Wolność pachnie wanilią

Kategoria: proza Opublikowano: wtorek, 09 luty 2010

(fragment powieści)

Dariusz Muszer


PRZYSTAWKA

Było to w tym czasie, gdy wałęsałem się po Christianii
 i głodowałem, w tym dziwnym mieście, którego nikt nie opuści,
zanim nie zostanie przez nie naznaczony...
Knut Hamsun, Głód

Jestem najmniejszą Czarną Dziurą w zadku kosmosu. Od urodzenia pożeram wszystko, co mi wpadnie w ręce, nawet samego siebie.
Według mediów jestem masowym mordercą. Nazywają mnie mordercą z pilotką albo Zielonym Kapturkiem. Nie przepadam specjalnie za tymi przezwiskami. Nikt nie zna mojego prawdziwego imienia, a o moim wyglądzie krąży po świecie wiele sprzecznych plotek. Żaden dziennikarz nigdy ze mną nie rozmawiał. Nikt nie wie, gdzie obecnie przebywam, za wyjątkiem K.K. On jednak będzie milczał jak grób. Nie ma żadnego interesu w tym, aby prawda wyszła na jaw. Właściwie nikt na świecie nie ma w tym interesu. Dzisiejszy świat łaknie wyłącznie kłamstw i kłamców.
W tym momencie znajduję się gdzieś w Niemczech, w Hanowerze, stolicy Dolnej Saksonii. Jest to miasto, które nigdy nie śpi, jednakże ciągle jest śpiące. Jest to miasto jak współcześni ludzie: bez właściwości, bez charakteru, bez twarzy. Niemniej jednak z upływem lat miasto to stało się moim miastem. To nie przypadek mnie tutaj zawiódł, tylko okrucieństwo Upierzonych, jak to wyraził pewnego razu Skunks Marchewa. Nie mylił się.
Wczoraj odwiedził mnie K.K. Przyniósł laptop i dwa akumulatory.
― A teraz zabieraj się do pisania ― powiedział. ― Ponad cztery lata cierpliwie czekałem, aż wypełnisz swoją część naszej umowy. Dość tego dobrego! Chcę cię w końcu mieć z głowy. Daję ci jeszcze sześć miesięcy, wykorzystaj je najlepiej, jak potrafisz. Albo będziesz pisał, albo więcej się tu nie zjawię. Wiesz dobrze, co to oznacza. Sznur już dawno kupiłem. Jeśli nie zabierzesz się do roboty, dostaniesz go na święty nigdy. Twój los spoczywa tym razem wyłącznie w twoich rękach.
Mocno powiedziane. Ale sprawiedliwie. K.K. jest okrutnym człowiekiem, o wiele bardziej podstępnym i niebezpiecznym ode mnie. Ja to wiem, i on również.
Chwilowo nie jestem w stanie korzystać z akustycznych dróg, gdy zapragnę skontaktować się ze światem, gdyż wszystkie kanały są dla mnie zablokowane. Ja ― najmniejsza, najczarniejsza, najbardziej dziurawa gaduła w kosmosie ― nie mogę mówić. Bywają jednak dobre dni, kiedy to potrafię wydobywać z siebie chrumknięcia, co za każdym razem sprawia mi wiele przyjemności. Przed kilkoma laty stałem się niemową, jak grom z jasnego nieba. Krótko po tym, jak zobaczyłem moje mieszkanie opieczętowane przez policję, i gdy pojąłem, co stało się z moją rodziną. Głuchy jednakowoż nie jestem. Słyszę wszystko, co wydobywa się z mojego mini-telewizora, a także potrafię to przeanalizować i zachować w pamięci. Mój umysł funkcjonuje mianowicie całkiem normalnie, szybko i nieustannie. Tak przynajmniej uważam. K.K. jest odmiennego zdania. Jednakże, gdzie się dwóch kłóci, tam dwóch ma rację, albo ja mam rację, jak to mawiała Baba Brodawa, a ona zawsze miała świętą rację.
Rzecz jasna jest wiele powodów, dlaczego straciłem mowę. Prawdziwy bezmiar powodów. Najważniejszym z pewnością jest ten, że narozrabiałem jak pijany zając, i to wiele razy. Po raz pierwszy, gdy się urodziłem, po raz ostatni ― wczoraj.
Dziś jest 15 grudnia 1996 roku, niedziela, późny wieczór. Na dworze panuje umiarkowana zima. Ptaki nie śpiewają, bezlistne drzewa, ołowiane niebo, wschodni wiatr przynosi wilgotne powietrze. W celi bunkra jest zimno, tak zimno, że potrzebowałem dwóch godzin, aby jako tako rozgrzać palce i móc zabrać się do pisania. Biorąc pod uwagę okoliczności, czuję się całkiem znośnie. Ostre bóle brzucha i napady kaszlu dręczą mnie jak cholera. Na domiar złego nie mogę przyzwoicie usiąść na tyłku i pójść na ubikację ― mój zadek stał się jedną wielką raną. Również sikanie sprawia mi wiele kłopotów. Gdy stukam w klawiaturę, zakładam plastikowy naramiennik, aby odciążyć prawy łokieć. Jestem kaleką.
Nadal znajduję się na planecie Ziemi. I znowu mam przejmujące sny o mojej starej ojczyźnie, o Czarnej Dziurze. Chcę już wreszcie raz na zawsze stąd zniknąć. Chcę w końcu znowu latać.

