Hugo Hugo

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 03 luty 2010


Waldemar Gałęzowski

  
   Gdy wróciłem do domu, było po ósmej trzy; taki właśnie czas wskazywał mój ulubiony zegarek sowiecki marki SŁAWA, o numerze seryjnym 994, który dość wyraźnie wybito na chromowanym denku koperty. Natomiast północny biegun jego, cyferblat, nie posiadał żadnej cyferki, wianka podziałki czasowej, bodaj jednej z czterech kresek głównych: po prostu goły był, i to na czarno. Tym akurat sprawiał wrażenie ogólne, że nie zegarkiem jest, a na pasku krążkiem lepiku. Hola! Przecież wskazówki miał i to całkiem zgrabne, może trochę za cienkie, coś jak żądło szerszenia, może nawet z jadem śmiertelnym na piku niekiedy... W każdym razie strzałki z nich na pewno były i to ciemnozłote, a złote w rzeczy samej. Pozłacane? Niechaj będzie, że pozłacane, ale dzięki temu i w lichym nawet słońcu potrafiły zabłysnąć tak migotliwie, jak na wodzie refleksy nieuchwytne. Lecz dla mojego oka to blichtr, takie sobie byle co, właściwie – zwyczajne nic. Nic, albowiem dopiero pod tym wszystkim ubogim było czasu cacko najprawdziwsze: zanurzone w głęboki mrok, zbite w piękną ciasnotę, gadające jednym lecz dwutaktowym, ale zapewniam – dla wszystkich zrozumiałym językiem.
   Gdy spojrzałem na zegarek ponownie, było już po ósmej... pięć. Odmierzone na pewno precyzyjnie, bez cienia oszustwa, jak zresztą przystało na całkiem przyzwoity, bo przecież na kamieniach dwudziestu sześciu pracujący, czasomierz. Mimo to głosem drżącym nieco, bo z niejakim nerwem w nim, zawołałem: Ej, czasie, nie bądź taki szybki, zwolnij teraz nieco, zrób pauzę, nabierz oddechu, poleniuchuj sobie trochę!... Tak mu doradzałem jeszcze dobre pół minuty – ciągle wpatrzony w to czarne oko zegarka – by w końcu machnąć na to wszystko ręką, ziewnąć głęboko i, co odczuwam niezwykle rzadko, smacznie. Byłem też, i to w niemałej mierze, zadowolony z faktu, że wreszcie nocna, uciążliwa zmiana była już hen... poza mną.
   O zegarku, a raczej zegarkach i zegarach, których posiadam wiele, muszę powiedzieć jeszcze co nieco. Otóż lubię, a właściwie – i tu należy zaakcentować to stanowczo mocniej – uwielbiam przyrządy tego rodzaju, pod warunkiem, że wnętrza wypełnia im ko-nie-cznie ustrój klasyczny. Owszem, dla elektroniki mam szacunek wielki, czoło chylę nisko, ale ośki, trybiki, buksy, kamienie, balanse, włosy, sprężyny et ceatera – to jako przekładnia czasu w tym wydaniu właśnie, fascynuje mnie najbardziej. O, taki „Bach” na przykład – zegar ścienny po teściowej, wybijający głośno godziny i głośno również tykający. Gdym go tylko przejął po nieboszczce – w spadku powiedzmy – zegar ani wskazywać, ani też, siłą rzeczy, wybijać godzin nie miał najmniejszego zamiaru. Po prawdzie to i wcześniej chodził ni w pięć, ni w dziewięć, zupełnie jak zwariowany. Ale chodził. Oczywiście nierzadko przymuszany do tego za pomocą bambusowej laski, którą zegar okładała teściowa krótkimi, jednak skutecznymi razami. U mnie zaś ani tik, ani tak, ni bim, ni bom – jak zaklęty. Czyżby na śmierć swą mechaniczną i takie samo życie, aż tak był pani poprzedniej wiernym zegarem?
    Owszem bywało, że „Bach” posunął się do przodu, ale o jeden w trybie ząb, nie więcej, i tylko wtedy, gdy moja niewielka pięść nadzwyczaj wyważonym ciosem walnęła pudło rezonansowe w plecy. Ale żeby tak sam z siebie – nawet nie pomyślał o podjęciu jakiejkolwiek pracy. Pierwej sądziłem, że zegarowi tak niegodnie czynić nakazała nieboszczka teściowa, bo się zawsze jakoś nie lubiliśmy. Jednakże po dwóch tygodniach naprawdę mozolnej grzebaniny w zębatych wnętrznościach „Bacha” – jak ochrzciłem go już pierwszego u mnie dnia – a kompletnie pozbawionej zegarmistrzowskich umiejętności, w końcu niespodzianie i dla mnie samego stało się to, że zegar i ruszył, i godziny zaczął wybijać na trzech różnie dźwięczących cymbałach. Od razu też wcześniejszą myśl, że ową symulkę zegara sprowokowała śp. teściowa, musiałem śpiesznie oddalić.
   Zatem „Bach” po owej reanimacji zaczął chodzić w miarę dokładnie i tylko niekiedy potrafi nagle i nieoczekiwanie zatrzymać się, strzelając przy tym głośno jak z bicza. Potrafi też zafałszować prawdziwe brzmienie cymbałów, czyniąc je mrukliwym bądź głuchym, a godzinę dajmy na to drugą wybić o czasie zupełnie niewłaściwym, czyli o czwartej gdzieś... trzynaście. Jednak rzecz ujmując najogólniej – jestem zadowolony z tego zegara. Przez lat nawet kilka, a może i dłużej, pudło jego rezonansowe służyło mi za całkiem przyzwoity sejf, w którym przechowywałem co prawda niewielkie sumy pieniędzy, ale za to uciułane z wielkim wysiłkiem. Niestety, w końcu został odkryty przez ciągle buszującą po wszystkich kątach młodszą córkę, no i już na zawsze musiałem opróżnić pudło rezonansowe z lichego bo lichego, ale jednak kapitału.
