Ty, Krew to pieniądz

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 24 luty 2010


Paweł Jakubowski

TY

Zajęli miejsca. Pomieszczenie było ogromne (w końcu budowało się tam statki). Potężna stalowa konstrukcja. Dziesięć metrów nad głowami gości wisiały urządzenia dźwigowe, mostki, kabiny, rury, wsporniki, rozmaite stanowiska i co tam jeszcze. Na podłodze rozstawiono morze krzesełek, które podzielono na liczne sektory - im bliżej do sceny tym drożej. Sektor vip'ów znajdował się niemalże na scenie... Wszelkiego kalibru reflektorów było chyba z siedemdziesiąt. Kolumn nagłośnieniowych i wzmacniaczy jeszcze więcej. Instrumenty, stanowiska chórzystów, stanowisko dla maestro, stojaki z nutami (a nie, zaraz, zaraz - zapisu nutowego przecież nie było, pewnie jakieś krzaczki i inne skomplikowane znaki), śpiewniki - wszystko czekało z prawie namacalną niecierpliwością - aż się zdawało, że zaraz zacznie drżeć nieznacznie, a potem coraz bardziej i bardziej aż eksploduje, zabijając wszystkich zebranych, jeśli tylko ktoś zaraz tego nie uspokoi, nie zużytkuje. Nad wszystkim unosił się niepowstrzymany gwar tysięcy ludzi. Pawełek odniósł wrażenie, że gdyby tylko wyciągnął rękę, można by złapać żywcem ten jakiś obecny tu mistycyzm (czy diabli wiedzą co). Głos z głośników zepsuł wszystko.
- Szanowni państwo, w trosce o prawa autorskie i komfort pracy artystów, prosimy o nie rejestrowanie koncertu w żadnej formie. Wierzymy, że wyłączyli państwo telefony komórkowe.
Drgnął i sięgnął do kieszeni żeby wyłączyć komórkę. Rozległy się trzy dzwonki. Karola siedziała nieruchomo. Zamglony wzrok utkwiony miała w bliżej nieokreślonym punkcie sceny. Pawełek z samczą zazdrością zauważył, że sąsiad Karoli z lewej strony (Pawełek siedział z prawej) zerka co chwilę (niby dyskretnie) na jej nogi. Pojawili się artyści. Zaczęli zajmować swoje miejsca. Jakiś konferansjer mówił coś - nikt go nie słuchał. Oddech Karoli przyspieszył. Przymykała i otwierała oczy. Możliwe, że nawet cichutko zajęczała (chociaż może jednak nie - jeśli tak, to bezgłośnie). Coś się z nią działo. Coś intensywnego.
- Chcesz? - zaproponowała szeptem Pawełkowi gumę do żucia.
- Dziękuję - odmówił.
Karola, trzęsącymi się rękami, zaaplikowała sobie listek... (hej! - czy gumę wkłada się pod język...? Nie, Pawełek zdał sobie sprawę, że to chyba jednak nie była guma).
Głowa Karoli odskoczyła do tyłu i opadła na bok, źrenice rozszerzyły się nienaturalnie, ręce opadły, a nogi poniżej kolan rozsunęły się na boki. (Tak, tak - poniżej kolan, nie powyżej - nie mam na myśli seksualnego rozkraczenia, a raczej pozycję permanentnego rozwalenia się). Cóż to był za widok! Pawełek wziąłby ją zaraz, w tej chwili, bez względu na otaczających ich ludzi, ale właśnie pojawił się P. – ukłonił się w stronę publiczności i gwar zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – odwrócił się do orkiestry, stuknął dwa razy batutą i huknęło...

