Deszcz noży, Głosy, Kciuk, Nurek, Odleżyny, Przebacz

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 03 styczeń 2010


Borysław Bednarski


DESZCZ NOŻY

Pił pół roku, pół roku nie trzeźwiał. Gdy patrzył na trupią czaszkę na nalepce denaturatu, wydawało mu się, że spogląda w oczy Śmierci. Otwierał butelkę i czuł jej zapach. Odór obojętniejący po kilku głębszych.
Czasem mówił do nalepki na butelce. Tylko rano nie przypominał sobie, o czym rozmawiali. Miał wielką dziurę w mózgu i spieczone usta. Była tylko teraźniejszość.
I on w urągającej człowiekowi pozycji na podłodze.
I poszukiwania kolejnej butelki.
Nie musiał już jeść, nie czuł głodu. Coraz częściej trudno było mu zatrzymać choćby zwykłą bułkę w żołądku. Jeśli już coś przełknął, wymiotował spazmatycznie ciemną żółcią. A potem płakał jak dziecko, obejmując ramionami sedes.
Pewnego wieczoru wyszedł ze swojej domu, żeby zrobić zapas alkoholu. Ostatni łyk pociągnął z rana, a potem zaiskrzyło dno butelki i musiał liczyć, że będzie go trzymało to, co jeszcze z niego nie wyparowało. W drodze do sklepu robił krótkie przystanki. Od ławki do ławki. Dyszał ciężko, ale czuł pragnienie i lęk, co będzie, jeśli zostanie sam. Bez butelki.
Nie bardzo wiedział, która jest godzina, nawet nie był pewien, jaki to miesiąc. Wstając z kolejnej ławki zatoczył się, upadł na kolana i musiał znowu odczekać. Nagle rozbłysło Światło; otoczyło go zewsząd, razem z zapachami kwiatów i kadzideł. Zerwał się z ławki krzycząc zwierzęcym głosem, który przedarł się z odmętów mózgu. Potem padł na ziemię jak kłoda. Nieprzytomnym ciałem wstrząsały konwulsje, z ust toczyła się spieniona ślina. Bezwiednie oddał mocz w spodnie. Był siny, charczał, walczył o powietrze. Gdy wróciła świadomość, a wracała wolno, dłuższy czas leżał i tylko patrzył.
Obudził się wciąż zamroczony. Nie wiedział gdzie jest. Wokół była tylko biel i porządek, więc pomyślał z nadzieją, że chyba to jednak szpital, nie cmentarz. Poczuł coś obcego na przedramieniu. Próbował podciągnąć koszulę.
-To wenflon - usłyszał spokojny głos pielęgniarza. - Nie dotykaj. A spróbuj wyrwać, to ja ci łeb urwę.
Nie mógł zrozumieć o co pytali otaczający go ludzie. Za dużo pytań na raz. Tylko przytakiwał głową. Dali mu coś do podpisania. Człowiek w białym fartuchu przytrzymał mu rękę pod dokumentem. Imię i nazwisko. Chyba o to szło. Maznął coś telepiącą się ręką.
Kazali się rozebrać i umyć. Jego cuchnące łachy trafiły do plastikowego worka. Rzucili pod nogi starą, ale czystą pidżamę szpitalną. Z dużym trudem, poganiany, przebrał się. Jakiś lekarz go zbadał. Dostał zastrzyki, a potem kolejną kroplówkę. Zrobiło się jakby lżej. Przynajmniej na razie nie trzęsło.
I tak przeleżał w łóżku do wieczora.

