Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)

Kategoria: proza Opublikowano: wtorek, 23 luty 2010


Paweł Orzeł

I

Nawet nie zauważyłem chwili, kiedy wszystko się odmienia, z tej sfery domysłów, abstrakcyjnych uczuć, świata, w którym niepodzielnie rządziła wyobraźnia z pożądaniem, w rzeczywistość cielesną. Tak naprawdę różnica między wyobrażeniem uczuć, fikcją i chęcią poczucia czegoś niewiele różni się od prawdziwego dotyku, zbliżenia między dwoma ciałami, zbliżenia dziejącego się naprawdę. Nagle czuję na swojej twarzy czyjś dotyk, delikatne gładzenie, a zaraz bardziej zdecydowane ruchy, które chyba mają pomóc w bliższym przyjrzeniu się. Szyja natomiast owiewana jest przez ciepły oddech tej osoby, jej usta znajdują się blisko mojej skóry, być może nawet czują tętno jakie pod nią bije miaro, lecz coraz szybciej. I wraz z tym oddechem pojawiają się powoli szeptane słowa, których w tej chwili nie rozumiem, podobnie jak nie rozumiem tego dlaczego aż tak intensywnie to przeżywam. Wreszcie te palce z mojej twarzy przesuwają się w stronę włosów i tam postanawiają się na chwilę zgubić, jeśli miałem jakieś logiczne uczesanie, to teraz już z pewnością go nie mam. Teraz rozumiem, że człowiek, w którym rozbudziło się pożądanie odmienia się na różne sposoby, w środku i na zewnątrz, przyspieszony oddech, wraz z nim bicie serca, pewne szczegóły anatomiczne przekształcające się i też włosy. Chociaż one z kolei chyba już bezpośrednio pod wpływem innej osoby wyglądają w sposób nieuporządkowany, panuje w nich chaos, wyobraźnia tego akurat z nimi nie potrafi zrobić. Wiem więc teraz, że jakbym zobaczył się z tą fryzurą poznałbym od razu, że ktoś w stosunku do mnie czuł również pożądanie i próbował dać mu ujście tymi różnymi fizycznymi sposobami. Czuję zapadające się łóżko, tę osobę nachylającą się nade mną i wreszcie jej ciało coraz bliżej mojego, zniża się powoli i mimo, że teraz nic nie widzę, to jestem tego pewien. Wreszcie mam też pewność, gdy czuję na sobie piersi tej kobiety, najpierw tylko subtelnie, jak taki pojedynczy chociaż zdwojony dotyk i w końcu ich całość. Niemal przez chwilę mam wrażenie jak rozlewają się na mnie, starają się przylgnąć jak najmocniej i w końcu niemal chcą stać się chyba częścią mnie. Zachwycające jest ich ciepło, w pewnej mierze ich konstrukcja, w jednej chwili są czymś egzotycznym, prawie obcym i pociągającym, a też częścią mojej osoby. Zaraz po nich jej brzuch, nogi ocierające się o moje, szukające sobie miejsca, nieświadomie jakby się pieściły i w końcu pulsujące tajemniczym ciepłem łono. A na swoich wargach czuję jej, jak delikatnie mnie całuje, mimo mojej oszołomionej bierności domaga się czegoś, działania z mojej strony. Trochę bardziej stanowczo wpija się w wargi, zupełnie jakby chciała mnie ukąsić, zwiera je swoimi ustami, tylko po to, by za chwilę językiem je otworzyć i poznać mnie od wewnątrz. I gdy tego się nie spodziewam dostaję wiele niemal u podstaw szybkich, trochę jakby onieśmielonych, dziecięcych pocałunków w usta, ale jednak już wilgotne, rozgrzane i klejące się. W tej chwili ujawnia się też śmiech, swoista radość z tego wydarzenia, tak po prostu i dzięki tej nieskrępowanej niczym swobodzie, którą teraz wyczułem budzę się z mojego odrętwienia. Już ją obejmuję, już moje ręce są na jej plecach i rozbiegane strasznie poznają je bardzo dokładnie, każdy ich fragment wielokrotnie, jednocześnie kryjąc w tym czynie jakąś pieszczotę. Również dotykam czasem jej twarzy, włosów, które czuję jak opadają na moją twarz, ale ciężko jest mi nadążyć za jej ruchami niektórymi, kiedy jej głowa tak szybko zmienia położenie w stosunku do mojej, szukając coraz to nowszych możliwości do pocałunku. Wracam do jej pleców, wygiętych w pewnej mierze, przesuwam dłonią po tym przyjemnym łuku, wzdłuż całego kręgosłupa i jeszcze udaje mi się ją poznać niżej, a właściwie jej uda czuję już na swoich biodrach. Przesuwam się i padam na nią, przejmuję wszystkie te pocałunki, teraz ja je będę rozdawał na jej twarzy, na szyi, piersiach, brzuchu, całym jej ciele i szybko odnajduję się w tej nowej roli. Dotykam jej piersi i czuję w nich osobne niemal bijące życie, chociaż domyślam się, że w tej chwili to jedynie wyobraźnia i jakiś