Dźwięki jakie rozpętały się od samego początku...! Błysnęły reflektory! Skrzypce, altówki, wiolonczele, kontrabasy, puzony, tuby, flety, bębny, talerze, gong, organy i jeszcze jakaś nieokreślona diabelska machina do wydobywania wypruwających trzewia najpotworniastrzych tonów... wszystko to na raz, jednocześnie, z góry, na siedzącego na dole biednego zahukanego słuchacza, waliło się, spadało lawinowo w postępie geometrycznym... Nagłe epileptyczne zmiany oświetlenia... Eksplodowały fajerwerki... Cała hala stoczniowa została jak gdyby wyrwana z fundamentami, korzeniami z tego ziemskiego padołu i przeniesiona gdzieś w kosmos - na Marsa, Słońce, w inne układy oddalone o tryliardy lat świetlnych...
P. wymachiwał jak sam szatan... Przestrzeń uległa pijackiemu rozszczepieniu optycznemu na trzy zamazane fragmenty, które to nachodziły na siebie, wyostrzając się, to znów oddalały, coraz bardziej rozmazane... Jakieś wibracje - coraz silniejsze, silniejsze, takie że jeżeli wywołująca je energia nie znalazłaby zaraz ujścia to strach nawet przez ułamek sekundy pomyśleć co by się mogło stać... A wszystko potężniało jeszcze, potęgowało się - jeśli przyjąć, że to co było, było jakąś bestialską wartością N, to mgnienie potem było już N! (silnia)... I kiedy już zdawało się, że wytrzymałość odbiorcza uczestnika spektaklu jest rozciągnięta do absolutnych granic wszechrzeczy, że już nic więcej być nie może (nawet abstrakcyjnie), wtedy następowała właśnie kolejna monstrualna eskalacja, hipernova, która namnażała się błyskawicznie w biliony innych hipernóv, i okazywało się, że tamto przedtem to było nic, albo nawet, że nic nie było w ogóle... To co się kłębiło i kotłowało, przenikało, splatało... Drobnoustrój zmiażdżony przez całą dostępną materię wszechświata... Czas realny i urojony... czarna dziura... zakrzywienie czasoprzestrzeni... Nagle huk...

* * *
     
Wszystko ucichło... ale całość grzmiała jeszcze w uszach sekstyliardem ech (potem już tylko miliardem, milionem, stoma tysiącami itd.). Uspokajało się. Wszystkie kataklizmy duszy wytracały powoli swą prędkość. Oksymorony zostały nieco spierwiastkowane - ogólna tendencja redukcyjna. I chociaż wartości nadal były jeszcze zabójczo gargantuiczne - na wyższym poziomie abstrakcji - to najważniejsze, że opadały systematycznie w postępie piramidalnym. Napór doznań lżał stopniowo.) Pauza nastąpiła w ostatniej chwili - jeśli tamto potrwałoby choć nanosekundę dłużej, absolutnie skończyłoby się to hiperzgonem w niewyobrażalnych nadmęczarniach... Nigdy cisza nie była taką rozkoszą! Totalnym na wszystkich płaszczyznach ukojeniem.
Łagodnie wszedł chór. Za jakiś czas dołączyła partiami orkiestra. Ale muzyka i śpiew już tylko uspokajały. Owszem zdarzyły się jeszcze zrywy, ale na zupełnie innej zasadzie. Dalsza część została skomponowana już chyba tylko po to, żeby wyhamować armagedoniczny początek. Proces gojenia rozdrapanych w miazgę wewnętrzoności – dobrze, że działo się to poza kategorią czasu, w przeciwnym wypadku nie starczyłoby go żeby cokolwiek uratować. Tylko najwyższej marki geniusz mógł skomponować coś wywołującego takie otchłanie – a że zechciał jeszcze dopisać część drugą, tylko po to żeby ocalić słuchacza od męczeńskiej śmierci, żeby nie zostawić go samego wobec wszystkich kataklizmów duszy, zesłanych przez część pierwszą, to już było ze strony P. szczytem dobrej woli i miłosierdzia.
Padł ostatni monumentalny kawałek i koncert dobiegł końca.
(Zasada, którą kierował się P. przy komponowaniu i realizowaniu była w gruncie rzeczy bardzo prosta – chodziło o ekstremalnie – tak jak to tylko możliwe - nierównomierne rozłożenie akcentów, co może doprowadzić nawet do śmierci, ale genialny kompozytor idealnie wyczuł gdzie jest granica i kiedy należy zaprzestać.)
Rzecz jasna powyższy odbiór był udziałem Karoli. Pawełkowi, dla kontrastu, owszem podobało się, ale z trudem wysiedział do końca (dwie godziny). Bardziej nawet niż sama muzyka, absorbowała go idea złapania Karoli za rękę. Potem dodatkowych emocji dostarczał mu fakt, że nie mógł wyczuć u niej pulsu...


