Żar

Kategoria: proza Opublikowano: środa, 03 luty 2010


Marek Adamkowicz


Zorientowała się, że nie ma koperty dopiero na Długim Targu. Sprawdziła kieszenie płaszcza, przeszukała torebkę, rozejrzała się po wyścielonej kamiennymi płytami ulicy. Nigdzie jednak nie było jej widać. Obróciła się raz i drugi z nadzieją, że skądś do niej zamruga, przywoła, ale nic takiego się nie stało. Miała za to wrażenie, że wszyscy wokół obserwują jej zmieszanie; sprzedawcy pamiątek, turyści, nawet Neptun, poczciwy, stary Neptun, którego znała od swoich najmłodszych lat.
– Dobrze się pani czuje? – usłyszała szorstki, męski głos.
– Tak, tak... Dziękuję, nic mi nie jest… – odparła, nie wiedząc nawet do kogo mówi.
Zrobiła kilka niepewnych kroków, a potem ruszyła tą samą drogą, którą przyszła.
To tylko list, kawałek papieru. Nic nieznaczący list – tłumaczyła sobie. Zamiast ukojenia narastała w niej wściekłość przeplatana nieobjętym żalem.
List otrzymała rano. Był w bladoniebieskiej kopercie z nalepką „priorytet”. Nie spodziewała się, że to od Niego, bo niby dlaczego miałby w ogóle napisać? Spędzili razem prawie cały wczorajszy dzień, najpóźniej pojutrze spotkaliby się znowu.
Chciał zrobić jeszcze jedną przyjemność – akurat tego była pewna bez żadnych wyjaśnień.
Odkąd go poznała nie mogła narzekać na brak czułych słów. Zazwyczaj zamykał je w sms-ach lub mailach. Czasem, pod jej nieobecność, zostawiał w pracy karteczkę dołączoną do kwiatów. Takie drobiazgi sprawiały, że znajdowała upragniony spokój i pewność, że ją kocha. Przy Nim, po raz pierwszy w życiu, złapała oddech, poznała jego wolniejszy rytm.
Poranna przesyłka była dla niej kolejnym dowodem, że nie uległa jakimś dziewczęcym uniesieniom. Z radością czytała kartkę w przepełnionym autobusie, w pracy, zerkała na nią przy obiedzie, w restauracyjce niedaleko Wielkiego Młyna. Próbowała przeniknąć wystukane na maszynie ze staroświecką elegancją słowa, jakby miały one jeszcze inne, tajemne znaczenie.
Teraz ich już nie było. Zgubiła je.
To tylko list, kawałek papieru. Nic nieznaczący list – powtarzała rozglądając się nieustannie.
Idąc od Długiego Targu wpatrywała się w zakamarki ulicy Kramarskiej, w załomy murów Kościoła Mariackiego, lustrowała chodniki na Szewskiej i Złotników. Wydawało się jej, że zajrzała wszędzie, że nie przeoczyła żadnego miejsca, w którym mógłby się on schować. Z pewności tej wtrąciło ją przytępione wołanie:
– Katarzyna się pali!
U wylotu ulicy ciemniało. Słup dymu wspinał się ponad kamienicami, ściągając ku sobie zaaferowanych ludzi. Przyspieszyła kroku. Zaczęła biec.
– Proszę nie podchodzić! Proszę się odsunąć! – strażak z krótkofalówką zatrzymywał przechodniów szeroko rozłożonymi rękoma.
Ludzie udawali, że nie słyszą poleceń. Przemykali bokami, wzdłuż murów. Chcieli zobaczyć jak najwięcej. Poszła za nimi, nie zważając, że ma na sobie ulubiony jasny płaszczyk.
Była w tym miejscu zaledwie pół godziny wcześniej, gdy nic jeszcze nie zapowiadało, że kościół wyrwany zostanie z popołudniowego rozleniwienia. Trwał w nim przecież odwiecznie, wbrew wszelkim wyrokom losu.
Kiedy podeszła, mury syczały już z bólu. Ogień ślizgał się po dachu, omiatał zwieńczoną zielonkawym hełmem wieżę, widać go było z najodleglejszych dzielnic Gdańska. Stojący u stóp świątyni gapie nie dawali jej większych szans.
– Pójdzie z dymem – mówili z niezachwianą pewnością.
W duchu przyznawała im rację. Wydawało się, że płomienie przeskoczą za chwilę na carillon i strawią wszystko do szczętu; stopione dzwony spłyną na ulicę, ucichną wygrywane przez lata melodie.
Próbowała je sobie przypomnieć. Niemal codziennie słyszała dobiegającą z wieży muzykę, która wprawdzie brzmiała metalicznie, ale czysto. Zamiast melodii przyszła jej na myśl tylko patronka kościoła, święta Katarzyna Aleksandryjska.
Żywot męczennicy znała doskonale. Ksiądz, z którym miała lekcje religii powtarzał go co roku, w listopadzie, zatrzymując się zawsze na dłużej przy opisach biczowania i łamania kołem. Wtedy jeszcze nie rozumiała zakończenia historii, w którym ulżono Katarzynie ścinając głowę.
Ulga... Poczuła ulgę, lekkie drgnięcie przenikające ciało. Jej spojrzenie przykuł bladoniebieski punkt przy krawężniku, z daleka wcale nie przypominający koperty. Przecisnęła się przez tłum do najbliższego strażaka.
– Chciałabym… Czy może pan podać ten list? – wysapała podekscytowana.
– List? Proszę natychmiast odejść! Za barierkę!
Jego ciało osłoniło ją od nagłego podmuchu gorąca, który odbił się od ścian pobliskich kamienic. Odruchowo ukryła twarz w dłoniach. Nie zdążyła już zobaczyć unoszącego się za ramionami strażaka błękitnego kawałka papieru. Przez krótką chwilę wiatr targał nim na wszystkie strony, wreszcie wciągnął w kłęby dymu. Kiedy ponownie spojrzała na krawężnik nie było koperty ani schowanych w niej słów:
Moja Panno Kochana,
nic nie ma na świecie większego żaru, niż nasza miłość…


Latarnia Morska 1 (5) 2007