 


ŁUŻYCKI KAMIEŃ OFIARNY 

Urodziłem się w 1632 w Yorku.
Przyszedłem na świat w poważanej rodzinie,
która nie pochodziła jednak z tego kraju.
Daniel Defoe, Robinson Kruzoe

Przed trzydziestoma siedmioma laty przybyłem na Ziemię. Zostało dokładnie zaplanowane, że spadnę w Svingen, Telemark, Południowa Norwegia. Przyrzeczono mi to na wszystkie świętości, głośno i przynajmniej dziesięć razy. Ale coś im tam wtedy nie wyszło. Spudłowali, nie trafili tam, gdzie powinni. Dokładnie powiedziawszy, całe to moje spadanie spaliło kompletnie na panewce. Dzisiaj już wiem, dlaczego się tak stało, jednakże wtedy czułem się jak maleńka duszyczka, którą wszyscy mocarni Upierzeni okrutnie wystrychnęli na dudka. Dopiero później, gdy byłem w stanie samodzielnie myśleć i odczytywać myśli innych, dowiedziałem się, co tam, na górze, było właściwie wtedy grane.
Ostatniego dnia zimy 1959 roku wylądowałem omyłkowo na prastarych łużyckich grobach. Urodziłem się na kamieniu, posługując się  pewną kobietą, która od tego momentu mogła domagać się, abym nazywał ją matką. Rzadko to czyniłem, na szczęście dla obu stron. Kamień, na którym owa kobieta przysiadła, aby nieco odpocząć, został na to miejsce przywleczony przed tysiącami lat przez olbrzymi lodowiec, który, pełznąc, bez pośpiechu i majestatycznie wycofywał się w kierunku Skandynawii, mojej właściwej ojczyzny. Łużyczanie, lud należący do Słowian zachodnich, czcili ongiś ów kamień i używali go podczas ceremonii religijnych jako ołtarza ofiarnego. O ile sobie przypominam, chodziło przeważnie o ofiary ze zbóż i zwierząt. Ofiary z ludzi składaliśmy okazjonalnie, a jeśli już, to wyłącznie z przedstawicieli dyplomatycznych sąsiednich plemion, szczególnie Germanów wschodnich. Gdybym się w tej sprawie mylił, proszę mój stary lud o wybaczenie.
Wraz z upływem czasu ucywilizowano nas, Łużyczan, i zgermanizowano, aż w końcu zupełnie zapomnieliśmy o kamieniu. Stopniowo zapomniano również o Łużyczanach, tak jak zapomina się o wszystkim, czego się nie rozumie i czego się już nie potrzebuje. Oczywiście, że wcześniej, przede mną, przybyło tutaj wiele innych istot pozaziemskich, nie opanowały one jednak sztuki pisania, przeto nikt nie wie, jak się nazywały i po co właściwie zawitały na ten kawałek Ziemi. Ich słowa przepadły bez wieści w nieskończonym kosmosie i połączyły się w jedność z innymi, dziś już nieznanymi mowami plemiennymi.
Wraz z moim pojawieniem się na prastarym łużyckim kamieniu ofiarnym zmieniło się wszystko. Dawne moce ocknęły się z trwającego setki lat snu Królewny Śnieżki. Przypadkiem kamień leżał nad Odrą, dokładnie na dzisiejszej granicy polsko-niemieckiej, jednakowoż po stronie polskiej. Co za pech! Albo co za szczęście. Powiedzmy, sto metrów na zachód i moje dzieciństwo przebiegłoby całkiem inaczej, a ja stałbym się zupełnie innym człowiekiem. Rzecz jasna, mogłoby mi się przytrafić jeszcze gorzej, mógłbym wylądować na przykład w Afryce, w Azji południowo-wschodniej albo na środku Oceanu Atlantyckiego, nie wspominając już o Szwajcarii.
Podczas moich narodzin kobieta nie zmieniła pozycji. Siedziała na kamieniu ofiarnym całkiem wygodnie, szeroko rozstawiwszy nogi, i czekała w napięciu na rozwój wypadków. Rodziła po raz pierwszy, i pomimo że później wydała na świat jeszcze trójkę dzieci, pozostałem jej jedynym potomkiem. Z mojego punktu widzenia nie jest ona w żadnym wypadku moją matką. Nie mam matki rodzonej, naturalnej, a gdybym takową miał, to wyglądałaby zupełnie inaczej i używałaby innego języka. Piętnaście minut trwał poród, dla mnie bardzo wyczerpujące i przykre zajście. Pragnąłem jak najszybciej mieć wszystko za sobą i niezmiernie cieszyłem się na ponowne spotkanie ze Svingen. Nie było mnie tam tysiąc dwieście lat. Kiedy tylko jednak rzuciłem okiem na okolicę, z miejsca zorientowałem się, że siedzę po uszy w największym gównie, jakie kiedykolwiek widziałem podczas wszystkich swoich reinkarnacji. Rozczarowanie moje nie miało granic. Z wściekłości rozpłakałem się, całkiem cicho, jak koza, której założono na pysk kaganiec.