Na początku dostrzegł krótkie lśnienie. Znikło na chwilę. Błysk wyglądał jak srebrzyste łuski na ciele ryby. Lecz to nie była ryba.
Wyciągnął przed siebie dłoń, by sprawdzić. Wtedy zobaczył, że to myśliwski nóż; nóż o solidnym ostrzu, z dobrej stali i pięknej klindze. Wbił mu się w dłoń - jakby rzucony z ogromną siłą przez kogoś, kto ma wobec niego mordercze zamiary. Poczuł jak przeszywa mięśnie, ścięgna i gruchocze drobne kości.
Oniemiał z przerażenia i rozdzierającego bólu.
„To niemożliwe” - pomyślał gorączkowo. Ale pot strachu osmalił mu już skronie. „To tylko wyobraźnia, majaki... ” Przyjrzał się swojej dłoni raz jeszcze. Ostrze znikło, ale dłoń nadal pulsowała. W środku czuł palącą szczelinę po gorącym żelazie. Z całej siły zacisnął oczy.
Nic to nie dało. Spojrzał wyżej i przeżegnał się, bo z góry, z ociemniałego nagle sufitu, leciał ku niemu deszcz bliźniaczych myśliwskich noży. Zbliżał się niczym wygłodniałe stado wielkich komarów.
Początkowo próbował robić uniki, lecz one raziły z rosnącą intensywnością. Przeszywały wątrobę, żołądek, rozpruwały płuca. Czuł jak gorący metal wybebesza wnętrzności i gwoździ kończyny. Długie ostrza trafiały w jego źrenice, a potem nurkowały aż do dna gałki ocznej i głębiej - do szarej mazi mózgu. Krzyczał, zasłaniając pięściami oczodoły.
Z korytarza dobiegł tupot obcasów. Zaczął się modlić, wierząc w pomoc. Ktoś przybiegł. Próbował tłumaczyć, że musi stąd uciec. Nic z tego, nie pomogą! Jeszcze przypną go rzemieniami do łóżka.
Szarpał się resztkami sił. Z kącików ust toczyła się piana. Oddychał ciężko. Teraz mógł już tylko krzyczeć. Do rana wył niczym prosiak przeczuwający rzeź, lecz po kilku godzinach zdarł struny głosowe, a niezrozumiały błagalny szept był cichszy od upadku jesiennego liścia.
Patrzył w ciemne kudły nocy i cierpiał, rozpostarty na prześcieradle, przyjmując kolejne ciosy w poprute ciało. „Wieczność się zaczęła, okrutna i sucza...” - jeszcze przemknęła myśl -„wieczność obiecana...”
Umarł nad ranem, wydając ostatni syk bólu. Jego dusza uszła gdzieś w odległą poniewierkę.
Podczas rutynowej sekcji okazało się, że dostał zawału.
Ale pielęgniarka z nocnej zmiany, przechodząc rano, powiedziała, że serce mu pękło.