Fragment powieści przygotowywanej do druku

Copyright © Paweł Jakubowski, 2008
Copyright © Wydawnictwo Forma, 2008


Latarnia Morska 2 (10) 2008

 



KREW TO PIENIĄDZ

Stało się tak, że Orgon został wreszcie zjednoczony. W całości. Takiego stanu nie pamiętają nawet najstarsi Orgończycy. Odkąd bowiem w 824 roku król Terlin Żelazne Ramię podzielił kraj pomiędzy swoich trzech synów, rozpoczął się okres rozkładu i upadku. Bratankowie i siostrzeniec króla po jego śmierci uznali się za równych swoim kuzynom i zażądali części królestwa dla siebie. Za ich przykładem poszli dalsi krewni i co potężniejsi magnaci. Próba ukrócenia tych pretensji skończyła się krwawą wojną domową, po której wyłoniło się ostatecznie kilkadziesiąt księstewek. Potomkowie królewscy wyginęli w bitwach i zamachach lub też słuch o nich zaginął. Brak władzy centralnej sprawił, że odżyły wszelkie sąsiedzkie spory i wkrótce krajem wstrząsały kolejne wojny domowe. Przez ponad pięć wieków nie było okresu, żeby jakieś dzielnice nie toczyły ze sobą sporów a regularnie, co jakiś czas, dochodziło do konfliktu na większą skalę. Tworzyły się i zrywały sojusze.

Księstwa, które jednego miesiąca tworzyły koalicję, następnego były już ze sobą w stanie wojny. W takich warunkach gospodarka kraju szybko popadła w ruinę – poza zachodnimi regionami bogatymi w rozmaite surowce, zwłaszcza żelazo. Przechodzące ciągle w różnych kierunkach wojska paliły napotkane wioski lub, w najlepszym razie, rekwirowały całą żywność. Do tego doszły problemy z bandytami, wygłodniałymi wieśniakami i nieopłacanymi najemnikami. Od północy nasiliły się najazdy orków. Na południu przygraniczne ziemie zostały zagarnięte przez Cesarstwo Rowońskie.

Długo żadne z księstw nie zdobywało znaczącej przewagi. Jeśli któryś z książąt stawał się zbyt silny, natychmiast zawiązywał się przeciwko niemu sojusz. Bywało, że pojawiał się jakiś szaleniec, który twierdził, iż jest potomkiem królewskiego rodu. Porywał ze sobą masy, ale zazwyczaj, któryś z włodarzy zatrzymywał jego triumfalny pochód. Samozwańcy, a było ich wielu, przepadali równie gwałtownie jak się pojawiali i wkrótce ludzie o nich zapominali. Zaledwie dwóm udało się zasiąść na orgońskim tronie – w obu przypadkach skończyło się to tragicznie. Jeszcze jeden, tak długo zwlekał z Próbą Tronu, że stracił zaufanie i został ukamienowany przez rozsierdzony tłum. Tron Orgonu jest bowiem magiczny i zabija każdego, kto na nim zasiądzie, a w którego żyłach nie płynie dość królewskiej krwi. Mówi się, że kraj tak długo nie będzie zjednoczony, aż na jego tronie nie zasiądzie prawowity władca. Mówi się też, że linia królewskiego rodu już dawno wygasła. Ostatni znany potomek zginął w bitwie z księciem Utelandu – swego czasu jednym z większych i ważniejszych księstw.