Nigdy nie dowiedziałem się, co wtedy odczuwała moja rodzicielka-macica; nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Jednakże nie wierzę, aby była w stanie odczuwać coś więcej poza nienawiścią i bólem. Fizycznie i duchowo była ona bowiem nieskomplikowanym babsztylem.
Gdy moje narodziny dobiegły końca, spojrzała w dół i sprawdziła prawym butem, czy żyję. Żyłem. A cóż innego, u diabła, miałem robić! Nie bardzo jej to odpowiadało, wyraźnie to czułem, i w tym właśnie momencie byliśmy po raz pierwszy i ostatni całkowicie jednej myśli: należało mnie usunąć, należało mnie jak najszybciej odesłać z powrotem. Leżałem cicho z zamkniętymi ustami i otwartymi oczami, przyglądając się niebieskiemu niebu, z którego przed chwilą przybyłem, a za którym znajdowała się Czarna Dziura, moja prawdziwa dziura matczyna. Nie, nie kląłem na czym świat stoi; nie miałem przecież pojęcia, jak się to robi. Wtedy byłem jeszcze taki niewinny!
Kobieta poszła sobie. Czekałem. Nie znałem dokładnie wszystkich obyczajów, jakie panowały w tamtej okolicy, i myślałem, że wszystko przebiega normalnie, że w ten właśnie sposób wita się tutaj wszystkie noworodki.
Kobieta wróciła i nastała wiosna. Przez całą zimną noc nie było jej. W tym czasie słońce przekroczyło równik niebieski, osiągając przy tym punkt Barana, co jednak nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Miałem całkiem inne problemy i, szczerze mówiąc, wcale nie wiedziałem, co tam w rzeczywistości zaszło między ciałami niebieskimi. Kobieta spojrzała na mnie z niecierpliwością i dotknęła mnie lewym butem. Nie odważyłem się zaprotestować. Obróciła się na pięcie i oddaliła się. Też dobrze.
Muszę powiedzieć, że powitanie nie było specjalnie serdeczne. Ale czego może się spodziewać ten, kto bez uprzedzenia i bez ważnego powodu melduje się nagle na ziemskim świecie? Musiałem uzbroić się w cierpliwość. Uzbroiłem się. Wykazałem się większą siłą woli niż się można było spodziewać. Ziemian nigdy nie cechowało specjalnie przyjazne nastawienie w stosunku do istot pozaziemskich ― ta prawda i ta mądrość są dobrze w kosmosie znane. Każde dziecko z innych wymiarów czy galaktyk wie doskonale, jakie kłopoty niesie ze sobą przypadkowe lądowanie na Ziemi, szczególnie, gdy statek się rozbije. Tam, w górze, opowiadane są jeżące włos na głowie historie o rozbitkach, którzy zostali przez Ziemian zabici, zjedzeni bądź też poddani sekcji zwłok. Cały kosmos wie doskonale, że ten, kto dostał się w szpony Dzieci Ziemi, nigdy już nie zobaczy swojej ukochanej ojczyzny i powinien pożegnać się z życiem. Tak to już, niestety, jest.
Nie oczekiwałem więc niczego dobrego. I miałem rację. Trzeciego dnia rano ta natrętna, blada kobieta, którą znałem od urodzenia, przyszła ponownie. Była wściekła, i wcale się z tym nie kryła. Tupiąc nogami, wymachując rękami i wydając z siebie nieartykułowane dźwięki, zbliżyła się do mnie. Jak się zdaje, byłem dla niej jednym wielkim zawodem, być może największym, jaki spotkał ją w dotychczasowym życiu. Przypuszczalnie należała do ludzi, którzy nie widzą żadnego związku przyczynowego między kopulacją a narodzinami dziecka.
W każdym razie nie mogłem jej uspokoić. Próbowałem, jednakże mój język nie funkcjonował jeszcze prawidłowo. Należy podkreślić, iż został on wyprodukowany do posługiwania się nordyckimi językami, nie był to słowiański język, a kobieta używała jakiejś słowiańskiej mowy, której nie potrafiłem przyporządkować. Brzmiała ona tak, jakby tysiące suchych liści biło się w burzy albo chrzęściło między zębami olbrzyma. Okropna mowa, pomyślałem z rezygnacją. Nie był to łużycki, po tej stronie granicy nie spotykało się łużyckich tubylców. Już dawno albo ich wyrżnięto w pień, albo też wysiedlono.
