Syndrom zoolozy

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 11 listopad 2010


Sylwia Strączewska-Kubryńska



Wszystko zaczęło się w Dniu Zmarłych.
Tomasz szedł cmentarną aleją pobrzękując zniczami w plastikowej siatce. Minął barwny kram przeróżnych świec - tych mniejszych, skromnych za złotówkę i tych drogich, pysznych, z regulowanym dopływem powietrza, w ostrych kolorach i niebanalnych kształtach, ze zdobieniami w plastikowej osłonce, złoconymi zakrętkami, z głową papieża, ze skrzydłami anielskimi, krzyżem, koroną….

Kobieta o lisiej twarzy rozśmieszyła go nieco brzydotą i chytrym spojrzeniem.
Stanął przy straganie z lizakami, wyjął pieniądze z kieszeni, podniósł wzrok i oniemiał. Zmarszczył czoło, zamknął oczy, szepnął “w imię ojca” i otworzył je ponownie. Znów to samo. Sprzedawczyni już nie miała tylko lisiej twarzy. Po prostu stała się lisem. Lisicą, znaczy. Lisicą!
Stała na dwóch łapach jak człowiek, w kufajce, a jakże, a spod kufajki wystawały owłosione, rude łapy, zakończone ciemnymi pazurami. W jednej z łap tkwił wesoło kolorowy lizak.
Zaskoczony Tomasz stał nieruchomo, podczas gdy za nim ustawił się już spory ogonek zniecierpliwionych ludzi.
- Bierzesz pan tego lizaka, czy nie? - warknął lis.
Jezu, święci pańscy.
Zadźwięczały monety na stoliku. Tomasz drżącą ręką odebrał lizaka. Lisica, już zajęta następną klientką, odwróciła migdałowe oczy, dopięła kufajkę i - wkładając papierosa do pyska - zaszczekała uprzejmie:
- Dla pani?
Świat zwariował do reszty, jęknął Tomasz. Widział już różne dziwne rzeczy, ale żeby... lis? Żeby lis na cmentarzu, z tym papierosem? I z lizakiem? Świat się kończy.

Może ciśnienie skoczyło, może majaki? To prędzej. Przecież nie lis prawdziwy, bo jak? Tresowany, w dodatku gadający? Nie. Ciśnienie, znowu to ciśnienie, cholera. Dziś pogoda też zwariowana, raz pada, raz słońce, a i wiatr nie bez znaczenia. Właśnie - wiatr! Lekarz mówił: uważaj pan na wiatry. Że też akurat musiał wyjść w pogodę zdradliwą, jesienną, że wiecznie on! Zawsze ganiają jak psa, proszę - to po ziemniaki, to po mąkę, a teraz ze zniczami. A bo się rodzina zjedzie, zobaczą i gadać będą, że groby zaniedbane. Pewnie, groby ważniejsze niż zdrowie człowieka.
Cholerny lis. Co za bzdura: lis za ladą. Ciśnienie, majaki, zwidy.
Dobra, machnął ręką, znajdując pocieszenie we wspomnieniu o nowych pigułkach. A na dodatek “Familiada” dzisiaj, “Jeden z dziesięciu” i “Klan”. Tak rozmyślając ustawił znicze na mogiłach i w pośpiechu opuścił cmentarz.
- Odpękane. A lisa niech diabli porwą - szepnął zapalając silnik samochodu.

W mieszkaniu buzowało. Gar z bigosem cwałował po kuchence, w piekarniku sernik. Jeszcze daleko do wieczora, ale przezorna Roksana już od dawna szykowała poczęstunek.
- Romana nie widziałam pięć lat, rozumiesz? - machała łyżką przed nosem Tomasza. - Odkąd wyjechał z Marią do tej Anglii, kamień w wodę. Dopiero teraz, na groby zjeżdżają. A bo się ustawili tam jakoś?
Tomasz wzruszył ramionami. Skąd ma wiedzieć? Człowiekowi nawet w wolny dzień nie dadzą spokoju. Z żalem łyknął dwie tabletki pressarium, ułożył się wygodnie na kanapie, włączył telewizor i uspokojony gładkim głosem spikerki, zasnął.