popęd dziwnie zwierzęcy mną kieruje. Ale przecież tego typu pieszczoty, poznawanie ciała nie ma w sobie nic zwierzęcego, przynajmniej tak mi się wydaje, a jest jedynie otwarciem pewnej części swoich potrzeb, czasem skrywanych za dziwnym wstydem. I czuję jak jej nogi zaplatają się na moich biodrach i nagle jesteśmy jakoś złączeni, jak dwie istoty zwrócone do siebie i otwarte jedynie dla siebie, a niedostępne dla świata, za granicą psychiczną i fizyczną. To jest chyba ta nowa miara odczuwania tej samej osoby, ukryta przed wzrokiem i zwykłymi narzędziami zmysłu dotyku, przynajmniej w tej chwili. Cały mój świat w jakimś sensie rozczepia się, wyraźnie się podzielił na różne ośrodki odczuwania i w tym dualizmie uczuć moim marzeniem jest chyba synchronizacja tego wszystkiego. Staram się pogodzić te rzeczy: strzępy rzeczywistości, które widzę, doznania dostarczenia mi przez zmysły, dłonie, bierne mniej lub bardziej świadome przez resztę ciała i wreszcie przez nasze narządy rozrodcze najprawdopodobniej ze sobą szczepione. Żaden z tych światów nie jest podobny do innego, jednak nie wykluczają się ani nie przecinają w jakiś sensowny sposób, ich współistnienie zależy chyba wyłącznie ode mnie. Staram się więc to połączyć, to co widzę, zestawić z tym, co odczuwam, wprowadzić w to jeden sensowny rytm, który pomoże się temu potoczyć we właściwą stronę. A wreszcie, gdy uda mi się tego dokonać, będę musiał odpowiedzieć na wszystkie sygnały wysyłane przez nią i doprowadzić do takiej harmonii też między nami. To trochę tak jakbyśmy teraz dopiero się dostrajali, gdybyśmy starali się zrozumieć i odnaleźć konkretną drogę, która jest, ale wymaga odnalezienia i podążania razem z nią. W końcu łatwo się zapomnieć we właściwym rytmie ciał splątanych ze sobą w przyjemnym, życiowym cieple i nieco lepkim odczuwaniu tego, co się dzieje. Dochodzi do chwil, kiedy nietrudno zapomnieć o tym jakim się jest, o czym przeważnie się myśli, co jest elementem stałym życia i wszystko, by na końcu zapomnieć nawet o własnym ciele. Dochodzi do trudnego zespolenia, w którym odkrywam, że moje ruchy nie są wyłącznie moje, a jej też zupełnie nie należą tylko do niej, potrafię w jakiś sposób o nich decydować, być może prowokować. W tym zapomnieniu coraz głośniejsze są oddechy, wydają się dominować nad całym otoczeniem i prowadzić ze sobą własną grę, gdzie westchnienie, wyszeptane, często niezrozumiałe słowa, być może miejscami osamotniony jęk – wszystko się ze sobą łączy. Spotykają się gdzieś w tej przestrzeni, odnajdują się podczas bezsensownego odbijania się od ścian i wreszcie łączą się ze sobą też, jakby chciały się przytulić czy być jeszcze bliższe sobie. W ten sposób razem wciąż na nowo wracają do naszych uszu, rozbiegają się po całym otoczeniu, szukają swojego miejsca, gdzie mogłyby ukryć się przed światem. A nie jest to takie łatwe, tylko w wyobraźni może mi się wydawać, że cały pokój przestaje istnieć, ściany gdzieś znikają, rozpadają się lub odsuwają w dziwnie majestatycznym ruchu. Zaraz potem nasze pojawienie się w zupełnie mrocznej przestrzeni, bez żadnego punktu odniesienia, czegoś, co mogłoby pomóc w zorientowaniu się o swoim położeniu, to też tylko fikcja, chociaż wydawać się może bardzo upragniona. Nie zauważam nagle istotnych zmian w tym wszystkim, gdzieś mi umknęło to jak te oddechy i nasze ruchy były przyspieszone, jakby ktoś nami dyrygował, że teraz będzie właśnie tak. Gdzieś zginęła mi też świadomość tego, co się dzieje, nie byłem do końca świadomy czy to ja na niej leżałem czy też ona na mnie, a może to się wciąż ulegało zmianie. Nasze zagubione ręce stały się czymś w rodzaju pojedynczego, lecz ciągłego impulsu, który sprawiał nam przyjemność jednocześnie na całym ciele, coś, co chyba było niemożliwe, stało się faktem. Nie miało najmniejszego znaczenia to czy były one, te ręce, w danej chwili na głowie, wędrowały po plecach, dotykały nóg lub próbowały zrozumieć sens tego połączenia, bez wiedzy o nich, one były w tej samej chwili wszędzie. A ciało, które poczuło pewną już dozę przyjemności zaczęło na nie reagować najpewniej zabierając mi pełną kontrolę nad sobą, jeśli już coś byłem w stanie wykonać, to z wielkim trudem przychodziło mi się o tym przekonać.