Tym razem kobieta nie przyszła z pustymi rękami, miała ze sobą poduszkę i łopatę. Nie zastanawiając się długo, położyła delikatnie poduszkę na mojej twarzy i przycisnęła. I któż by pomyślał, że stać ją było aż na taką wielkoduszność! Z całych sił starała się odesłać mnie z powrotem. Ucieszyło mnie to niezmiernie. Zatem także ona rozumiała, że moje miejsce nie było tutaj, na tym starym łużyckim cmentarzu. Tak więc i ona rozpoznała, że nie miałem nic do szukania tutaj, przy kamieniu ofiarnym, i że powinno się mnie jak najszybciej podmienić. Prawidłowa dusza na próżno czekała w niebie, nie mogąc ześlizgnąć się na Ziemię, podczas gdy ja leżałem tutaj jak cielę. Zadowolony przymknąłem oczy i gotowałem się na powrót do gwiazd. Jednakże ― czego należało się spodziewać ― po raz kolejny wszystko spełzło na niczym. Po dwudziestu minutach kobieta dała sobie spokój. Zabrakło jej wytrwałości. W owym czasie nie była jeszcze prawdziwą, wytrwałą dusicielką, co jednak niedługo miało się zmienić. Nadal oddychałem ― cicho, lecz wyraźnie. Kobieta odrzuciła poduszkę i łopatę, a następnie uciekła potykając się, ani razu nie obejrzawszy się za siebie. Słyszałem jakieś śmieszne dźwięki dobiegające z jej strony. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że ta kobieta wówczas szlochała. Moje ciało zdecydowało się na drzemkę.
Wieczorem zjawiła się jakaś stara kobieta o pomarszczonej twarzy, obudziła mnie w brutalny sposób i zabrała ze sobą. Od samego początku nie przepadałem za nią. Była bezlitosna i obrzydliwie śmierdziała zgniłą foką. Zawijając mnie w papier ścierny, który mylnie brała za pieluszkę, bez ustanku mruczała pod nosem, że jestem dzieckiem nieszczęścia, a moja matka to głupia dziwka. Następnie próbowała nakarmić mnie mlekiem z butelki. Zatkało mnie. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z takim okrucieństwem! Czyżby Ziemianie od czasu mojego ostatniego pobytu tutaj stali się barbarzyńcami?
― A co z twoimi piersiami? ― zapytałem, lecz ona mnie nie usłyszała.
Nie chciałem pić. Tak długo jednak znęcała się nade mną, że koniec końców wytrąbiłem całą butelkę, w nadziei, że być może się przy tym udławię. Piłem także z litości do starej, gdyż miała mnóstwo brodawek na twarzy, a w dodatku nieustannie śpiewała okropne piosenki głosem wołającym o pomstę do nieba.
Następnego dnia wydałem na świat pierwszą swoją kupę. Stara była zachwycona, i od tego momentu wiedziałem, w jaki sposób uszczęśliwia się mieszkańców Ziemi. W swoim dalszym życiu wyprodukowałem olbrzymią ilość gówna, uszczęśliwiając tym samym bardzo wielu ludzi.
Osiem miesięcy później stara i ja opuściliśmy w olbrzymim pośpiechu moją rodzinną wioskę i przeprowadziliśmy się do Rzepina, który leżał dwadzieścia kilometrów dalej na południowy-wschód. Było to senne, bajkowe miasteczko, w którym mieszkali głównie Polacy przymusowo przesiedleni tu zza Buga, po tym jak Niemców przepędzono na zachód, za Odrę. Moje otoczenie niewiele się zmieniło. Ponownie zamieszkaliśmy w opuszczonym i zaniedbanym domu, nasz ogród ― „sam piach”, jak o nim mawialiśmy ― graniczył z lasem, a najbliżsi sąsiedzi musieli używać porządnej lornetki, jeśli naszła ich ochota, żeby nas zobaczyć. Z mieszkańcami miasteczka nie mieliśmy nic do czynienia, za wyjątkiem, gdy udawaliśmy się po zakupy.
Dopiero wiele lat później dowiedziałem się, że ta stara kobieta o pomarszczonej twarzy była moją rodzoną babką. Nazywałem ją Babą Brodawą. Była chyba jedynym człowiekiem na tej ziemi, którego jako tako poznałem. Nienawidziłem jej umiarkowanie. Inni ludzie nie mieli takiego szczęścia.
Na przykład mój ojciec.