GŁOSY

Pani Zosia mieszkała samotnie w małej wiosce. Pracowała w sklepie spożywczym i była zadowolona z tego, co robi. Nie doskwierała jej samotność mimo, że mąż już dawno umarł, a dzieci nie odwiedzały jej prawie wcale. Z sąsiadkami nie lubiła plotkować. Postrzegano ją jako dziwaczkę albo osobę, która uważa się za kogoś lepszego. Nie robiła sobie z tego nic. Bo o czym było rozmawiać z ludźmi znanymi od dzieciństwa. O każdym wiedziała prawie wszystko: kto pije, kto ma kłopoty z chorą nogą, komu ocieliła się krowa.
Miała swoje Głosy. Głosy, które słyszała jak innych ludzi. Kiedy pojawiły się po raz pierwszy, była jeszcze panną. Ogarnął ją wtedy strach. Nie zdradziła się z tym nikomu, nawet później swojemu mężowi. Sprawdzała czy ktoś rzeczywiście nie stoi za zamkniętymi drzwiami i nie przemawia do niej.
- Może to Bóg do mnie mówi – pomyślała. - Ale żeby gadał o takich głupotach? Niemożliwe. Do księdza nie pójdę – zadecydowała. - Spowiadać się nie mam z czego, bo przecież zła nie czynię.
Wreszcie się do nich przyzwyczaiła, przestała zastanawiać się skąd pochodzą i w końcu musiała przyznać, że jest jej z nimi dobrze. Zwłaszcza teraz, gdy jest stara i samotna. Czasami w przerwach, kiedy nie było o czym gadać, słyszała wspaniałą muzykę. Coś jak chór w wielkiej katedrze. Była wtedy wniebowzięta, podśpiewywała sobie pod nosem.
O czym mówiły? Tak naprawdę trudno powiedzieć. Była prostą kobietą i zwykle pytały o sprawy codzienne. A ona opowiadała, co robiła w ciągu dnia, co jeszcze ma do zrobienia, o swoich małych zmartwieniach. Głosy były równie proste, przyziemne jak ona. Do niczego nie namawiały. Gdyby to był diabły albo anioły, na pewno próbowałyby ją przekabacić na swoją stronę. A może wypoczywały przy niej w odwiecznej walce między Dobrem a Złem? Tego nie wiedziała, zresztą wolała nie pytać.
- Ile kosztuje teraz bochenek chleba? - zapytał ją kiedyś głos.
- Złoty sześćdziesiąt - odparła.
- A wino?
- Zależy czy pije się świństwo, czy z górnej półki. U nas idą głównie nalewki. Te to żrą mózgownicę.
- I serce.
- Chyba raczej wątrobę - roześmiała się.
Nie zauważyła, że do sklepu weszła sąsiadka Helena. Przyglądała jej się bacznie, niby to z wyrazem niepokoju o zdrowie, ale i zwietrzyła powód do plotek. Ot, nasza Zosia ma poprzestawiane.
- Z kim rozmawiasz dziewczyno?
- Z nikim, Helenko - odparła szybko. - Sama ze sobą. Czas się dłuży, kiedy tak człowiek siedzi sam w sklepie.
- Co ty gadasz? Wciąż ktoś wpada i wypada. Zwłaszcza rano te lumpy cholerne, jak ich suszy.
- Ale przez to jakoś jeszcze bardziej smutno.
- Czemu nie włączysz sobie radia?
- Ta nowoczesna muzyka bardziej drażni niż te pijusy. Sam jazgot.
Helena, robiąc zakupy, cały czas bacznie jej się przyglądała. Zaczerwieniona Zosia spuściła wzrok.
- No, co tak się na mnie patrzysz Hela? Myślisz, że zwariowałam?
- Czy ty przypadkiem nie bzikujesz? Czytałam w gazecie, że jak ktoś myśli, że go obserwują i słyszy...