   Jest i zegar z kukułką, a jakże. Dostałem go w prezencie od starszej córy, ale z jakiej okazji? – nie pamiętam. Budka w kolorze słomy z ciemno brązowym cyferblatem i z brązową też furtką kukułcza dziupla. Połówki godzin i całe oczywiście, kuka wychylając się nieostrożnie z dziupli ptaszek mały, czarnopióry, o siwym łebku z nadto długim ostrym dzióbkiem. Właściwie to drze się w niebogłosy ten przecież martwy niefruwajec, jak gdyby życia było w nim więcej niż czasu w tym zegarze. Pod zegarem zaś, na długich błyszczących łańcuszkach dwie ciężkie szyszki wiszą, a za nimi się buja, ciągle w tym samym rytmie i także w kolorze brązowym, blaszana tarcza wahadła. Jeśli chodzi o chód tego zegara – to różnie z tym bywa. Z ornitologii wszak wiadomo: kukułka to kukułka, więc i innemu zegarowi czas podrzucić potrafi i to niekiedy w sposób bardzo perfidny. A gdy to zrobi już, wtedy sama nieruchomieje na drucie na zewnątrz dziupli w pozycji takiej, jak gdyby chciała stąd odfrunąć jak pewna znana sójka – za morze.
   Jest w mojej skromnej kolekcji jeszcze jeden „szyszkowiec”. Taki mały, kurdupel wręcz, wydłubany z kawałka chyba zleżałej deski brzydki tik-tak, którego dostaliśmy, Aurora i ja, w prezencie ślubnym od... Ależ tak! Podarowała go młodej parze Aurory koleżanka, Zuza. Według jej gorących i zdawało się szczerych zapewnień, zegar ten miał powoli, jak najwolniej, w nieomal kataleptycznym tempie odliczać nam w życiu to, co będzie się działo w nim dobre, piękne i szlachetne. A robił to – parszywiec jeden! – zupełnie po swojemu. Czyli obracał wskazówkami z prędkością taką, z jaką nie powstydziłby się kręcić wentylator renomowanej firmy produkującej sprzęt klimatyzacyjny. Zaś to, co w życiu bywa niestety jego ciemniejszą stroną, odmierzał nam właśnie tak: po-wo-lu-tku. W tej sytuacji nie pozostało mi absolutnie nic inne, jak tylko – po tylu latach przecież zdradzieckiej pracy! – wymówić okrutnej cykadzie: kategorycznie i bezpardonowo. Krótko mówiąc: po prostu wykastrowałem zegar z szyszek.
   Mam też cztery budziki – budziki różnej wielkości. Chiński czerwony ze szkiełkiem, a raczej ze szkłem nadmiernie wybrzuszonym, jak gdyby biedaczyna cierpiał na puchlinę głodową – jest wielki niczym buła mleczna. Właśnie takie duże i zawsze czerstwe przynosiła w dzieciństwie mojej siostrze Gertrudzie i mnie, jako słodki „podarek”, babka Aniela. Fuj, brzydziłem się jeść je; wstrętne, obrzydliwe, przeokropne były buły te! Ale nie zjeść owych „delicji” nie wypadało, albowiem babka Aniela ze wzrokiem – notabene pełnym anielskiej dobroci – ostro wbitym w bułę i dłoń moją, cierpliwie wyczekiwała momentu, kiedy to stare jak świat pieczywo, a do tego jeszcze przeszłe niemiłą wonią chyba pakowego papieru, spałaszuję do samiutkiego końca, do ostatniego okruszka, który wszak tyci – wielkim był dla mnie niczym bochen chleba.
    Trzy następne zegarki to sowieckie „pobudki”. Wszak co ruskie i radzieckie zawsze przeogromnym było, a tu nagle masz: cykadła z Kraju Rad „Chińczykowi” zaledwie do pasa sięgają. Za to lśnią niby złotem wskazówek, cyferek i kreseczek czasowej podziałki po stokroć mocniej od tego pierwszego. Teraz malutki, ręczny zegarek znowu teściowej, kompletnie wewnątrz zaszwajsowany brudem. Cyferblaciku nie widać, ponieważ zniszczyła go – ma się rozumieć za życia teściowej – non stop skraplająca się pod szkiełkiem para wodna. O, jest i wspaniała szwajcarska DOXA, którą dostałem od stryja Melchiora. Dostałem po to, aby na moim ręku czas odmierzała ze wszystkich zegarków najsolidniej. A tu co? Zaledwie tydzień, ani dnia dłużej nie przecykała ta wielka rasowa, srebrna "cebula"! Bladego pojęcia nie mam, z jakiej przyczyny ten nagły zgon. Ale ze „szwajcarem” do zegarmistrza mi się jakoś nie chce, przeto noszę go, trupa, powyżej kostki na prawej nodze, bo mi po prostu... stryja żal. Na lewym ręku noszę ulubioną SŁAWKĘ, na prawym zaś – SŁAWĘ Arnolda.
   Arnold – to tatko mój, przebywający obecnie w Krainie Wielkich Łowów. Do końca życia mężczyzną był przystojnym i włosy miał długo kruczoczarne, a czesał je zawsze do góry jak Rudolf Valentino. A tę ich czerń – niedoskonałą w mniemaniu ojca – pogłębiał jeszcze bardziej każdego ranka, po dokładnym ogoleniu i umyciu się, powlekając włosy – jak na mój gust za obficie – tłustą jak psi łój brylantyną, o jednak całkiem przyjemnym zapachu. Już wówczas ta powoli od czoła łysiejąca głowa lśniła mu, w bodaj najlichszym błysku skądś przybłąkanego światła, niczym do perfekcji wypolerowana gałka hrabiowskiej laski. Usuwał też systematycznie, wycinając małymi nożyczkami przed dużym lustrem w niewielkiej łazience i niewąsko się przy tym gimnastykując, rosnące szybciej niż chwasty w ogrodzie pani Dziangołowej, włosy w nosie. A nos ten u mojego tatki był... naprawdę ogromnym kinolem. Z ręką na sercu mówię, że do pokoju pierwej wsuwał się nos ojca, a dopiero potem – wchodził on sam. Doskonale pamiętam tę mięsistą, różową kluchę o porowatym jak gąbka końcu, co mogło oznaczać, że w okresie dojrzewania nosił na niej Arnold wielgachne pryszcze. Lecz nos ten u ojca był niezwykle sprawnym narządem, bowiem potrafił nim wyniuchać wszystko to, co wywąchać jest w stanie nie byle jaki pies podwórkowy. Poza tym, o dziwo! nie szpecił mu twarzy w najmniejszym bodaj stopniu.