II

Chciałbym jednak zostać kiedyś w jakiś sposób zaskoczony, być może żeby jakaś istota wyższa przypomniała sobie o mnie, o moim położeniu albo niemal więzieniu. Bo chyba właśnie coś takiego ma miejsce w tej chwili, znalazłem się w miejscu bez wyjścia, w miejscu, które pozornie jest moje, ale nie potrafi mnie zająć na dłuższą chwilę, zainteresować, cokolwiek. Wszystko tutaj zdążyłem już poznać, nic nie potrafi mnie zaskoczyć, żadna z rzeczy nie będzie dla mnie nowym odkryciem ani książki nie mają dla mnie w sobie nic pociągającego. Właśnie tych książek najbardziej mi żal albo z ich powodu jestem rozczarowany, nie potrafię tego jednoznacznie rozstrzygnąć, zresztą nawet nie próbuję. Mam wrażenie, że przeczytałem je wszystkie, jestem niemal tego pewien, ale niepokój budzi we mnie myśl, że czas mnie oszukuje, a wyobraźnia podsuwając mi te obrazy mojej osoby czytającej, ratuje jakoś przed szaleństwem. Wydaje mi się, że pamiętam historie w nich zawarte, że pamiętam je tak jakbym czytał każdą kilkakrotnie i tylko po spojrzeniu na numer strony wiedziałbym, co mnie na niej czeka. Jednak wciąż odkrywam w sobie jakieś niepokojące uczucia lub emocje i nie potrafię znaleźć dla nich jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia albo w ogóle takiego nie ma i mój wysiłek idzie na marne. Wydaje mi się, że powinienem wstać, podejść do szafki i przy zapalonym świetle przyjrzeć się tytułom na grzbietach tych książek, bez pośpiechu, autor po autorze. I po przypomnieniu sobie wszystkich powieści stojących u mnie, powinienem wybrać tę, która w danej chwili wydawałaby mi się najciekawsza, najbardziej wciągająca lub też wybrać powinienem tytuł, który kiedyś sprawił mi najwięcej radości z nich wszystkich czyli wziąć książkę najbliższą mi emocjonalnie, najczęściej pojawiającą się w moich myślach bez powodu. Albo też w końcu zaryzykować i wyciągnąć dłoń po tą, którą chyba najgorzej pamiętam, powieść będącą dla mnie nudną kiedyś lub przeczytaną tak dawno, że niektóre fragmenty mogłem zupełnie zapomnieć lub niemal całą historię. Nie wiem jednak jak miałbym tego dokonać skoro tak bardzo wierzę w moją pamięć i przypominając sobie jakieś dzieło, zaraz potem objawia mi się cała historia w nim zawarta, ze wszystkimi haczykami, ozdobnikami i ciekawostkami. Może powinienem jednak w ciemności znaleźć sobie książkę, znam ich położenie, ale chyba nie aż tak dokładnie, by wiedzieć, którą wybieram. Kształt grzbietu mógłby mi jednak za dużo zasugerować, więc może od razu w ciemnościach, idąc jeszcze, wyciągnę przed siebie dłoń i pierwsze, co poczuję stanie się moją lekturą. Wtedy jednak znów zacząłbym narzekać po przekonaniu się w jasności, co to za książka, bo chyba w tej jasności straciłaby na atrakcyjności, zacząłbym narzekać, że jednak lepiej byłoby inną i najprawdopodobniej w takiej chwili wszystkie wydawałyby się atrakcyjniejsze. Już zupełnie w ostateczności mógłbym w tych ciemnościach przygarnąć jedną książkę, zająć się nią i kartkować będąc już w łóżku, ale jej nie czytać, nie zapalać światła, do końca nie mieć pewności która to jest. Tkwię w ten sposób w tych czterech ścianach i czasem tylko mam wrażenie, że coś się dzieje, a to jest wtedy, kiedy od niewidzącego patrzenia mam zawroty głowy. Poza tymi krótkimi chwilami dezorientacji rozpaczliwej próby odnalezienia siebie, by wreszcie przekonać się, że ciągle jest się w tym samym miejscu, nic się nie zmienia. A z każdą chwilą chciałbym coraz bardziej jakiejś zmiany, może nie szaleństwa, ale czegoś, co