Zosia zdębiała.
- Nie. Nie czuję się śledzona. Głosów też nie słyszę.
- ... to może być s c h i z o f r e n i a. Czy jakoś tak. Może... cię złapało.
- A odczep ty się, dobrze? - podniosła ton. - Zrobiłaś zakupy?! To idź już sobie!
Po wyjściu urażonej Heleny Zosia nie mogła się uspokoić. Jak to? To, co było dla niej takie dobre, jest tylko wymysł jej głowy? Choroba? „Dlaczego więc czuję się dobrze? - pytała samą siebie.- Ludzie chorzy cierpią, a ja nie.”
Jednak słowa Heli nie dawały jej spokoju. Z głosami nie rozmawiała o tym, choć wyczuła, że wiedzą. Chyba wiedziały o niej wszystko. Więcej niż jakikolwiek człowiek. Więcej niż ona sama. Ale dały jej prawo wyboru. Musiała sama postanowić, co ma zrobić. A ona wolałaby, żeby jej ktoś wyjaśnił, nie miałaby wtedy problemów.
Wreszcie postanowiła, że uda się do kogoś mądrzejszego od siebie. Pojechała do miasta, do psychiatry. Niech specjalista osądzi, co ma myśleć i robić.
Lekarz był uprzejmy i rzeczowy. Zapytał ją od jak dawna głosy do niej mówią i o czym. Pytał o przeszłość, dzieciństwo i inne rzeczy. Czuła się zażenowana, jak na spowiedzi - z tym, że lekarz chodził w białym fartuchu, a ksiądz w czarnej sutannie. I od księdza oddzielała ją zawsze kratka konfesjonału, a ten mężczyzna patrzył jej prosto w oczy i obserwował każdy gest. Tam, w kościele, panował półmrok, a tu światło.
- Zapiszę tabletki - stwierdził na koniec.- Będzie je pani zażywała raz na dobę. Proszę się zgłosić za miesiąc. Wtedy zobaczymy, co dalej.
- Panie doktorze – zagadnęła nieśmiało. – Czy ja jestem chora? Sąsiadka powiedziała, że mam schizofrenię...Boje się.
Uśmiechnął się uspokajająco.
- Zostawmy to na razie, dobrze? Na rozpoznanie przyjdzie jeszcze czas. Oprócz tych głosów nie widzę u pani żadnych innych zaburzeń. Prawdopodobnie trzeba będzie zrobić dodatkowe badania.
Przyjmowała lekarstwa zgodnie z zaleceniem. Początkowo nic się nie zmieniło. Nadal ucinała sobie pogawędki z Głosami i prawie zapomniała o całej sprawie. Jednak po kilku tygodniach Głosy zaczęły cichnąć. Były słabsze, jakby zmęczone i rzadziej się odzywały. Długie okresy milczenia smuciły ją. Wreszcie ich niegdyś wyraźny ton przemienił się w szept.
- Odchodzimy - usłyszała któregoś razu.
- Nie! - zaprotestowała. - Teraz już wiem, że tego nie chcę! Nieważne czy uznają mnie za wariatkę. Mam to gdzieś! To przeze mnie umieracie...
- Nie mów tak, to nieprawda. Przed odejściem nastawimy ci radio na stacje z dobrą muzyką – odparły cichnącym szeptem. - Żegnaj, Zosiu.
I zamilkły.
Rozpłakała się. I choć przed kasą ustawiła się kolejka pijaczków, żaden jej nie popędzał.
Późniejsza cisza, z rzadka przerywana przyjściem klienta, była straszna.
Pojechała następnego dnia do psychiatry. Gdy ją zobaczył, kazał natychmiast wejść do gabinetu.
- Co się stało?! Wygląda pani okropnie. Dlaczego jest pani taka przybita? Chciałbym pomóc.
Zapłakana podniosła ton:
- Niech mi pan odda moje głosy!