   Pierwszym zegarkiem, jaki zobaczyłem w życiu, była MOSKWA Arnolda. Oczko niewielkie, z bielusieńkim jak śnieg cyferblatem, małe, lecz wyraźne cyferki na każdej godzinie, wskazówki zaś z grocikami, jak te strzały-liliputki z książki o przygodach Guliwera. Na ojca czarno owłosionym ręku, zegarek ten bardzo rzucał się w oczy. A w ogóle był to przyrząd solidny i nigdy się nie zdarzyło, aby powodem postoju była jakakolwiek awaria. Jeśli coś takiego zaistniało, winą należało obarczyć jedynie Arnolda palce; widocznie z niebłahego powodu musiały zapomnieć o nakręceniu w zegarku sprężyny. A tak to... raz tylko zegarmistrz czyścił mu zakurzone wnętrze i raz wymienił szkiełko; poprzednie, doświadczone przez czas, spękało jak ziemia po długotrwałej suszy. I sądzę, że gdyby nie SŁAWA podarowana Arnoldowi przeze mnie i Aurorę pod choinkę roku osiemdziesiątego któregoś tam, to do końca swojego życia nosiłby na pięknie owłosionym ręku niezawodną MOSKWĘ. Żal mi tylko, i to bardzo, że zegarek ów nie w mojej jest kolekcji; po śmierci Arnolda wzięła go bowiem Gertruda, a potem następnym właścicielem MOSKWY został ktoś obcy. Mnie pozostała pulchna, cała w srebrze i z karmazynową wskazówką sekundnika SŁAWA, której tykanie często słyszę też i w okolicy lewej piersi.
    Poza tymi zegarkami i zegarami posiadam jeszcze siedem, także o różnych kształtach i gabarytach, tyle że o ustroju napędzanym elektrycznie. Te jednak interesują mnie niewiele, chociaż lubię je także. Nawet kilka ręcznych zegarków elektronicznych egzystuje jałowo w pudełku schowanym w ciemnej szafce pod pułkami, na których z kolei mieszkają, w nieprzyzwoitej ciasnocie, moje bez mała wszystkie książki. Te również odmierzają ciągle upływający czas, atoli każda robiąc to na swój bardzo, ale to bardzo osobliwy sposób.
   Na koniec muszę powiedzieć, iż zegarki te – te na chodzie oczywiście – różnią się między sobą wskazaniami. Nie są to różnice wielkie, można rzec, iż wobec bezmiaru tego wymiaru, jakim jest czas, mało istotne. Pomiędzy owymi różnicami bywając niekiedy, bądź to za sprawą przypadku, bądź przy pomocy przeróżnych tajemnych manipulacji, wówczas potrafię, choć na chwileczkę, zapomnieć o czymś takim, co zwie się... przemijaniem.
    
   Klucz odnalazłem pod wycieraczką. Oznaczało to, że w mieszkaniu żywego ducha. No, nie całkiem, gdyż zwierzęta były tam na pewno: ciemnobrązowa, nie dość wyraźnie pręgowana suczka rasy bokser, Wika, owszem miła, ale – jak mawiają zgodnie córy moje – bardzo głupiutka; szalona kocica Mamba, poruszająca się z gracją niebywałą i z futrem na sobie przednim, w kolorze głębokiej nocy listopadowej; tejże samej barwy, Figaro – eunuch koci, więc z powodu tego winien być spokojnym kawalerem, a tu masz: psotnik i zawadiaka z niego nie byle jaki. Mimo to wielce sympatyczne, a bywa, że i rozkoszne stworzenie. W naszej zaś, mojej i Aurory, gęsto ukwieconej sypialni – sypialni zwanej przez wszystkich domowników „trójką” – w przeszło stu litrowym akwarium rybki hodowlane: złoty, tłusty karp japoński, parka pomarańczowych karasi i kilka dorodnych, groźnych – z wyglądu przynajmniej – brunatnych zbrojowników. Jak na morze wody w tej szklanej pułapce – ryb bez wątpienia za skąpa ławica. Czynnikiem tu selekcyjnym jest bowiem woda nasza; ssana przez pompę głębinową z żyły na pewno nie dość szlachetnej, ma w sobie pełno kamienia, żelaza i tych wszystkich pozostałych związków w nadmiarze niezdrowych dla człowieka, a cóż dopiero dla delikatniejszych od niego rybek! Szczęśliwym trafem te akurat są twarde jak ta woda, więc żyją sobie w niej na zupełnie przyzwoitym poziomie.
   Są też w domu pająki – czarne kosmate broszki na wysokich łapkach, pomykające po podłogach, ścianach i sufitach. Mniejsze, większe i te wielkie jak guziki przy żałobnym garniturze, zasiedlają zapomniane przez odkurzacz kąty w pokojach, korytarzu i łazience, tam w ciągu dnia wylegując się na hamakach z pajęczyn, wyściełanych welurowym kurzem. Obok legowisk, pozawieszane na nicianych półkach dyndają spiżarnie z muszym, komarzym i z jeszcze drobniejszym, bo składającym się z muszek-octówek asortymentem. Bywa również, trafiwszy na pająka smakosza, iż można znaleźć tam taki oto rarytas: świetlika, i to wciąż na zimno płonącego w tej pajęczej sieci.