pozwoliłoby odetchnąć tej części mnie, która nie wytrzymuje już jednostajności. Bo faktycznie jest we mnie coś, co buntuje się przeciwko tej sytuacji, walczy z tą drugą częścią mojej osoby, myśląc chyba, że to coś zmieni, a ja przecież nie mam takiej władzy. To nawet śmieszne, że nic nie potrafię zrobić, przecież wszystko, co mnie otacza w pewnej mierze zależne jest ode mnie, a ja nic nie jestem w stanie stworzyć. Nie sprawię, że zaraz tymi drzwiami wejdzie ktoś, kto będzie podawał się za mojego przyjaciela, będzie ubrany w czarny garnitur z melonikiem, zegarkiem na łańcuszku i cygarem. Drugie cygaro wyciągnie z wewnętrznej kieszeni marynarki i mnie nim poczęstuje, zapałką mi je zapali i odrzuci ją gdzieś w kierunku firanki, a ja będę miał świadomość, że podczas tego jej dogasania nic nie zapłonie, nawet nie będzie po niej śladu. W ten sposób będziemy siedzieć i rozmawiać o rzeczach dotyczących świata, którego być może nie ma, on będzie patrzył na mnie intensywnie i nie zapytam go wreszcie czemu nie nosi binokla. Nie zauważę nawet jak zamiast siedzieć na łóżku znajdę się w fotelu, również ubrany w garnitur i na poręczy fotela w lewej dłoni trzymać będę kieliszek z jakimś kolorowym alkoholem. Cudowne jest to uczucie delikatnego wirowania w głowie pod wpływem cygara, jego smak w ustach, który tak doskonale miesza się z alkoholem popijanym po trochu. I tak będziemy rozmawiać ukryci w tym dymie, a ważniejsze będzie samo palenie, tak jakby ono było celem samym w sobie, a rozmowy były czymś na kształt usprawiedliwienia naszego towarzystwa, by nie tworzyć niezręcznej sytuacji. Zresztą ludzie z klasą winni wiedzieć jak podtrzymać rozmowę i które tematy wolno poruszyć, których natomiast nie powinno się w ogóle. Słuchałbym uważnie jego słów, z nieco przymkniętymi powiekami, to chyba po to, by nic mnie nadmiernie nie rozpraszało, od czasu do czasu kiwałbym głową i cicho pojedynczymi wyrazami dawał do zrozumienia, że ma rację. Te gesty miałyby zachęcać go do dalszego mówienia, a ja okazałbym się przez nie dobrym słuchałem i człowiekiem kulturalnym, przecież nie chcę w żaden sposób go urazić. Nie wchodziłbym mu w słowo, chyba, że musiałbym i wtedy, gdy on umilkłby patrząc na mnie przeprosiłbym za to i powiedział dokładnie w czym rzecz, czemu aż tak stanowczo musiałem zareagować. Normalnie czekałbym aż skończy, spojrzy na mnie pytająco zza dymu lub bezpośrednio zapyta o moje zdanie, a zanim coś bym odpowiedział uniósłbym do ust kieliszek i jeszcze raz posmakował cygara. Wydaje mi się również, że mógłbym też wstać, z tymi atrybutami zrobić parę kroków po pokoju, ale nie koncentrować się na widoku za oknem lub książkach stojących na szafce, na niczym takim. Pewnie zatrzymałbym się przy stoliku, postawił na nim kieliszek, włożył rękę do kieszeni spodni, jeśli byłby to mój jakiś bliższy przyjaciel i w końcu, bym się odezwał. To wszystko było po to, by stworzyć wrażenie, że myślę, zastanawiam się, ważę każde słowo przed jego wypowiedzeniem, bo każdy wyraz jest u mnie na wagę złota i w pewnej mierze miało mi to dodać powagi oraz spowolnić akcję. Patrzę na zegar stojący, porównuję jego czas z moim kieszonkowym, na pewno mój przyjaciel ma identyczny i kiedy ten duży zaczyna wybijać jakąś godzinę, przypominam sobie, że nie mam takiego u siebie. Faktycznie jestem w obcym mi miejscu, przebywam w nim z kimś kogo jednak nie znam i jakby mało było tego, ta osoba się nie porusza, zastygła w dziwnej pozycji, mogę więc podejrzewać, że jest wymysłem mojej wyobraźni.