 
 
AUTOSTRADA DO MAZŁ TOW 

Po piąte, radzę, aby całkowicie zlikwidować dla Żydów
konwoje zapewniające im bezpieczeństwo na drogach.
Marcin Luter, w roku 1543

Gdy zaczynało szarzeć, ruszyłem w drogę. Najpierw pojechałem trójką w kierunku dzielnicy Lahe, potem autobusem do Altwarmbüchen. Gdy wysiadłem, na dworze było całkowicie jasno. Do wiaduktu, za którym znajdowała się droga dojazdowa do autostrady numer 7, doszedłem na piechotę. Zatrzymałem się i wyciągnąłem z plecaka kawałek papieru, na którym widniały dwie litery ― HH, znaki rejestracyjne Hamburga.
Potem czekałem, długo. Było cholernie zimno, marzłem. Żaden kutas nie chciał mnie zabrać. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy to aby nie jest jakiś znak, że nie powinienem jechać do Hamburga. A może nie byłem wystarczająco pociągający dla tych wszystkich posiadaczy aut? Marzłem nadal, samotny i opuszczony niczym zagroda chłopska w Południowej Norwegii.
Wpadł mi do głowy szalony pomysł. Zszedłem na dół i pomaszerowałem wzdłuż autostrady. Samochody trąbiły jak opętane, jednakże nie zwracałem na nie uwagi; szedłem niezmordowanie przed siebie, z mocnym postanowieniem dotarcia do celu nawet na piechotę.
Nie wiem, ile wówczas zrobiłem kilometrów, może dziesięć, może dwadzieścia, może pięć. W każdym razie, w pewnym momencie zabrała mnie policja ― wóz patrolowy jechał akurat w moim kierunku. Do następnego posterunku policji drogowej przy autostradzie było dość daleko. Ponad kwadrans siedziałem w ciepłym aucie, następnie pół godziny w baraku, gdzie również było przyjemnie i ciepło. Tam też poczęstowano mnie kubkiem kawy, czarnej, z cukrem. Byli to dobrzy policjanci, trzy porządne chłopy: jeden z brodą, drugi tłustawy, trzeci bez szczególnych właściwości. Gdy zapytali mnie o personalia, zacząłem się trochę wygłupiać. Powiedziałem, że nie wiem, kim jestem, i że przybywam z innego świata. Od razu zorientowali się, że mają do czynienia z obcokrajowcem. I nagle zrobiło się nieprzyjemnie. Ten z brodą musiał znać się nieco na rzeczy, gdyż stwierdził, że mówię po niemiecku ze słowiańskim akcentem i że z wyglądu należy wnioskować, iż jestem śmierdzącym Polaczkiem. I wtedy odezwał się w mojej głowie dzwonek; w jednej chwili zrozumiałem, w czyje to właśnie wpadłem łapy. Wcześniej słyszałem już wiele przekonywujących relacji o podobnych posterunkach, a teraz przyszła kryska na mnie, dorwali mnie i będzie krucho. Nie masz żadnych szans, rzekłem do siebie, wpadłeś jak śliwka w gówno, jako Polak nigdy nie wyjdziesz stąd na własnych nogach. O to, że dodatkowo przyjdzie mi stracić wszystkie pieniądze, nie martwiłem się wcale, moje kieszenie były i tak puste.