KCIUK

Czasem myślę o swojej samotności. To znaczy o tym, dlaczego zamknęli mnie samego w tej celi. Pewnie dlatego, że nie mogę pić kawy. Mam coś z mózgiem. Źle reaguję na kofeinę. Parę razy na początku odsiadki wypiłem trochę kawy i za każdym razem kompletnie mi odbijało. Nie pamiętam tego, co wyprawiałem. Tylko ludzie z celi mówili mi, że zachowywałem się jak zwierzę, a same cele wyglądały jak po przejściu huraganu. Śmiałem się razem z nimi kiedy opowiadali o moich wyczynach. I było mi trochę głupio. To tak jak mężczyźnie nie przystoi mieć za słabą głowę do wódki. Ale widziałem też ten szczurzy, tajony strach w ich oczach. Jestem naprawdę dużym i silnym facetem. Mógłbym kogoś zabić. Pewnie dlatego jestem sam.
Nawet jedna łyżeczka sprawia, że tracę kontakt z rzeczywistością. Może przypomina mi się wtedy przeszłość, której już nie odzyskam, może moje grzechy, za które tu trafiłem. W każdym razie jestem na tyle rozsądny, by już nie pić tego draństwa.
Ludzie się mnie boją, więc nie są ze mną szczerzy. To dobrze. Bo zaraz zaczęłyby się te wszystkie cholerne rozmowy. Każdy wie, za co kto siedzi, ile mu zostało mu do końca. Wystarczy. Chodzi o to, żeby nie pamiętać. Moje sprawy schowałem głęboko - i przed sobą, i przed innymi.
Ostatnio jednak zacząłem mieć problem. Z prawym kciukiem. Na początku zaczął swędzieć. Drapałem, ale to pomagało tylko na chwilę. Zacząłem zwracać na niego coraz większa uwagę. Z dnia na dzień wydawał się coraz bardziej zmieniony, po prostu inny, jakby nie mój. Godzinami wpatrywałem się w łożysko jego paznokcia. Wyglądało jak usta wygięte w grymasie smutku. A kiedy odwróciłem go w drugą stronę - jak uśmiech małego dziecka. Porównywałem go z kciukiem lewej dłoni, ale tamten był zwyczajnym palcem. Nie był taki... żywy.
Kciuk jakby zaczął żyć własnym życiem. Przeszkadzał. Zawadzałem nim o przedmioty, kilka raz wyślizgnął mi się przez niego z rąk kubek. Wyglądało, że albo śmieje się ze mnie, albo płacze nade mną. Że chce mi coś koniecznie powiedzieć. Nawet wdarł się do moich snów. Uciekałem, a on mnie dopadał, szepcząc do ucha słowa, których nigdy, nigdy nie chciałem już usłyszeć. I wracała pamięć, pojawiały się przerażające obrazy. Rozumiałem swoją obecność w nich...
Budziłem się z krzykiem; musiałem zmieniać podkoszulkę, wyrównać oddech i poczuć, że serce się uspokaja.
Znienawidziłem swój kciuk. On mówił, że jestem jego ostatnią szansą, bym przypomniał sobie, że jestem człowiekiem. „Będzie ból, będzie ukojenie, tylko zaufaj mi”. Próbowałem drwić, patrząc na niego. Gdybym miał przy sobie kawę, wypiłbym ją, z dziesięciu łyżeczek, żeby kompletnie oszaleć. Jeszcze kilka takich nocy i umrę, pomyślałem.
Nocą czuwałem, w dzień główkowałem, co zrobić. Kciuk już wtedy wiedział. Chował się przede mną, kurczył. Owinąłem go kawałkiem koszuli. Tak, by mnie nie widział. I żebym ja na niego nie musiał patrzeć.
Wreszcie zdobyłem brzeszczot. Nieważne jak. Mały, cieniutki brzeszczot.
W nocy odwinąłem palec po raz ostatni. Płakał.
„Przepraszam – nawiedziła przelotna myśl. - Przepraszam cię”. Zacząłem ciąć.
Nie było to łatwe. Oszczędzę szczegółów. Na koniec wrzeszczałem na całe gardło. Ale wkrótce palec dyndał na kawałku skóry. Martwy.
Z wrzaskiem wpadli klawisze i szybko zabrali mnie do lekarza. Odetchnąłem z ulgą, kiedy powiedział:
- Tego palca nie da się już uratować...
Odcięty do końca kciuk wylądował w metalowej nerce. Lekarz zaszył ranę i owinął dłoń bandażem.
- Przeszkadzał ci?
- Nie wiem - odparłem lekarzowi, wzruszając ramionami. - Po prostu nie mogłem z nim dłużej żyć.
- Ale dlaczego?
- Nie wiem. Chyba go nienawidziłem.
Pokiwał głową. Nic nie rozumiał ten człowiek.
- Jak się czujesz?
- Jestem teraz szczęśliwy, doktorze - odparłem zgodnie z prawdą.
Wreszcie zabrali mnie z powrotem do celi. Chwilami ból przebijał się i przez znieczulenie. Patrzyłem w czarną noc. Uśmiechnąłem się, podnosząc do oczu zabandażowaną dłoń. Całym sobą czułem to puste miejsce.

 