III

Kiedy już wszystko staje się dla mnie jasne, odczuwam pewne rozczarowanie czy niezadowolenie, spowodowane tym ile poświęcam w swojej opowieści miejsca moim refleksjom, a ile opisywaniu przeszłości. Odbieram to jako zachwianie proporcji, że świat fizyczny zajmuje w tym znacznie więcej miejsca, więcej czasu, opisuje szczegóły, których odpowiedniki w drugiej dziedzinie niemal w ogóle nie poruszam. I chyba odnajduję w tym jakąś logikę, sens, który sprawia, że już nie żałuję nieujawniania kulis moich przemyśleń i ich konsekwencji. Musi być coś, co zostanie tylko dla mnie, nie mogę się przecież zupełnie otworzyć przed tym pokojem, ryzykując w ten sposób moją własną autonomię, moją osobowość. W końcu zawsze wierzyłem, że myśli są tą najbardziej intymną częścią ludzkiego życia, te same myśli, które w jednej chwili kochają, zaraz potem nienawidzą, przeżywają obrzydzenie, na przekór ciału, które pozostało niezmienne. I to samo ciało nagle milknie, coś się zatrzymało, myśli przestały płynąć, a ono już tylko z przyzwyczajenia czy nieuwagi nadal lekko porusza ustami, bez przekonania, zamienia się ten ruch w drżenie i w końcu zamiera. Znów ta cisza, jednak teraz bardziej odległa pozbawiona tego ciężaru, przede wszystkim dlatego, że przeżywam ten mój monolog, wracam do niego, analizuję go, staram się zrozumieć. Jest w tym na pewno coś pięknego, w tym, że każdy człowiek zdolny jest, przynajmniej raz w życiu, do takiego czynu, czegoś, co jego samego zachwyci, zainteresuje, pokaże go z zupełnie innej, nieznanej strony. Coś takiego właśnie miało miejsce przed chwilą, wydaje się to teraz takie nierealne, nie potrafię powiedzieć jak do tego doszło, ale chcę wierzyć, że faktycznie się wydarzyło i cieszyć się tym przekazem. Przekaz wydaje się teraz bardzo ulotny, ta otaczająca mnie cisza jest chyba odpowiedzią na niego, może lustrem, chwilą, w której mogę zaczerpnąć oddech i wszystkiemu po raz kolejny się przyjrzeć. Odkrywam dawno zapomniane szczegóły, zachwycają mnie, są prawie jak oddzielne obrazy w tej całości trudnej do ogarnięcia i zapamiętania. Przyglądam się im, czemuś, co kiedyś było tłem dla moich poczynań i szukam powiązań między nimi, a sytuacją, która miała miejsce. Chyba istnieje taka więź, to sprawia, że zaczynam wierzyć w kogoś, kto nad tym wszystkim musiał czuwać, ułożyć całą scenografię wiedząc jednocześnie jakie są moje plany. A to chyba niebezpieczna wiedza, być może ta istota znająca moje myśli mogła znać też tej drugiej osoby lub pozostałych, z którymi akurat się widziałem. Nigdy nie chciałem znać przyszłości, przynajmniej tak to teraz pamiętam, ale od zawsze interesowały mnie myśli innych ludzi i nie potrafiłem pogodzić się z faktem, że są dla mnie niedostępne oraz, że jak po prostu zapytam, to nie dowiem się całej prawy. Bez wątpienia, wiem, że zazdroszczę tej potencjalnej istocie, może nawet chciałbym nią być lub przynajmniej chociaż raz mieć okazję do konfrontacji. Ale teraz to chyba niemożliwe, tkwię w tej ciszy, w ciemnym pokoju i zastanawiam się, co zaraz się wydarzy, bo jestem niemal pewien, że coś się dzieje, coś się zbliża. Zupełnie jakby niewyczuwalne wibracje, coraz szybsze, bardziej stanowcze, ogarnia mnie lekki niepokój, że zaraz ta całą moja rzeczywistość się rozerwie na dwie płaszczyzny. To mój głos wraca, wchłaniany wcześniej przez całe otoczenie, teraz nieco zniekształcony, zbliża się do mnie oddając te wszystkie obrazy, ale w innej formie. Jestem w centrum tych sytuacji, które sam wcześniej przytoczyłem, ale teraz są odmienione, prawie ich nie poznaję, sprawie to wrażenie parodii, odegrania przez kogoś innego mojego życia. Nie jest to przyjemne uczucie, kiedy nie potrafi się temu przeciwstawić, kiedy rzeczy, które zupełnie inaczej się odbierało, przedstawiają się całkiem inaczej, w tej nieprzyjemnej formie. Czuję jak się napełniam, pęcznieję, rosnę pod wpływem tych wszystkich emocji i obrazów, staram się od nich opędzać, nie dostrzegać ich, ale to niemożliwe. Są zdecydowane, nachalne, zdradzają wszystko to, na co kiedyś nie chciałem zwrócić uwagi, przynajmniej tak chcą bym w to wierzył, poczuł się nieszczęśliwy, dotknięty czy zakażony. Mam wrażenie, że to nie jest pierwszy raz, kiedy tak się czuję, ale nie mogę sobie przypomnieć, kiedy wcześniej tak miałem, w tym złudzeniu dochodzę do punktu, w którym wierzę, że czułem to przez większość życia. Jest w tym coś okropnego, jak te wyższe uczucia, przyjemniejsze, pomagające w zapomnieniu o przykrościach różnego rodzaju, tak łatwo ustępują niepewności, złości czy zazdrości. Nie tak trudno wtedy zwątpić więc w ich słabość, wszystkie stany uniesienia są wtedy jak nic nie warta iluzja, próba wyrwania się beznadziei, która jest częścią życia. I czyjeś pukanie wyrywa mnie z zamyślenia, patrzę od niechcenia w stronę drzwi