Cóż miałem począć? ― Wygląda na to, że przejrzeliście mnie na wylot ― oświadczyłem ― w pewnym sensie jestem Polakiem. ― No i zaczęła się jazda: natychmiast zakuli mnie w kajdanki. To siedzenie ze związanymi rękami na posterunku i odpowiadanie na te wszystkie dziwaczne pytania było nadzwyczaj głupie i męczące. Po pół godzinie miałem wszystkiego po dziurki w nosie. Grzecznie poprosiłem policjantów, aby zabrali mnie na dół. Zrobili wielkie oczy. ― A co to znowu ma znaczyć? ― zapytał tłustawy. Najpierw nic nie odpowiedziałem, a potem łamaną polszczyzną wyjaśniłem, że gestapo obrabiało więźniów w piwnicy. Zrozumieli słowo gestapo i zaczęli się pieklić. Mam natychmiast zamknąć mordę, powiedział ten z brodą. Dobrze mi życzył, powinienem był go posłuchać. Nie zrobiłem tego jednak. Nie mogłem się powstrzymać, gadałem jak najęty. Obrazowo i dokładnie opisałem wszystkie możliwe metody, jakie gestapo preferowało w swojej pracy. Mówiłem szybko i dużo ― do momentu, gdy złapałem się na tym, że właściwie opowiadam o metodach sowieckiej KGB. Zawstydziłem się trochę, ale nadawać nie przestałem.
Pierwszy cios nadleciał z lewej strony. Dobrze trafił, to musiałem przyznać.
― No i się doczekałeś, bratku ― powiedział tłustawy.
I miał rację. Dokładnie czułem jego rękę, była bardzo nieprzyjemna. Poza tym śmierdział, jak świeże rzygowiny. Nie przestałem, mówiłem dalej. Tym razem jego łapa nadleciała z prawej. Też nieźle wycelował. Moja płonąca twarz znajdowała się już w piekle, teraz nadszedł czas, aby reszta ciała udała się tam za nią. Czekałem, aż rozerwą mnie na kawałki.
― Jeśli natychmiast nie zamkniesz się, załatwię cię na dobre ―  powiedział i powoli rozpiął kaburę pistoletu.
― Zrób to ― powiedziałem. ― byle szybko, mój ziemski bracie. Nie chcę, abyś zbyt długo cierpiał.
― Ten ma rzeczywiście pierdolca, zaraz zamknę mu tę jego mordę ołowiem.
― Przestań, Horst ― powiedział trzeci policjant. ― Już zeszłym razem ci mówiłem, że nie masz do nich strzelać. To przecież tylko biedne dupki ze Wschodniej Europy. Zabierz mu forsę, zabierz, co tam chcesz, i niech się wynosi.
― Tego to ja załatwię ― powiedział Horst i wyciągnął pistolet. Przyłożył lufę do mojej lewej skroni.
― Strzelaj, bracie, strzelaj. Niczego się nie bój.
― Dość tego! ― powiedział trzeci. ― Horst, za daleko się posunąłeś. Miałeś go tylko nastraszyć! O zabijaniu nie było mowy.
Cicho nuciłem rosyjską piosenkę.
― Zamknij wreszcie mordę, ty polska świnio, bo cię naprawdę zapierdolę!
Granica u Horsta została przekroczona. Nie panował już nad sobą, dosłownie wyszedł z siebie. Uznałem, że muszę mu jakoś pomóc. Powinien wrócić do siebie, powinien znowu znaleźć się w domu.
― Jestem Żydem ― powiedziałem cicho.
― Co, co tam mruczysz?
― Że jestem Żydem. ― Głos mi drżał.
― Kłamiesz. Niech to szlag trafi, ta świnia kłamie!
― Nie, naprawdę jestem Żydem i mieszkam w Hanowerze, możecie to sobie sprawdzić. Tutaj jest numer telefonu do mojej siostry. Proszę bardzo, obsłużcie się.
― O kurwa! ― krzyknął tłustawy.
― Kurwa, kurwa, kurwa! ― krzyknął ten z brodą.
― I co my teraz zrobimy? ― powiedział trzeci.