NUREK

Kiedy się obudził wciąż było ciemno. Nie potrzebował zegarka, miał go w głowie. Poszedł do łazienki i przemył twarz, potem odchylił głowę do tyłu, aby kilka zimnych kropel spadło za podkoszulek i odegnało resztki snu. Nie umył zębów, ani się nie ogolił. Zrobi to potem. Poranne wstawanie nie przychodziło mu łatwo. Nigdy nie myślał, że będzie musiał zrywać się przed świtem w jego wieku. Poszedł do przedpokoju i zrobił kilka ruchów ramion, a potem przyklęknął i stanął przy ścianie na głowie. Czuł jak krew spływa do twarzy, jak czerwienieją policzki. Myśli wracały na swoje miejsce.
Wciągnął na nogi wytarte bojówki, znalezione kiedyś obok przewróconego pojemnika na ubrania. Założył stary golf i usiadł przy stole czekając,aż zagotuje się woda na kawę. Siorbał ją szybko, parząc usta. Czuł kwas w żołądku. Śniadanie zjem później, pomyślał.
Zajrzał do pokoju syna. Chłopak opatulony kołdrą oddychał spokojnie. Spod kołdry wystawały palce stóp. Pocałował je. Stopa schowała się jak żółw do skorupy. Szybko się wycofał.
Wytoczył z piwnicy rower, wsunął na czoło czapkę z daszkiem i ruszył ulicą. Początkowo niepewnie, zygzakami, potem chwycił rytm.
Była sobota. Liczył, że tym razem uda mu się zebrać sporo puszek. Ludzie lubią świętować w piątkowe wieczory. Nie chciał żeby jego syn kiedyś pił alkohol, ale teraz cieszył się, że ludzie rzucają puszkami z okien. Przeszukiwał trawniki pod balkonami i rozglądał się przy placach zabaw dla dzieci, wzdłuż krawężników. Nie zbierał za to niczego pod swoim blokiem, starając się uniknąć sąsiadów.
Po obejściu osiedli penetrował kontenery. Zwykle pełno było tam bezpańskich kotów. Kiedyś otworzył pojemnik, a jakiś kocur wskoczył mu na głowę. Ledwo zdołał zrobić unik. Aż za serce wtedy się złapał. Teraz był ostrożny. Mówił lub podśpiewywał, aby wiedziały, że się zbliża. Dopiero potem otwierał klapy śmietnika, jeśli były zamknięte - i grzebał w nich laską z hakiem. Czego tam nie znajdował! No i te gnijące resztki kurczaków, krewetek, a zwłaszcza ryb. Do smrodu już dawno się przyzwyczaił. Przy bardziej dokuczliwym potrafił wstrzymać oddech na minutę lub dwie.
Starał się zostawiać po sobie porządek, nie tak jak inni. To jego stare nawyki z pracy w biurze, którą stracił - choć wciąż udawał, że ją ma.
Potem w ustronnym miejscu wysypywał zebrane puszki, rozgniatał i spakowane w reklamówkach mocował do roweru.
W sumie z tego, co zarobił na skupie i dzięki Pomocy Społecznej mógł utrzymać się na powierzchni. Lecz było coraz ciężej. Syn zgłaszał wciąż większe potrzeby. W końcu będzie musiał powiedzieć mu jak się sprawy mają. Że stracił pracę na dobre i jest za stary na jakąkolwiek inną. Wszędzie odprawiano go z kwitkiem. Wstydził się.
Ale nie czuł się jeszcze gotowy. Bał się spojrzeć mu w oczy. Zobaczyć ból i niedowierzanie. To tak, jakby zabawkowa kolejka szynowa wypadła z szyn przy stacji Koniec Dzieciństwa. Obawiał, że może go nawet znienawidzić; że to może być koniec tego, co ich łączyło. Wtedy zostanie zupełnie sam. Co zrozumie nastolatek. Lękał się też, że wpadnie w złe towarzystwo, że zacznie brać narkotyki, a on go przed upadkiem nie powstrzyma.
Jego mały Ikar wciąż fruwał. Nie chciał żeby spadł.
Gdy wrócił z objazdu zamknął rower w piwnicy, wziął prysznic i przebrał się w świeże spodnie i koszulę.
- Cześć - usłyszał zaspany głos Adama. - Która godzina?
- Siódma już. Zbieraj się, bo nie zdążysz do szkoły.
- Jezu - jęknął chłopak. - Jeszcze chwilkę. Gdzie byłeś tato?
- Po masło. Maszeruj do łazienki.
Usmażył jajecznicę na boczku i zaparzył herbatę dla niego i kawę dla siebie. Chłopak włączył radio. Słuchając regge wpadli w lepszy nastrój.
- Dobre - Adam wskazał palcem na talerz. - Jedzenie twardych ludzi. Wczoraj oglądałem taki film o rybakach na Pacyfiku – dodał zafascynowany, bawiąc się widelcem.- Mówię ci, oni to mają prawdziwe życie.
- Cholernie łatwo zginąć na takim morzu, co?
- I w tym cała muzyka.
- Zrobiłem ci kanapki do szkoły.
- O której dziś wychodzisz do pracy?
Podniósł głowę znad talerza.
- Mam autobus za pół godziny. A ty, spakowany jesteś?
- No pewnie, lecę staruszku.
Chłopak wyszedł z kuchni. Trzasnęły drzwi. Stary patrzył przez firankę na oddalającą się sylwetkę syna. Potem zszedł do piwnicy po aluminiowe owoce ludzkich hulanek, podstemplowane jego obcasem, niby znakiem jakości - i pojechał je sprzedać.
Nurkuję w śmieciach, synu, pomyślał w drodze. Ale co dzień wyławiam perły z twoich oczu.