i znów nie wiem, jak się zachować, nie czuję się szczęśliwy z powodu towarzystwa w tej chwili. Zastanawiam się czy ta wizyta może mieć jakiś związek z moimi powracającymi słowami, czy jest to może ta osoba, która przez ten cały czas mogła mi się przyglądać z boku, z bezpiecznego oddalenia i dostrzegać te wszystkie szczegóły. Nie wiem czy chciałbym kogoś takiego poznać, spojrzeć mu w twarz i pewnie zobaczyć w niej swoją, tylko trochę starszą, bardziej zmęczoną i z wypisaną większą wiedzą na niej. To chyba nawet trochę śmieszne, kiedy staję przed takim wyborem i waham się, nie dostrzegam żadnego dobrego rozwiązania, nic w pełni mnie nie zadowala. Przyglądam się drzwiom, trochę nienaturalnie odcinają się od tego wszechogarniającego mroku, wydają się być podkreślone w tej rzeczywistości, mieć jakieś istotne znaczenie dla jej istnienia. I chociaż pukanie się nie powtórzyło, odnoszę wrażenie, że jest wciąż aktualne, że powraca niemal jak echo i jest trochę bardziej zniecierpliwione. Opieram się na łokciu, przyglądam się jeszcze dokładniej drzwiom, tak jakbym chciał na wylot zobaczyć, co lub kto się za nimi znajduje, rozpoznać tę osobę i od razu ocenić. Rezygnuję, łóżko wydaje się pode mną zapadać, zachęca mnie do powtórnego położenia się, zamknięcia oczu i zapomnienia o tym wydarzeniu, mam w sobie jakaś wiarę, że mimo uchylonych drzwi, nikt nie wejdzie ani nie zajrzy bez mojej zgody. Kładę się i rozglądam po pokoju, by upewnić się, że nikt nie widział tego mojego czynu, tej ucieczki przed kolejnym wyzwaniem rzeczywistości, na które okazałem się niemal całkowicie obojętny. Chcę jak najszybciej o tym zapomnieć, próbuję skierować myśli w inną stronę, pozbyć się tego wrażenia, że mogłem zrobić coś inaczej, że sytuacja mogła teraz wyglądać zupełnie inaczej. A w mojej wyobraźni wciąż obecne są te drzwi, nie chcą odejść, zakorzenione tak głęboko, niemal wbite tam, stworzone tylko po to, by mnie drażnić, niepokoić. Otwierają się, powoli przesuwają w zupełnej ciszy, ruchem prawie niezauważalnym, ale na pewno przemieszczają się, pas rzeczywistości znajdującej się za nimi cały czas się powiększa. Czarny prostokąt ciągle rośnie na moich oczach, wygrywa z białym, za którym wciąż nic nie dostrzegam, ale cały czas wierzę, że jest coś za tą jego resztką, coś musiało się tam ukryć. Zostaję sam z moim zdziwieniem, kiedy okazuje się, że nikogo za drzwiami nie było, a i one postanowiły zniknąć z mojej wyobraźni pozostawiając w niej zimno, bezbarwną pustkę. Wraz ze zniknięciem tych wizji z mojej głowy, wyczuwam w sobie jakiś niepokój, jest coś w powietrzu, wokół mnie uczucie samotności w obliczu czyjegoś przenikliwego spojrzenia. Mam wrażenie czyjejś obecności jak najbardziej fizycznej, otwieram oczy i widzę te nieszczęsne drzwi w tym samym stanie jakim je zostawiłem, nikogo wokół mnie też raczej nie ma. Ciężko jest mi zrozumieć tę sytuację, odwracam się twarzą do ściany i nagle mój rozproszony niepokój umiejscawia się dokładnie za moimi plecami, ktoś tam musi być, ktoś mi się przygląda. Przekręcam trochę głowę, wszystko robię powoli, nie do końca wierzę tym przeczuciom, ale kątem oka faktycznie kogoś zobaczyłem, a po gwałtowniejszej reakcji przekonałem się, że nikogo tam nie ma i pewnie nigdy nie było. Nie potrafię odgadnąć kto to mógłby być, żyję we wrażeniu, że nie ma na świecie nikogo kto interesowałby się losem innego człowieka lub że po prostu na świecie już nikogo w ogóle nie ma. Jakaś zabłąkana istota z innej rzeczywistości, być może coś pokrewnego w swoim zabłądzeniu dotarło aż tutaj i próbuje rozeznać się w tej, na pewno dla niej, nowej sytuacji. Dla siebie całkiem już nieciekawy, bez tajemnic i możliwości do zaskoczenia, dla kogoś innego mogę posiadać jakieś sekrety, tajemnice, zagadki, być samemu jakąś wielką niewiadomą. Próbuję sobie wyobrazić tę postać jako bezimiennego obserwatora, kogoś, kto po przeżyciu własnego istnienia, z braku lepszych alternatyw, chce poświęcić się podglądaniu mojej osoby. Jest w tym coś uroczego, że miałbym spędzić w ten sposób życie, wiedząc, czasami tylko o tym zapominając, że jestem obserwowany przez kogoś, że wcale nie jestem tak zupełnie sam jak przeważnie mi się wydawało. Może można byłoby nawet mówić o pewnej nici porozumienia, symbiozie między nami, ja miałbym swoje korzyści z tej sytuacji, ono zaś swoje, dopóki żadne z nas nie zaczęłoby ingerować w to drugie. Inne byłyby moje emocje i odczucia, gdyby tych obserwatorów z czasem pojawiło się więcej, niezależnie od przyczyny czy odnajdywaliby we mnie coś dla siebie atrakcyjnego lub czy ten jeden, by ich jakoś zwoływał. Bałbym się już, że taka namnożona obecność mogłaby jawnie przenikać do mojego świata, odczuwałbym dyskomfort, niezadowolenie, może wreszcie też stres, a z czasem miałbym wrażenie, że ich słyszę.