Koniec końców musiała się jednak wyłonić jakaś dominująca siła. Stał się nią Torgrad – niewielkie państewko na północnym zachodzie Orgonu, rządzone przez oligarchię wojskową. Torgradczycy nie byli rdzennymi Orgończykami, zostali podbici jeszcze za czasów dziadka Terlina Żelazne Ramię – Wormara Groźnego. Ojciec Terlina – Molgard II krwawo stłumił ich bunty, po czym dla spokoju przyznał im niewielką autonomię. Od tego czasu znani z wojennego usposobienia Torgrardczycy zaprzestali rebelii, a ich bitność była wykorzystywana w walkach z orkami na północy. W pierwszym okresie rozpadu kraju Torgrad starał się nie angażować w żadne konflikty. Wkrótce kolejni przywódcy zdali sobie sprawę, że rozbicie dzielnicowe stwarza szansę na odrodzenie ich państwa. Starali się gromadzić siły i mądrze wchodzić w sojusze, zawsze popierając księstwa o dążeniach decentralizacyjnych. Chaos wojny domowej sprawiał, że Torgradczycy długo nie mogli się wybić. Przez pięć wieków za każdym razem, kiedy udawało im się podbić większość sąsiadów i stawali się potężniejsi, zawiązywała się przeciwko nim koalicja i zostawali wypierani z zajętych ziem – sytuacja wracała do punktu wyjścia.

Jednak w 1354 roku, czy to dzięki wejściu w korzystny sojusz z wspomnianym wcześniej Utelandem, czy też dzięki osłabnięciu najbardziej wrogich mu księstw, Torgrad opanował niemal jedną piątą królestwa. Rok później wywodzący się z hunty wojskowej dowódcy, poszli za ciosem i w błyskotliwej kampanii podbili niemal połowę dawnego Orgonu. Było to możliwe m.in. dzięki zdradzieckiemu atakowi na własnego sojusznika. Ludzie zaczęli dostrzegać w nowym faworycie szansę na zjednoczenie. Mimo to droga do pełnej dominacji była jeszcze daleka. W obliczu zagrożenia, południowe księstwa zawiązały antytorgradzką koalicję. Na jej czele stanął książę Ronald, który po zwycięskiej kampanii pragnął stworzyć urząd namiestnika (wzorując się na leżącym daleko na wschodzie Morotanie). Idea była taka, żeby zjednoczyć Orgon pod panowaniem namiestnika, który nie uzurpowałby sobie władzy królewskiej. Oczywiście w roli namiestnika Ronald widział najchętniej samego siebie. Walka Torgradu z Unią Południową – jak nazywano ten sojusz – i partyzantką księstw podbitych trwała dobrych siedem lat. Dzięki doskonałym rozwiązaniom taktycznym (bardzo często zaczerpniętym z rowońskich podręczników strategii) Torgradczycy zwyciężyli w kilku kluczowych bitwach. Ich armia potrafiła pokonać w polu nawet liczniejszego przeciwnika, dzięki czemu pewne oddziały mogły zostać na podbitych ziemiach i skutecznie walczyć z partyzantami. Unionistom, mimo kolejnych porażek, udawało się wycofać część wojsk i po przegrupowaniu kontynuować działania wojenne. Scenariusz był jednak wciąż taki sam – po wygraniu kilku potyczek i pomniejszych bitew, dochodziło do następnej klęski. Ostatecznie w 1362 roku dowódcom Unii Południowej zabrakło środków do kontynuowania walki i skapitulowali przed torgrardzkimi generałami. Pozostałe pojedyncze księstewka nie miały już innego wyboru, jak pójść za przykładem Unionistów. Oznaczało to zjednoczenie Orgonu. Co ciekawe, zwycięzcom spodobała się idea Ronalda – nie wybrali swojego króla, z wiadomych powodów rezygnując z pretensji do tronu. Wprowadzili dyktaturę wojskową, zastrzegając przy tym, że potrwa ona do czasu odnalezienia prawowitego potomka królewskiego. Jeśli takowy by się kiedyś pojawił, miałaby mu zostać zwrócona władza nad królestwem, w którym panuje porządek i dobrobyt.