   Z cór zwłaszcza młodsza, Kaja, boi się panicznie tej – tak rzadko przecież rzucającej się w oczy – cichej kompanii. Jeśli w domu nagle da się słyszeć krzyk człowieka, człowieka obdzieranego ze skóry, to już wiadomo, że z pająków jakiś sprinter niezupełnie sekretnie przemknął tuż obok niej, czyli – jak znam sprawę – od córy na pewno mil dalej niż dwieście. Sam też nie bardzo się kumpluję z tym mało atrakcyjnym robactwem i gdy tylko nadarza się sposobność, żywe wylatują przez okna naszego domu z mojej inicjatywy. Natomiast są i tacy tutaj rezydenci, których żadnym sposobem, choćby najbardziej przemyślnym, z naszej chaty wygonić się nie da. Chociaż egzystują oni (właściwie od kilkunastu lat dopiero) jak gdyby we własnym świecie, na terytoriach w zasadzie nam niedostępnych, to wciąż jednak nazbyt blisko nas. Można odczuć to wyraźnie – teraz na szczęście uchem i nosem tylko – w każdą wiosenną, jesienną, a zwłaszcza w zimową noc i to szczególnie wtedy, gdy tęgi mróz na dworze. Wówczas budzą mnie w noc taką – zawsze z mrocznego wyrywając snu – znajome dźwięki enigmatycznego żywota tychże istot, które pędzą go w sztolniach pod podłogami, w pustych, przeciągami omiatanych przedziałach drewnianych ścian, na stryszku ciemnym i niskim, zasypanym gęsto loczkami żółtawych wiórów. Owi sąsiedzi są bardzo niemili, bo właśnie po nocach głośno harcują, a ponadto z mrocznego ich królestwa często jadem trupim cuchnie, zwłaszcza u początku każdej wiosny, która kładzie na łopatki ze skutkiem śmiertelnym, co starsze sztuki. Lecz o rezydentach tych przedziwnych powiem więcej przy zupełnie innej okazji, a teraz, jeśli można, chciałbym jeszcze o wodzie cośkolwiek.
   Otóż w lato skwarne, takie słońca pełne dzień w dzień od wschodu do zachodu, takie lato pustynne, lato nie beksa: wiatry, pył wszelaki i słoneczna pożoga tylko – wówczas w naszej studni na szesnaście metrów głębokiej, czyli na cztery sztangi rur ocynkowanych, z których ta pierwsza od dołu trzyma na gwincie „nurka” – zaczyna brakować wody. Włączy się pompa głębinowa, ów „nurek” właśnie, i nie dłużej niż przez minutę siorbie wodę, a potem – potem to już jedynie wilgotne powietrze. Te dla pompy zaś, której panewek nic poza wodą smarować nie ma prawa, jest jak cyjankali dla człeka. Chwila-moment bowiem, no, jakieś pięć, nie więcej minut takiego nie smarowania powietrzem już wystarcza, aby zatrzymać wirnik silnika stanowczo, zaciskając jego osie w pierścieniach rozgrzanych panewek. Gdy akurat w czasie tym zdołam zauważyć, a właściwie usłyszeć ciszę nagle zatrzymanego silnika, wtedy jeszcze jestem w stanie – tylko sobie znanymi sposobami – go odblokować. Aby jednak uniknąć tak zabójczych dla pompy postojów, w pustym okienku hydroforni, po jakiejś tam jatce kamiennej ponownie nie zaszklonym, zainstalowałem lampę sygnalizacyjną – żarówkę zwyczajną, wpuszczoną w próżny wek litrowy, postawiony do góry dnem. Do góry po to, aby deszcze nie obmywały żarówki gołej, a świecącej się w żadnym razie, tym mogąc ją przecież zdetonować! Poniżej zaś wisi, na kawałku gumowanego przewodu i omotany szczelnie folią, klawiszowy wyłącznik prądu.
  Gdy włącza się pompa, to i zapala żarówka. Każdy z domowników został przeze mnie dokładnie poinstruowany o tym, że jeśli żarówka płonie już dwie minuty, to natychmiast, bez jakiejkolwiek zwłoki należy zbiec po stromych schodkach korytarza i wybiegając z domu, jak na larum jakieś, dopaść wyłącznika i jednym, jedynym na klawisz naciśnięciem odciąć dopływ prądu do „nurka”. Ale komu by się chciało wypatrywać światła jakiejś nędznej, a w dodatku zawekowanej żarówki? Wobec takiego stanu rzeczy, zmuszony byłem zastosować sygnalizację o znacznie wzmocnionym impulsie: dzwonek o bardzo nośnym i przenikliwym dźwięku. Dzwonek, jak „z ręką na sercu” oznajmiała instrukcja, niezniszczalny.
   Odnośnie naszych starusieńkich baterii, co je darzę jakimś zupełnie niezrozumiałym sentymentem, to choćby nie wiem co przy nich robić, tak czy siak majstrować, choćby kurki tylko dwoma paluszkami dokręcać – tak delikatnie, czy też ucapiwszy je w garść silnie i kręcąc, kręcąc nimi, jakby się je ukręcić chciało – to i tak woda z niklowanych kranów swoje kap, kap, kap niewzruszenie dalej robi. I właśnie przez to wynikły pewne perturbacje, dwa bite tygodnie trwające, czyli od chwili zamontowania dzwonka aż do czasu, gdy oswoiłem się z jego dźwiękiem; perturbacje, które w zasadzie tylko mnie nękały i to jedynie po nocach.
   Owo kurkami manewrowanie wiadomo – w końcu obniża poziom wody w hydroforze do takiego stopnia, który automatycznie nakazuje czujnikowi ciśnienia klapnąć stykami w dół i tymże prostym sposobem uruchomić „nurka”. Po cichu pozwala się rozpalić żarówce, a skutecznie, choć po wariacku, rozdzwonić dzwonkowi bardzo elektrycznemu. Stało się tak w ciągu pierwszego dnia kilkanaście razy (razy owe uzależnione są od poboru wody oczywiście), z czego cieszyłem się niewymownie, gdyż dzięki temu miałem nad chodem pompy kontrolę całkowitą. A i pozostali domownicy bardzo żywo reagowali na ten wielce konkretny dźwięk, który już po sekundzie wypełniał sobą dom caluśki.