***

Jednak jakoś tam się chyba ustawili. Wprawdzie mieszkania nie mają, wynajmują kąt, samochód też nijaki, ale - mówią - lepiej, o niebo lepiej i łatwiej, i milej; a poza tym przecież do Polski nie ma co wracać.
On - nauczyciel, co tu zarobi, grosze jakieś, a tam - wprawdzie jako cykliniarz, ale człowiek przynajmniej wie, za co pracuje. A Maria? Co jej po dyplomach w marnej służbie zdrowia? Tam jeszcze nie dostała pracy w szpitalu, na razie sprząta, języka się uczy. Wszystko przed nią. Kochani, jakie tam są pieniądze dla lekarzy!
Roksana, uśmiechając się z aprobatą na słowa szwagra, nakładała bigos. Tylko Tomasz był markotny, może dwa słowa bąknął.
- Co ty, chory? - zaniepokoiła się szwagierka.
Tomasz spojrzał z niepokojem na pytającą i trochę zbladł. Chory jest, pewnie, że tak! Na cmentarzu go przewiało, stąd omamy.
- Daj mi herbaty, Roksi - poprosił małżonkę zbolałym głosem.
- Z malinami ci dam, biedaku. Mówiłam włóż kożuszek, a ty, że nie, że ciepło. Masz swoje ciepło!
Wróciła po chwili z kubkiem w dłoniach. Tymczasem Roman z Marią wyszli na papierosa.
- Na balkon ich przegoniłem - szeptem oznajmił Tomasz, kuląc się nad szklanką herbaty.
- No wiesz? - oburzyła się Roksana. - Bój się Boga, rodzinę na ziąb wywalił! Niech sobie palą w domu, cyrków nie rób!
- Ja mam duszności, zawroty głowy…
- Nie marudź. Muszę im łóżko zrobić.
- Miałem dziś halucynacje… - szepnął Tomasz, korzystając z nieobecności gości.
- Pościel świeżą dam, niebieską.
- Kobieta się zamieniła w lisa…
- Pójdę, sprawdzę, czy jest wymaglowana.
- Sprzedawała lizaki i nagle patrzę, lis…
- Co ty pleciesz, gdzie, jaki lis?
- Przy lizakach… na cmentarzu...
Machnęła ręką i poderwała się z krzesła na widok wracających palaczy.
- Widziałeś lisa? - huknął Roman. - W telewizji mówili! Coraz więcej ich w miastach w Polsce. W Anglii to nie do pomyślenia.
- Tam nie ma wścieklizny. - stwierdziła Maria. - A tu po cmentarzach, parkach latają, wszędzie roznoszą choroby!
- Tomek! - Roksana czujnie uniosła wzrok. - Nie dotykałeś tego lisa?
Tomasz nic nie powiedział, tylko jęknął. Roksana złapała się za głowę.
Maria podniosła kieliszek z wódką, przechyliła ukradkiem, zagryzła ogórkiem i spytała rzeczowo:
- Dotykałeś, czy nie?
- Prawie… - z wahaniem odparł Tomasz.
- To fatalnie - Maria znacząco spojrzała na Roksanę.
Roksana zaczęła gorączkowo wertować książkę telefoniczną w poszukiwaniu numeru dyżurnego szpitala.
- Poczekaj, spokojnie - Tomasz podrapał się w głowę.
Ten lis się mu tylko zdawał, lizaki sprzedawał przecież, kto mu uwierzy w takie rzeczy? Że niby pogryzł go wściekły sprzedawca lizaków?
Jeśli jednak ten lis naprawdę był wściekły? Boże jedyny, wścieklizna, straszliwa choroba, diabli nadali… A lizaka zjadł - zjadł bezmyślnie! A teraz pojękuje w panice i już sam nie wie, czy nie lepiej byłoby zadzwonić na pogotowie i dać się pokłuć zastrzykami? Szukając ratunku spojrzał na żonę i szwagrów.
Co to, jak to? Z niedowierzania zmrużył oczy, raz jeszcze przyglądając się szwagrowi.
Z kieliszkiem w kosmatej łapie stał przed nim ubrany w marynarkę Romana olbrzymi szczur.
Kubek z herbatą trzasnął o podłogę i Tomasz zemdlał.