Po zwycięskiej kampanii Torgrad bardzo energicznie przystąpił do zaprowadzania ładu. Pierwszym poważnym przedsięwzięciem była zakrojona na szeroką skalę, krwawa kampania wymierzona przeciwko licznym bandom rozbójniczym. Akcja przyniosła duży sukces – kraj w znacznym stopniu został uwolniony od plagi rozbojów. Pojmani bandyci dostawali prostą alternatywę – albo publiczna bardzo bolesna egzekucja, albo rekrutacja do oddziałów karnych. Jedną z bardziej znanych jednostek karnych były niesławne i siejące postrach Czerwone Nogi, nazwane tak od koloru butów, które nosił ich dowódca. Drugim rozporządzeniem była reforma podatkowa. Nałożono nowe wysokie opłaty. Część uzyskanych w ten sposób wpływów przeznaczano na odbudowę zniszczonych wsi i gospodarstw oraz na sprowadzenie do kraju uczonych z zagranicy. Większość pieniędzy szła jednak dla armii. Torgradzcy generałowie nawet nie próbowali ukrywać, że władzę zamierzają sprawować żelazną ręką i nie będą tolerować nieposłuszeństwa. Tam gdzie pojawiały się głosy niezadowolenia lub odmawiano płacenia podatków, posyłano Czerwone Nogi. Zazwyczaj ich najazd na jedną wioskę sprawiał, że wszystkie pozostałe w okolicy już płaciły, a głosy niezadowolenia znikały bez śladu.
Pomimo zaprowadzonego porządku wielu Orgończykom nie podobały się nowe rządy. Wysokie podatki, despotyzm, brutalność armii i rzeczonych jednostek karnych, często grabiących w majestacie prawa, nie zyskiwały przychylności wśród ludzi. Arystokracja, która mocno straciła na znaczeniu, tęsknie wzdychała do czasów decentralizacji i kiedy tylko miała okazję przypominała, że Torgradczycy nie są rdzennymi Orgończykami i nie mają prawa do władzy. Z drugiej strony ludność miała już dosyć wojen i była skłonna wiele oddać, byleby zachować spokój w kraju.

W trzynastym roku po klęsce Unii Południowej Torgrad gwałtownie stracił na poparciu. Przyczyniły się do tego poczynania nowego naczelnika sił zbrojnych (czyli de facto władcy) – Georga von Effena. Przeforsował on dekret o unarodowieniu wszystkich banków w Orgonie. W praktyce w Orgonie istniały tylko banki krasnoludzkie i oznaczało to, że Torgrad chce zarekwirować znajdujące się tam krasnoludzkie złoto. Było to wydarzenie bez precedensu. Za czasów decentralizacji żaden z książąt nie odważył się nigdy napaść na krasnoludzki bank. Każdy wiedział, że konflikt z Khananarak – państwem krasnoludów – skończyłby się niechybną zgubą dla prowodyra takiego ataku. Jeśli czyjeś wojsko szturmowało miasto, w którym znajdował się krasnoludzki bank, miejscowość mogła zostać zrównana z ziemią, ale w stronę należącego do krasnoludów gmachu nie mogła polecieć ani jedna strzała. W rewanżu krasnoludy (i ich instytucje) pozostawały neutralne wobec konfliktów wewnętrznych swojego ludzkiego sąsiada. Jeśli udzielały pomocy, to tylko w dwóch formach: oprocentowanej pożyczki lub sowicie opłacanych najemników. Formy te były traktowane jako interes, nie jako polityczne zaangażowanie. Mając kontrolę nad całym Orgonem, Torgrad poczuł się na tyle potężny, aby siłą zdobyć skarbce i nie bać się reakcji. Doszło do kilku krwawych starć, w których zginęło zarówno wielu ludzi, jak i wielu krasnoludów. Mimo poważnych strat, w ręce Torgradu wpadły ogromne sumy pieniędzy. Dodatkowo w odwecie organizowano czystki wymierzone przeciwko mieszkającym w Orgonie krasnoludzkim rodzinom (a przy okazji innym nieludziom). Wkrótce inne rasy zaczęły opuszczać królestwo. Było to spełnieniem kolejnego postulatu rządzącej kasty wojskowej – jeszcze przed podbiciem przez Wormara Groźnego znane były poglądy Torgradczyków na temat wyższości ludzkiej rasy, a zwłaszcza jej pewnej części. Krasnoludy borykały się w tym czasie z innymi problemami w podziemiach swojego państwa, dlatego nie wysłały do Orgonu armii, a jedynie pojedyncze oddziały. Odtąd jednak każdy krasnolud stał się zagorzałym wrogiem, nie tyle każdego Orgończyka, ile Torgradczyka.