   Ptaki zaś, co zawsze chmarą obsiadały koronkowe tuje, które od lat stoją na obrzeżach naszego sadu niczym WOP, jabłoń starusieńką, wypchniętą niejako przed ten sad i pień mającą skręcony tak, jak gdyby go sam Herkules w rękach wyżął, z lubością też optaszając zajadłą bandę kolczastych jeżyn, z wolna wciskającą się wszędzie – skoro tylko zabrzęczał dzwonek, z przeraźliwym wrzaskiem podrywały się do góry i niczym czarne szmaty, jeśli były to gawrony, frunęły szumnie nad pobliskie pola. Jeśli sroczki ogoniaste – nim piękności te wyniosło hen w przestworza, pierwej w zgrabnych ich postaciach można było dostrzec konsternację całkowitą: główki im na szyjkach zastygały krzywo, niemal w ludzkim zadziwieniu, z kuleczkami oczu niczym czarny kawior, co się w oczodołach obracały krótkimi, nerwowymi ruchami; dzióbki im natomiast rozdwajały się powoli, w tymże samym zadziwieniu, a ściągnięte w sobie niczym wachlarz czymś zafrapowanej seniority, srok ogony w górę szybko szły, by przy czasie nr 1 czynić sobą balans jak najlepszy. Zdarzało się też posłyszeć, ptasie coś takiego: Czy to aby nie srebro, srebro, srebro tak brzęczy, siostro, siostro, siostro?
   Koty nasze w ogóle nie reagowały na dźwięk dzwonka i nie dziwota, bo ani krzty w nim z mysiego chrobotu. A pies? Ten również lekceważył to seryjne terkotanie, chociaż jego nie przycięte uszy – zwisające luźno chrząstki miękkie – równie szybko jak ogony sroczek w górę szły. A na szczycie łba już będąc, tam przypominały sobą skrzydła startującego do lotu nietoperza.
   A jeśli chodzi o pana Koguta, naszego jedynego sąsiada, to przede wszystkim z jego strony obawiałem się karczemnej awantury, bo przecież – jakkolwiek na to patrzeć – zakłócałem ciszę – o nocnej tu myślę – w promieniu co najmniej trzydziestu metrów. Na szczęście Kogut z Kogutową noce przesypiali twardo jak głazy, natomiast sprawa odbioru gadki dzwonka w dzień, przechodziła nadspodziewanie gładko. No, może za wyjątkiem drrryń... pierwszego.
  
   Właśnie zakończyłem montowanie brzęczyka w okienku hydroforni, tuż nad znaną już, zawekowaną żarówką; zakończyłem i akurat się... rozdzwonił, bo tak zarządziła ubywająca z ocynkowanej bani woda. SŁAWA wskazywała dwie na dziesiątą, a dzień wciąż lśnił rosą, która ani myślała z traw odparować. Lśnił również wielkim na niebie słońcem i niebem tym, smacznym na niebiesko, i platyną szyb w oknach naszego domu, pootwieranych szeroko, i szkłem kolorowym w pryzmie żwiru, spiętrzonej obok sadu wielce... I w drzwiach Kogutowego domu zalśnił także – mosiężną klamką, i to nazbyt połyskliwie, tym glansem zmuszając mnie do zmrużenia powiek. Od własnego blasku jakby mdlejąc, klamka opadła nagle, co sprawiło, że drzwi opatrzone numerem pierwszym... zaczęły się z wolna rozwierać.
   W zawiasach, cierpiących na chroniczny brak smaru, zapiszczało sromotnie. Nawet dzwonek, który dopiero co zajazgotał i to po raz pierwszy w swym elektrycznym życiu, nie zdołał zagłuszyć tego potwornego pisku, powietrze prującego jak indiańska strzała. Na całym ciele poczułem prądy swędzące i nie bez lęku pomyślałem, że oto moja już gęsia skóra, lada moment pokryje się pierzem gągoła, turkawki, dzwońca...
   Nie zdążyła jednak czegoś takiego doświadczyć, bo oto w otwartych drzwiach ukazał się pan Kogut; stanął w nich, lecz chwila jeszcze, a byłby się obalił tam, runął twarzą na wylany przed progiem betonowy dywanik, gdyby nie jego brzydkie, widać sprawniejsze niż on cały, chude, jakby kogucie dłonie. Ależ się nimi wpił w odrzwia pazernie, nie po ludzku aż! Nawet jakbym posłyszał chrzęst tymi dłońmi miażdżonego drewna i zobaczył długie, ostre, żywicą pachnące drzazgi sosnowe, odpryskujące z ościeżnicy. Zdawało się też, że cała chata jęknęła boleściwie, uszczypnięta chyba w swoje najbardziej czułe miejsce.
   Widać było, że Kogutowi przejść próg niełatwo; w wejściu bowiem miotało nim okrutnie, jakby wiatry nubijskie przelatywały przez dom cały: od parteru ciemnego, chłodnego, w którym zakamarków wiele, poprzez niby piętro, niby poddasze, już wypełnione ciepłym i jak koc z wielbłądziej wełny miłym powietrzem, aż po stryszek niewysoki i od klamotów tam rzuconych ciasny, by w skąpej jego przestrzeni zawirować, zakręcić młyna wartko i na powrót smyknąć w rejony bardziej przyziemne. A na bladej twarzy Koguta, niczym kryształowy gryz, pot się rozsypał wielkimi kroplami, zaś dolna, wielka szczęka opadła mu tak, jak na fajerancie łycha koparce nasiębiernej. Łysy i również mokry od potu czerep Koguta, na tle mrocznego przedsionka zapłonął jak zgoła stuwatowa żarówka.
   Nie bardzo lubię Koguta. To pieniacz, złośliwiec, człowiek często gwałtowny w swych uczynkach, karygodnych nierzadko. Za to gaz-majster z niego przedni i to tylko chyba – trąbić gorzałkę – potrafi robić z naprawdę wielkim sercem. Chociaż nie – jest jeszcze jedna czynność, którą wykonuje z równie wielkim zaangażowaniem: koszenie trawnika zdezelowaną kosiarką elektryczną. Jejku, godzinami potrafi strzyc trawę na rozległym trawniku przed domem i na drugim, nie mniejszym, łagodnie opadającym ku swego czasu świetnie prosperującej, teraz zapomnianej szklarni. Również z tyłu chlewa, nieco w dół, gdzie musi z niejakim wysiłkiem manewrować między karłowatymi jabłonkami, między pękatymi jak amfory greckie krzewami czarnej i czerwonej porzeczki oraz wokół tęgich, ciemnozielonych piwonii o pulchnych kwiatach w kolorze zakrzepłej krwi, zawsze przy tym klnąc siarczyście. Jednakże często przerywa owo fryzjerowanie i rwie wówczas, niczym chodziarz olimpijski, pod górkę do starego domu na „pięćdziesiątkę” – jak to sobie pięknie tłumaczy – zasłużonego wytchnienia.