― No cóż ― rzekłem ― a kupa sobie dymi, jak się to pięknie mówi w literackim niemieckim. Toście się dopiero ufajdali! Nie ma co, trzech policjantów pobiło jednego z naszych żydowskich współobywateli i groziło mu pistoletem. Jeden z nich chciał go nawet naprawdę zastrzelić. Już widzę te wspaniałe nagłówki w Bildzeitung. Jesteście załatwieni. Wszyscy trzej.
― Człowieku, dlaczego nie powiedziałeś tego wcześniej. ― Tłustawy był zatroskany. ― Myśleliśmy, że jesteś zwykłym, pierdolonym Polaczkiem, jakimś tam rozpruwaczem samochodów, złodziejem albo czymś w tym rodzaju.
Napędziłem im porządnego strachu. Przyjemnie było patrzeć, jak wiją się u moich stóp i skomlą o litość. Po raz pierwszy na własnej skórze odczułem, że nie jest wcale tak źle być w Niemczech Żydem. W każdym razie tysiąc razy lepiej niż zasranym Polaczkiem. Dobrze wiedziałem, co oni tutaj robią ze złapanymi Polakami, mógłbym o tym zaśpiewać niejedną piosenkę. Nie zrobię jednak tego. To nie moja broszka. Niech Polacy sami załatwiają swoje sprawy. Poza tym porządny wycisk jeszcze nikomu nie zaszkodził, a większość Polaków przyszła na tę ziemię jako chłopcy do bicia dla Niemców. Ja w każdym razie już nie, ja miałem szczęście ― właśnie stałem się Żydem! Niech żyje życie, niech żyją umarli, niech żyją zagazowani!
Po krótkim namyśle wyraziłem życzenie, aby pojechać do Hamburga policyjnym autem. Z miejsca się zgodzili. Zażyczyłem sobie, aby prowadził tłustawy. Nie posiadał się z radości, czego jednak głośno nie powiedział, gdyż nie miał odwagi. Być może też nienawidził mnie. Jeśli tak było, to nie był w tym osamotniony, uczucie to dzieliło z nim wielu porządnych ludzi. Nigdy nie byłem zbytnio lubiany, a już szczególnie przez moich rodaków. I nie miało to żadnego znaczenia, czy mówili po polsku, czy po niemiecku.
Podczas jazdy nie wydarzyło się nic specjalnego, poza tym, że Horst kupił mi na stacji benzynowej górę łakoci i czegoś do picia, oczywiście z bąbelkami. W innym świecie, w innych czasach, w innych okolicznościach zostalibyśmy na pewno całkiem dobrymi kumplami.
Przy pożegnaniu zaczął się mazać niczym rozpieszczone dziecko i pytał po raz setny, czy kiedykolwiek i gdziekolwiek zamierzam zameldować komukolwiek o tym godnym pożałowania zajściu na posterunku. Nic mu nie przyrzekłem.
― Mazł tow, ty skurwielu ― powiedziałem i powoli odszedłem, lekko kołysząc się w biodrach. Tak, wszystkiego dobrego i pokój tobie! Nic więcej nie miałem mu do powiedzenia. Połączył nas los, a stacja końcowa Hamburg rozdzieliła. Spotkamy się raz jeszcze, to go po prostu powieszę. Potrzebny mi będzie tylko polski stryczek.



Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008

Od redakcji:
polskie wydanie powieści "Wolność pachnie wanilią" ukazało się w 2008 r. nakładem wydawnictwa FORMA w Szczecinie. Pierwsze wydanie miało miejsce w roku 1999 ("Die Freiheit riecht nach Vanille" - A1 Verlag).