*** 

- Jestem chory - poskarżył się do słuchawki. - Nie przyjdę dziś do pracy.
- A el cztery masz? - syknęła sekretarka, wprawiając tym Tomasza w drżenie. Wydało mu się, że ujrzał po drugiej stronie kabla nie sekretarkę Jolę, tylko oślizgłą żmiję. Otarł dłonią czoło i opadł na poduszki.
Co to wczoraj był za dzień? Halołin jakiś wariacki, czy ki diabeł? Brak słów. Poprzebierali się jak idioci, słowo daję, ludziom się we łbach przewraca. A może to... w jego głowie się przewraca? Może to jakaś choroba się wykluwa? Guz w mózgu, albo gorzej jeszcze - schizofrenia? Zapalenie opon mózgowych? Lub defekt wzroku?
A może tylko, dałby Bóg, przemęczenie.
- Nie masz gorączki - stwierdziła Roksana.
Tomasz z dezaprobatą spojrzał na żonę i podniósł głos:
- Co z tego? Źle się czuję, muszę poleżeć! Nie pójdę do żadnego sklepu.
- Jak chcesz - wyszła urażona z pokoju.
Łyknął pigułkę, zamknął oczy i zawołał zbolałym głosem w kierunku drzwi:
- Gdzie Roman?
- Wyjechali nad ranem, spałeś.
Odetchnął. Jeszcze, nie daj Boże, znów by majaczenie go dopadło, jakieś zwierzaki w ubraniach, z kieliszkami, lizakami, w głowie się nie mieści.
Pośpi trochę, odpocznie, wszystko będzie dobrze. Żadnych lisów, żadnych szczurów…
- Niby nie chciał, niby się wzbraniał - wróciła do pokoju Roksana - ale bigos zapakowałam i wziął. I ciasto dałam muuu… muuuu...
Tomasz otworzył oczy, po czym szybko zamknął i już więcej nie otwierał.
Ale i tak wiedział. W pokoju stała pomniejszona do rozmiarów Roksany uśmiechnięta krowa - z maskarą w kopycie, którym zgrabnie operując, pociągała swoje niebotycznie długie, czarne rzęsy.

***

- Walnąć cię? - zahuczała groźnie Roksana.
- Pisz… - poprosił słabo.
Może Pan zna takie przypadki i coś mi doradzi, bo ja - tyle razy już będąc u Pana i tyle chorób podejrzewając u siebie, nawet nie przypuszczałem, że mogę paść ofiarą takiej dziwnej przypadłości. Ba, nigdy nie słyszałem o niej, choć czytam encyklopedię zdrowia!
Mam jednak nadzieję, że Pan Doktor się na tym zna i przyśle mi odpowiednie lekarstwa.
Od kiedy stwierdził Pan u mnie meteopatię i nadciśnienie, brałem te małe pigułki i czułem się znacznie lepiej. Ale nagle, zupełnie nieoczekiwanie, wszystko się zmieniło.
Otóż wczoraj kupiłem na cmentarzu lizaka. Wiem, wiem, nie powinienem, bo cukier mi podskoczy. Ale zimno było i wiało i jakoś mnie diabeł skusił. To znaczy nie diabeł, tylko lis… bo problem w tym, że kupiłem go od lisa, od lisicy raczej. I zjadłem. Tego lizaka, co go lis miał w łapie… lisica...
- Roksi, weź mi pomóż, ten facet gotów pomyśleć, że jestem nienormalny - jęknął do krowy. Ale ta tylko wzniosła oczy do sufitu, potem przewróciła nimi teatralnie, jakby bawiąc się tym, że ma teraz jeszcze większe, ogromne wręcz, wyłupiaste, ozdobione długimi rzęsami.
…Potem mój szwagier zamienił się w szczura. On mieszka w Anglii, kątem u znajomych, na dorobku. Ale nie jest przecież szczurem żadnym, co to, to nie. Ani on, ani też Marysia. Że tam tak ciułają po kątach? Może wielkimi panami nie są, grosz odkładają, ale żeby zaraz od szczurów? A teraz znów moja żona… Zawsze była trochę przy kości, mocnej budowy, można powiedzieć…
- Nie będę tego pisać! - zagroziła krowa.
- Roksi, proszę… Jestem chory, nie rozumiesz? Boję się wyjść z domu, a ty tylko fochy stroisz. Nic wyrozumiałości, jak słowo daję - głos Tomasza się załamał.
Roksana litościwie znów pochyliła się nad kartką, ale kręcąc głową i pukając kopytem w czoło.
Czyli: moja żona. Zawsze była trochę przy kości, mocnej budowy, można powiedzieć… - to już napisałaś, tak?
Krowa kiwnęła łbem.
dbała o mnie umiarkowanie, wysługiwała się często, bo jej nie chciało się ruszyć i mnie ganiała. Wtedy, przyznam, złośliwie mówiłem:” ty leniwa krowo”.
Ale trzeba wiedzieć, że jedzenie zawsze uszykowała, a jakże, głodny nie chodziłem.
Bo teraz, owszem, nie jem nic z nerwów i strachu, tak mnie ta choroba ścięła, aż się trzęsę cały...
Panie doktorze, na ulicę nie wychodzę, bo się boję zwierząt.
Od czasu, gdy zobaczyłem Tomasza Kamela, nie patrzę w telewizor.
I teraz najgorsza rzecz: boję się spojrzeć w lustro.

 
                                                              
Latarnia Morska 1-2 (11-12) 2009 / 1 (13) 2010