   W końcu jednak wykaraskał się sąsiad z tego mrocznego wejścia. Wyglądało to prawie tak, jak gdyby z jakiegoś olejnego obrazu odkleił się postacią nielicho upadłego szlachciury, we łbie z nie kiepskim czadem po miodzie pitnym. W długim, szaro-białym, ze starości już przetartym podkoszulku, w granatowych, luźno schodzących do bulwiastych kolan, nawet fajowych dynamówkach – boso, kroczkiem drobnym jak gejsza ruszył w kierunku na wschód, gdzie na podwórku leżał niczym dywan z Kowar, ów idealnie wystrzyżony trawnik.
   Dzwonek trajkotał i trajkotał, niebo niebieszczyło się przecudnie, słońce – grzejąc sowicie – zbielało, wokół już żadnego ptaka, choćby szpaka gwiżdżącego na wszystko, a ze zwierząt tylko Koguta pies – Knot, do kaszanki mi jakoś podobny, ostro ujadał pod czerwoną ścianą chlewa, rwąc się na krótkim, zardzewiałym łańcuchu. Moje zwierzęta, wszak wolne, legły gdzieś w balsamicznych cieniach sadu, w ciszy przetrawiając swój sen dzienny. Ja zaś, choć nieco ogłuchły od własnej racjonalizacji, poczynania sąsiada obserwowałem jednak w wielkim skupieniu.
   O, właśnie wszedł na trawnik i już potruchtał w głąb jego, na jakie siedem, osiem... nie więcej kroków. Tam, w przyciętej na „jeża” trawie zatrzymał się i stanąwszy z opuszczoną głową, z rękami splecionymi z tyłu, stopami zaś na idealną baczność, wyglądał jak słuchający nauczycielskiej reprymendy wielce skruszony kadet. Śmiać mi się chciało z niego, bo faktycznie przypominał wyrośniętego sztubaka, który na lekcję wychowania fizycznego stawił się w stroju cokolwiek nieeleganckim. Ale już po chwili się rozluźnił, zmiękł wyraźnie, a na jego białej jak wapno twarzy jęło się wyświetlać naprzemiennie to: zafrasowanie i zadziwienie, osłupienie i szok bez mała. W to wmieszały się wnet i inne stany człowieczego ducha, modelując to nieładne fizys na przeróżne facjaty. Bowiem raz miał Kogut wesołkowatą gębę błazna, raz Lamparta srodze rozeźlonego – naszego ożłopa miejscowego pierwszej klasy, by z kolei przywdziać twarz idioty z domu dla naprawdę ciężko obłąkanych, a potem... tak, tak, oblicze myśliciela. Te jednak zdobiło fizys Koguta najkrócej, a chyżo wizerunkiem następnym był – jak widziały to moje oczy – skapcaniały pysk starego buldoga.
   Nagle, zakręciwszy biodrami rozbujał się, jak gdyby grając w niewidzialne hula-hop. W tym tańcu bardziej św. Wita niż polinezyjskim, jego niemałych rozmiarów klatka piersiowa, choć skryta pod koszulką, dość wyraźnie pokazała schodnię żeber o stopniach cokolwiek za wielu. Nawet zacząłem przeliczać tę mnogość listew żebrowych, gdy dzwonek nagle zamilkł, a w ciszę wdarł się niski, chropawy i choćby go rajskim słodem lukrować, niezmiennie cierpki głos Koguta. A zapiał on tak: Jezu Chryste, Panie mój! Czyżby to mój ostatni dzwonek, dzwoneczek?! Moje pożegnalne dzyńdałeńko... – już cieniutkim pociągnął głosikiem i natychmiast przeszedł do histerycznego, dech mu rwącego płaczu. Lecz jak szybko płakać zaczął, tak i szybko zaniechał tego. I dobrze, pomyślałem sobie, bo przy dłuższym tego typu rozrzewnieniu – byłby się na śmierć zadusił! Ścichł więc, a w ciszy tej – raptownie wysztywniony tak, jak gdyby ocean krochmalu przepłynął – jął w skupieniu wielkim nie uszami tylko, ale i otwartą gębą nasłuchiwać tego, co mu w zaczadzonej po szczyt głowie bełkotać zaczęło.
   Znowu go ocuciło prędko i jak pierwej, ponownie rozdarł swą wielce niewyparzoną gębę: Nie, to nie możliwe! Tak być nie może, aby już na mnie kres! Chuja, nie dam się, nie dam!... – i tu, niby zrezygnowany, padł jak mnich buddyjski na mięciutką trawę plackiem, waląc pięściami w ten kobierzec okrutnie mocno. Przestraszyłem się, że za moment faktycznie wyzionie ducha i to przez najzwyklejsze, nie aż tak znowu szkodliwe drrryń... Więc głupia byłaby taka śmierć dzwonkowa, na sygnał prawie, z powodu zwarcia się jakichś tam styków elektrycznych, a właściwie przez puszczaną z kranów wodę, a brnąc jeszcze dalej wyjdzie na to, że zgon ów przeze mnie spowodowany, przez moją nadmierną zapobiegliwość odnośnie chodu pompy...
   Hura! W pobliskiej szkole dzwonek zatrajkotał na przerwę głośno, pięknie, ożywczo. Zaraz po szkolnym mój – Aurora robiła wielkie pranie, więc woda szła hektolitrami – i znowu szkolny na lekcję, i znowu mój... To prawie że ciągłe dzwonienie w końcu uspokoiło pana Koguta do tego stopnia, że podniósł się, ba, wystrzelił z trawy z niebywałym wigorem, po czym dokładnie, jak jaki elegant z Taszkientu, strzepnął ze „sportowego” wdzianka źdźbło po źdźble i na całe to zajście machnąwszy ręką z lekceważeniem, na powrót ruszył do chaty. Ja zaś pomyślałem sobie, że chyba uwierzył w to, iż takich dzwonków będzie miał w swoim życiu jeszcze bardzo, bardzo wiele. A co do rwetesu, jaki brzęczyk wszczynał każdego dnia, i to często, wyszło na to jednak, że nie tak bardzo jest, jak pierwej sądziłem, uciążliwy dla przecie nerwowego sąsiada. Jednakowoż dzwonek ów, choć instrukcja czegoś takiego nie przewiduje absolutnie, potrafi niekiedy zadzwonić w sposób taki, jak gdyby czynił to po raz...