IV

Kiedy nie masz tej możliwości, by uciec gdziekolwiek, nawet w górę mając takie wyjście, pozostaje ci wyłącznie ten marsz, w którym nic się nie zmienia. I nie jest on ucieczką, jest bardziej manifestacją tego, co jest przed tobą, jak i jednocześnie za tobą. Nie wiesz jak długo to już trwa i ile jeszcze może, chociaż mógłbyś podejrzewać, że jest to taki proces bez końca, a jednocześnie zupełnie bezcelowy. W tym całym nieokreśleniu czy po prostu niewiadomej zaczynasz czuć pewien niepokój związany z czyjąś obecnością. Trwa to przez jakiś czas aż zaczyna przed tobą wyłaniać się ludzka postać, ktoś tam idzie w tę samą stronę niemal lub na pewno w ten sam sposób, z tymi samymi trudnościami. Nie potrafisz się przyjrzeć nie przyspieszasz kroku, ani nie zawołasz tego człowieka, jest ci to niemal całkowicie obojętne w tej chwili. Chcesz zamknąć oczy, ale wykracza to wyjątkowo poza twoje możliwości, a osoba z przodu wciąż jest coraz bliżej ciebie, chociaż nie sprawia wrażenia jakby szła wolniej. Kolejnym zaskoczeniem może być dla ciebie dziwne uczucie czy przekonanie, że ktoś też idzie za tobą i również jest coraz bliżej. Nie jest to słuch, nie podpierasz tego w żaden sposób wzrokiem, po prostu wiesz, że tak jest. W ten sposób idziecie we trójkę, a być może w większej liczbie tylko, że innych nie dostrzegasz w tych warunkach. Najzabawniejsze w tym wszystkim wydaje się fakt, że gdybyś próbował się odwrócić, zauważyłbyś tę postać nieco oddaloną od ciebie, wykonującą tę samą czynność. A odwracając znów głowę, kątem oka jeszcze zauważyłbyś, że ten człowiek przed tobą właśnie przed chwilą ci się przyglądał w taki sam sposób. I gdy już są oni tak blisko ciebie, niemal na wyciągnięcie ręki, dostrzegasz tak wyraźnie ich ruchy będące też twoimi, kroki stawiane w tym samym momencie, pozycje rąk i te drobiazgi mimo wszystko wyczuwalne. Kiedy już próbujesz ułożyć w głowie jakąś myśl w związku z tym, wydaje ci się, że refleksja jest już niemal na wyciągnięcie ręki, a ta postać przez tobą wcale nie przyspieszając zaczyna się oddalać. Wreszcie znika i też ta za tobą roztapia się w tym mroku, który wciąż pragnie być najkonkretniejszym i najokrutniejszym elementem tej rzeczywistości.

Nawet nie zauważasz, kiedy zostajesz zepchnięty w wir jednostajności i jakiejś okrutnej monotonii. Prawie zapominasz, że coś się działo wcześniej, że jakieś rzeczy budziły w tobie szczątkowe zainteresowanie. Od czasu, którego nie potrafisz określić nic się nie dzieje, popadasz w monotonię i gdybyś więcej czuł uznałbyś, że jest ci źle. Niemal niewyobrażalne jest to, że kątem oka mogłeś dostrzegać jakąś zmianę lub czemukolwiek się przyglądać. Teraz tylko ta ciemność, a może pustka i nie jest to wobec siebie jednoznaczne, zajmuje całą twoją uwagę, wszystkie twoje myśli i pragnienia, o których nie zdajesz sobie sprawy.

W tym zepchnięciu z dala od wszystkiego czujesz na sobie podejrzany i złośliwy ciężar. Jest ci coraz ciężej i powinno być to chyba w jakimś stopniu zrozumiałe. Niewyobrażalną trudność sprawia ci obserwowanie czegokolwiek dlatego koncentrujesz się tylko na ruchu i twój wzrok jest ci całkiem obojętny. Gdy cokolwiek niespodziewanego wydarzyłoby się potrzebowałbyś czasu, by to zarejestrować i odpowiednio zrozumieć, zrozumieć czym to jest. I nie wiesz, tak naprawdę czy to ty zwalniasz czy otoczenia stawia ci coraz większy opór, a może nawet to forma kary, że tak daleko zaszedłeś. Ale gdzie jesteś skoro właściwie to wciąż to samo miejsce? I może kto inny, gdzie indziej płakałby w tej sytuacji, załkałby, postarał się uzewnętrznić swoją słabość, jednak nie ty. Nie mogłeś i nie możesz się odwrócić, stawianie kroków staje się bezapelacyjnie trudniejsze i w końcu coś sprawia, że wydajesz się coraz cięższy. Coś jakby złapało twoją właściwą istotę w tobie, to czym naprawdę jesteś i ciągnęło w dół. Wcześniej niepotrzebne palce wyprostowane teraz ciążą tak bardzo, wydaje ci się, że czujesz jak paznokcie i włosy ci rosną, tak dokładnie jak to, że zęby sprawiają wrażenie bycia wyrywanymi. Nie będzie temu końca, będziesz szedł coraz wolniej, ale nie zatrzymasz się, stracisz resztki świadomości, ale nie zasłabniesz, być może nawet nigdy nie upadniesz, bo czołganie mogłoby być tutaj jeszcze trudniejsze. Wszystko jest tam przed tobą w tym miejscu, w które patrzysz mimowolnie, bo jest ci teraz zupełnie obojętne.