Wielu przepowiadało, że Torgradczycy mają wojnę we krwi i że nie poprzestaną na walkach o zjednoczenie kraju. Wkrótce się to potwierdziło. Kolejną niepopularną decyzją von Effena było wyekspediowanie okrętami przez Morze Wewnętrzne tysiąca zbrojnych do położonego na dalekim wschodzie egzotycznego Morotanu. Wyprawa została zresztą sfinalizowana za złoto krasnoludów. Motywy podjęcia tak szalonej kampanii nigdy nie zostały do końca wyjaśnione. Jedni sądzili, że naczelnik, szukając nowych ziem do podbicia, doszedł do wniosku, że wszyscy sąsiedzi Orgonu są zbyt silni. Postanowił zatem stworzyć zamorską kolonię. Inni podejrzewali, że w grę wchodził jakiś potężny artefakt – plotka głosiła, że von Effen miał obsesję na punkcie potężnych magicznych przedmiotów. Dość, że przedsięwzięcie zakończyło się kompletnym fiaskiem a z wyprawy do kraju wróciło zaledwie kilkudziesięciu uczestników. To przyczyniło Torgradowi wielu przeciwników i podkopało pozycję tego, który zapewnia pokój i porządek.

W 1376 roku dwaj książęta – Roderyk Sedewyr i Witalij Haszczny ogłosili, że odnalazł się prawowity potomek królewski – Amon zwany Głupcem, którego to Amona przyjmują pod swoją opiekę i żądają dla niego Próby Tronu. Wobec szyderczej odpowiedzi torgradzkich generałów Roderyk i Witalij wszczęli rebelię i wezwali wszystkich Orgończyków do walki z torgradzkim uzurpatorem. Zebrali jednak znacznie skromniejsze siły niż przewidywali. Ludziom nie podobała się perspektywa kolejnej wojny, a wieść o rzekomym potomku królewskim potraktowali z nieufnością i niedowierzaniem. Jednocześnie Torgrad również nie wystawił przeciwko rebeliantom znacznych sił. Wobec spadku poparcia dla swoich rządów, generałowie nie mogli pozwolić sobie na osłabienie garnizonów w nieobjętych rebelią prowincjach. Wkrótce królestwo ogarnęła gorączka – początkowo niechętni do brania udziału w wojnie ludzie, stopniowo zaczęli dzielić się na stronników rebelii i Torgradu. Każdy z zaniepokojeniem przyglądał się sytuacji. Skala konfliktu była jak dotąd lokalna, ale wielce prawdopodobnym jest, że po czternastu latach względnego spokoju dojdzie do eskalacji i Orgon stanie w obliczu kolejnej wojny domowej.

Nie wszyscy martwią się wybuchem rebelii. Wojna to doskonała okazja do zrobienia interesu. W pobliżu pierwszych starć natychmiast pojawiły się dawno już niewidziane oddziały wojsk zaciężnych. Ostatni okres był dla najemników ciężki, teraz na pewno będą chcieli się odkuć. Mówi się o nich, że są zwiastunami powrotu do starych czasów decentralizacji i wojen domowych. Wieśniacy na ich widok często spluwają i mamroczą pod nosem przekleństwa. Nie zmienia to faktu, że za każdym zaciężnym hufcem podąża cały orszak składający się z żądnych zysku kupców, wszelkiego rodzaju oszustów i oprychów, prostytutek, żebraków, awanturników i posługaczy.

Paweł Jakubowski

(fragment początku powieści Najemnicy, która ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa POLIGRAF)



portal LM, luty 2013


Przeczytaj też w "porcie literackim" recenzję powieści Ty (2010) P. Jakubowskiego - pióra Wandy Skalskiej