   Tak więc gorzałką wiecznie zaczadzony, ani myślał Kogut reagować na jakieś tam niewiele mu mówiące, dzwonka terkotanie. Kogutowa również nie zwracała na to najmniejszej uwagi, albowiem w jej głowie i tak non stop dzwoniło, a to od kuksańców, które kościstą dłonią nader często serwował jej małżonek, a to od krzyku, który safanduła ten produkował każdego dnia w nielichym nadmiarze.
   Odnośnie zaś owych perturbacji dzwonkowych mnie dotyczących i to w środku nocy tylko – mówić o tym wiele, byłoby przesadą. Działo się po prostu tak, że kiedy dzwonek dawał znać o sobie ( za przyczyną kap, kap, kap...), wówczas ja, choćby sen mój głębszy był niż Rów Mariański, rwany byłem z tej kipieli onirycznej jakże gwałtownie, bez tchu prawie, tym najzwyklejszym przecież drrryń... Tak obudzony, wyskakiwałem z łóżka w wielkiej panice i biegając w domu jak opętany, tu łapałem za nic nie mówiący telefon, tam wciskałem guziki moim wszystkim budzikom, których dzwonki o tak wczesnej godzinie wszak twardo spały, a w kuchennych kredensach badałem dłonią niebezpiecznie tam popiętrowane fajanse, czy aby nie one podzwaniają sobą...
   Ale nie o tym przecież, a o wodzie miałem dorzucić słów jeszcze kilka. No więc czasem bywa tak, że żyła wodna przerwie się o wiele wcześniej, gdzieś nawet w połowie tych sześćdziesięciu sekund. O, wtedy z kranu rzygnie wodą na gar zupy, dwie herbaty i na umycie zębów zaledwie, no a potem – potem to już tylko sssyczenie z niklowanej rurki, do złudzenia przypominające owo kobry jadowitej.
   Najgorsze jest to, że wówczas woda podobna jest do tej z kałuży; do wody z ruczaju przystaje jedynie swoją mokrością – niczym więcej. A co z całą armaturą sanitarną wtedy się dzieje? Makabra!!! Bowiem już po parokrotnym odkręceniu kurków biel umywalki żółknie, a potem kolejne warstwy tej żółcieni sprawiają, że barwa ta, wszak ulubiona przeze mnie, zamyka się w niemiłym dla oka brązie. I wszystko to, w przeciągu jednego dnia zaledwie! W efekcie glazura umywalki paskudnie matowieje i w ogóle twarz tej miski zaraz przybiera kamienny wyraz, który w żadnym razie nie zachęca do tego, aby podczas mycia pochylać się nad tym antypatium z własną twarzą. Tenże sam brąz zabarwia dość pokaźnych rozmiarów krypę wanny i konchę, wiadomo jaką, wstydliwie przycupniętą w rogu niemałego pomieszczenia, które dla obu tych rzeczy u nas jest jedno. Oczywiście na koniec każdego dnia usuwam te niemiłe nagary z wrodzoną mi dokładnością, by już nazajutrz mogły, niestety, ponownie wypełnić swą misję, i to bez większych przeszkód.
   O smaku tej wody, to nawet jednego słowa rzec nie warto. Wystarczy powiedzieć, że wlewana do ust może powybijać zęby, a na pewno je poluzować w dziąsłach na bliżej nieokreślony czas. No dobrze – powiem już, ale w skrócie, jak smakuje ten bazalt w płynie: jak cała Huta im. Lenina i wszystkie złomowiska w kraju, a ponadto śmierdzi, i to czasem dość intensywnie, zepsutymi jajami. Pewnego razu, późną jesienią, dzięki tej właśnie wodzie usypał się w moich nerkach z kamieni szaniec, w końcu tak skutecznie barykadując wypływ uryny, że aż przez okno chciałem z bólu wyskoczyć! Natomiast gdy rzęsisty deszcz choć jeden dzień panem i władcą jest na dworze, to już to wystarcza, aby smak tej cieczy uległ gwałtownemu polepszeniu. Nie oznacza to, że nagle staje się „Kryniczanką” czy podobnie wspaniałą wodą, ale z pewnością jest lepsza od tamtego zajzajeru o gwiazdki... minimum trzy. Wtedy też i żyła wodna natychmiast pęcznieje pod ziemią głęboko, z czego między innymi i dla pompy radość wielka: ot, dopiero może pohulać sobie w wodzie czystej i ze dwie minuty nawet. Lecz gdy sprawa z deszczem przeciąga się stanowczo, zaczyna być, że tak powiem, za bardzo mokra – to wówczas smak wody ponownie ulega pogorszeniu, tym razem stając się czymś w rodzaju wywaru z liści, traw, mchów i błotnistej do tego ziemi.

   Powracając do mojego powrotu do domu z nocnej zmiany, muszę przyznać, iż dobrnąłem tu bardzo zmęczony i nie mniej senny. Na dobitkę, gdy tylko wspiąłem się na szczyt stromych schodów, z których spływała tandetna, wełnista wykładzina w kolorze ni to popiołu, ni szlaki, od razu dostałem od suczki – chyba na miłego dnia początek – kilka gorących ciosów. Ostatnim trafiła mnie w nos tak mocno, wszak mięciutkim jak adamaszek pyskiem, że aż mi się w oczach rozerwała, niczym szrapnel, gwiazda betlejemska. Ale już po minucie – tyle bowiem trwał powrót do siebie – moja zręczna riposta: szybkie jak podczas masażu, aczkolwiek nieco delikatniejsze oklepanie psiego zadka, błyszczącego jak piryt na węglu. Po psie, natychmiast wokół nóg moich kocia przeplatanka: pląsy miękkie, puszyste, w obie strony czarne wiry futrzane, kółka graniaste z ezoterycznie pobrzmiewającym mruczandem... Nawet pomyślałem sobie, że pewnie tym sposobem chcą mi koty uszykować ze swych nazbyt gęstych jak na lato futer, ciepłe zimowe buciska. No i dopiero po tym nader żywym przywitaniu mnie przez zwierzęta, już nieco spokojniej mogłem wejść w rejony naszego mieszkania.