(...)
 Właśnie w każdym miejscu dostrzec można ślady czyichś rąk, czyjegoś zamierzonego działania – ten cały bałagan, niekiedy nawarstwiający się, chaos i swoiste wrażenie odrzucenia, zrezygnowania. Chociażby taka gwiazda z pozoru skończona, zwykła i wokół niej rozlana i zapomniana pozornie farba. Pewna myśl tego dzieła została rozpoczęta, nakreślona, materiały zaś wykorzystane, lecz nie w pełni, czekają chyba na czyjś powrót, a to może trwać bardzo długo, prawie w granice nieskończoności. W tym czasie wszystko to wydaje się żyć, poruszać, po prostu rozwijać własnym życiem, pływać za czyimś absolutnym przyzwoleniem. I na przykład te czerwone plamy stopniowo się rozpraszają, wiją niczym dym lub chmury popychane jakimś niekonkretnym wiatrem. Nakładają się na siebie, te pod spodem, bliżej gwiazdy zdają się wyprzedzać dalsze, lecz przychodzi im to z trudnością. Doganiają je, nawiązują kontakt, dotykają, ciągła zmiana w końcu je rozdziela odruchowo, a one mają te wystawione ręce i chyba za sobą tęsknią. W końcu kolejny niewidoczny podmuch popycha je i w jakiś sposób jedne wpadają na drugie, nie tylko dotykają całą swoją powierzchnią, również stopniowo przebijają. W najsłabszym miejscu, gdzieś na środku, znajdują drogę na drugą stronę, która wydaje się tylko na to czekać. A w tym pewnym skłębieniu i dość ogólnym zaskoczeniu, razem, nie tylko przylegając do siebie, wydają się szybciej płynąć. Nawet nie zauważą tego jak stają się coraz rzadsze, słabsze, bardziej przezroczyste, pozwalają dalszym gwiazdom przez siebie przemawiać, przechodzić lub wyglądać. Jednak mimo ich słabości, egzystencji budowanej prawie wyłącznie na świetle macierzystej gwiazdy, która swoimi promieniami zarysowuje w ciemnościach ich kształty, nie jest ich przeznaczeniem przestać istnieć. Ten kto je umieścił w tym miejscu, w końcu wróci i nada im konkretny, czerwony kształt. Być może nie będą kolejnym słońcem, planetą czy księżycem, całym układem słonecznym, galaktyką tak dużą na ile pozwala ich ilość, lecz na pewno zaczną coś znaczyć i będą się uśmiechać.
 Ktoś strzepując ze swoich dłoni czerwoną barwę, pozwolił jej rozchodzić się we wszystkie strony, bez strachu że zepsuje ona któreś z jego poprzednich dzieł. Bez jego zgody, ingerencji, pozwolenia, ona nie mogłaby dokonać czegoś takiego i w tym pokonać tak wielkich odległości, które stają się prawdą tylko wtedy, kiedy próbuje się je przemierzyć. On w swojej pracy, przy tej gwieździe, użył nie tylko jednej barwy, nieco później pracował też zielonym i granatowym kolorem. Te zaś strzepnął z siebie w zupełnie inny sposób, jakby dwoma zamachami, w górę i zaraz potem resztkę drugim w dół. I tak granatowy będący nieco szybszy od swojego towarzysza i gęstszy popłynął pierwszy w formie zbliżonej do kuli i nie było w nim miejsca na te zabawy obecne w kolorze czerwonym. Tak on musiał pozostawić to miejsce, niedokończone, obdarzone pewnym ruchem i udał się nieco dalej z całkiem nowym pomysłem, który już od pewnego czasu mógł go niepokoić. Zaś z tego miejsca emanuje pewna chęć przybliżenia się czy wręcz wchłonięcia obserwatora, prosto w jasną, żółtą gwiazdę dzielącą powierzchnię czterema promieniami. A gdy się odpowiednio przybliżyć, co następować pewnie mogłoby coraz szybciej, po jednej stronie nagle wyłoniłaby się druga, mniejsza, ze słabymi promieniami i zdecydowanie świecąca na czerwono.
 Nieco dalej było czyjeś zagubione oko patrzące samo w siebie. Małe słońce, słabe jakby i przytłumione, otoczone zostało wielobarwną plamą barwną. Ta kosmiczna tęczówka wydaje się być w tym przypadku wszystkim i zaczyna się od błękitu i zieleni dookoła typowej gwiazdy, ustępując jednocześnie trochę miejsca czerni. Jednak w jakiś sposób, nieco dalej ta zieleń traci rację bytu i drugi kolor tnie już wyraźnie powierzchnię sobą. W wyniku tej jego walki z czernią pojawiły się też gorące barwy układające się w tym całym chaosie promieniście. W okolicach coraz jaśniejszego obszaru błękitna barwa zaczynała koegzystować z delikatnymi złotymi chmurami i różowymi promieniami, które z kolei wydawały się ją również dzielić, tworząc w ten sposób, przypadkowo kolejny nieistotny paradoks.



Fragmenty powieści przygotowywanej do druku w wydawnictwie FORMA w serii ‘Kwadrat’

Copyright © Paweł Orzeł, 2008
Copyright © Wydawnictwo Forma, 2008


Latarnia Morska 2 (10) 2008