   Co oznacza słowo spokojniej? Toż to bzdura zwyczajna w odniesieniu do naszego domu wtedy, gdy mnie tam – siłą rzeczy – w nocy nie było. Czyli w domu wyglądało nie inaczej, jak właśnie tak:
   Porozrzucana wszędzie garderoba świadczyła niezaprzeczalnie o tym, że Aurora wstała o wiele za późno. W jej przypadku nie było to niczym nowym, tym razem jednak granica została wyraźnie przekroczona. Przekroczona, bowiem na stojącej w obszernym holu składanej kanapie – starej, naindyczonej, przez kocie pazury okrutnie pofrędzlowanej amerykance – leżały w przeokropnym nieładzie sukienki z kaszmiru i żorżety, wielobarwne lecz nie papuzie, garsonka ciemna, szykowna i, wziąwszy pod uwagę „praktyczność” Aurory, wielofunkcyjna, jak też kilka par spodni, na lato tylko, i jeszcze w kolorze dojrzałych ogórków dwa włochate swetry „Szetlandy”. Jeszcze chusty z tiulu i z materiałów śliskich apaszki oraz z dermy i sukna po trzy paski damskie i jeden z wielką chromowaną klamrą, skórzany męski – lecz nie mój. Obok kilkanaście zmierzających do nikąd skarpet nie do pary, obszyta różową koronką dziewczęca chusteczka do nosa, w chabrowe kwiatki białych majtek spadochrony – wiadomo czyje – oraz parę miłych dla oka „fig” ażurowych...
   Na niewysokich, ale za to szerokich, przez co trochę nieforemnych drzwiach, które ciasno zamykały wejście korytarza prowadzącego ongiś na wczasowe pokoje, z wieszaka zwisał sobie, obok kilku tam przyzwoicie wiszących kurtek wiosennych, jakiś krótki, bo z dwu jedynie „Giewontów” skomponowany, śnieżnobiały łańcuch górski. Krótki bo krótki, lecz góry owe miał olbrzymie! Olbrzymie i wypisz-wymaluj kształtu takiego, jak... piersi Aurory. A przy samiutkich schodach, zarzucone na czerwoną barierkę polśniewały puste kokony nylonowych pończoch, ciemnych jak toń morska. Niektóre wciąż jeszcze pachniały słodko ciałem żony, o czym poinformował mnie mój „Cyrano” – kinol z nosów, jakich mało w świecie. Z kolei cór pończochy, w zasadzie istne kłęby pończosze, nigdy aż tak wysokiego pułapu – owej barierki właśnie – nie osiągnęły. Rzucone niedbale na krzesło, ławę, pod stolik... na podłogę gdzie bądź – smutny przedstawiały sobą widok. Patrząc na to ze zmarszczonym czołem, czułem, że nylony te już na zawsze utraciły wszelką nadzieję na odnalezienie zgrabnych nóg moich córek. Więc co? Czy będąc w takim stanie – stanie okrutnej poniewierki – mogły jeszcze, biedne, liczyć na jakieś zastępcze przeznaczenie?
   Zaraz też natknąłem się na potężną armię butów, na wszystkie strony świata tego mieszkania samopas puszczoną. Może nieco przesadziłem, ale było tego asortymentu Aurory i cór tyle, że wszystkie trzy do Konstancji – piątej z sześciu sióstr Aurory – musiały pojechać nie inaczej, jak właśnie boso. A grzebienie? Te z uzębieniem w pełni i te szczerbate, jedne szare, drugie żółte, trzecie o niebezpiecznie płomiennej czerwieni; szczotki do włosów o czesidłach wielkich jak murarskie dłonie i te malutkie, chyba dla dzieci z przedszkola przeznaczone, oraz ciężkie kardacze – pojęcia nie mam, której służące, a i takie jeszcze szczotki wyciory, którymi w lufach niemałego kalibru zrobiłby niezgorszy porządek; słoiczki z kremami: francuskim, włoskim, węgierskim oraz pod te firmowe podszyte, nędzne mazidła; fluidy w tubkach i w kolorowych flakonach z matowego szkła wody pachnące, o często mdlących eterach, tudzież kredki do brwi – niby grafity a smoliste bardzo, obok tłuste sadze do rzęs i naboje szminek w całej gamie czerwieni, mąka różnych pudrów, bardziej niż kurz lotna, igły tu – nici tam, szpilki z kolorowymi łebkami, wsuwki zwyczajne, wsuwki ozdobne, dziwacznie podziurkowane guziki i wiele, wiele jeszcze innego drobiazgu walało się na poniemieckiej komodzie z lustrem wielkim jak lodogryf, stojącej w holu, w jego najciemniejszym, jednak ciągle przez kobiety odwiedzanym kącie. I niechaj w tym jedynym przypadku będzie, że na blacie owego mebla wszystko to – i potrzebne, i, zda się, nie – egzystowało w przecudownym, lecz wciąż jednak w bałaganie.
   Aurora odnośnie nieporządków – to w naszym domu mistrz niekwestionowany. Bywa, że biegając w pokojach: córy starszej tak malutkim, jakby dla lalek był przeznaczony, o suficie skośnym i z dwoma miniaturowymi, na zachód patrzącymi oknami, młodszej natomiast wielkim, kwadratowym i uroczo jasnym, bo z południem świata sztamę trzymającym – rozdziewa się wówczas po drodze, w każdym z nich pozostawiając: na napuszonych fałszywą skórą czarnych fotelach, na blatach rozległego segmentu o ciepłej barwie morskiego piasku, na lubiącej koślawić zapałczane nogi, bardzo wątłej ławie, na biurkach kolebiących się i kanapach o ciężkich, twardych, niemal kamiennych poduchach – przeróżne części swojego odzienia. Muszę przyznać, iż robi to z pewnego rodzaju artyzmem, może nawet i striptizerki, i kiedy patrzę na to...


Latarnia Morska 1 (5) 2007