ODLEŻYNY

Boże, boję się, żeby znowu nie przyszedł ten młody lekarz. Myślałam, ze już świat o mnie zapomniał. Jestem tu od czasów wojny. Było nas dwie na tej sali. Tamta już ledwo dychała, a on chciał jej pomóc, wiem. Ale po co? Śmierdziała gorzej ode mnie, miała większe odleżyny. Cuchnęły nawet przez opatrunek, przez kołdrę. Jeśli był czas się nimi zająć, to dawno temu, ale stary lekarz nie przejmował się zbytnio. Byle tylko ten nowy nie sprowadził znów tych, co kroją. Teraz zostałam sama, teraz mnie będzie czuć.
-Stefcia, przestań znowu drapać te ściany!- Krzyknęła pielęgniarka.
Ale ona jest głupia. Nic nie widzi. Pazury mam jeszcze silne, choć pożółkłe. A palce, choć powyginane przez artretyzm, sprawne. Delikatnie podważam warstwę farby i odłamuję kawałek. Amerykę południową, świat tańca, wydłubałam w kilka tygodni. Przy poduszce, tak żeby można ją było zakryć. Ale odkryli. Teraz rzeźbię Afrykę. Kraj słońca i ciepła. W szkole bardzo lubiłam geografię, do dziś pamiętam całą mapę świata. Nie pamiętam niestety wiele więcej. Starość zabrała mi wspomnienia. Jak wciąż napływające fale połknęła plażę pamięci, powoli, nieodwracalnie.
Chciałabym już tylko móc rzeźbić w ścianach to, co jeszcze pięknego pamiętam.
Po co?
Nie wiem.
Nawet ja, stara baba, mam niewytłumaczalne pragnienia. Może przypomnę sobie czyjąś twarz, o ile nie wytną mi tych resztek ciała i nie umrę albo nie zabandażują dłoni.
Tej krowie, co mnie opuściła, na niczym już nie zależało; dawno stukała do Świętego Piotra. Cierpiała bezsensownie. Była bólem przez cała dobę. Zrobili jej więc dobrze, ci dobrzy ludzie. Teraz tak myślę, bo jest cicho i nikt mi w nocy nie jęczy. Ale jestem sama. Gdy nie mogę spać jest strasznie. O każdej porze śmierć przyjść może. W nocy umiera się raz, dwa.. Najczęściej kiedy człowiek już przysypia lub budzi się świt. Nie dla ciebie świt.
A potem ten mały zbawca, lekarz, by go cholera… sprawił, że wycięli jej odleżyny i co? Po kilku dniach umarła. On, to zła wróżba. Mimo, że oczy ma dobre, współczujące. Ale co mi po tym. Niech nas zostawi w naszym świecie, jak tamten dziad.
Nigdy nie widziałem tej swojej odleżyny. Jest po drugiej stronie ciała, na kości ogonowej. Ja gniję. Żywa, a już gniję. To moja Arktyka, martwa, zimna tkanka. Nie czuję bólu z jej powodu. Mam tylko nadzieję, że nie zostanie odkryta i pokrywa opatrunku niby śnieg ją przykryje. Jeśli tak się stanie wyrzeźbię jej kształty. Arktyki. Byłam taką dobrą uczennicą. Zawsze podróżowałam w marzeniach i nadal to robię. Dlatego nie umieram.

 

PRZEBACZ

Paweł nagle zrobił się szary na twarzy. Odłożył łyżeczkę na spodek.
- Znów mnie bierze – powiedział. - Zmierz mi ciśnienie i daj tabletki.
Kiedy biegłam do łazienki po jego saszetkę z lekami, przetoczył się z kuchennego łóżka na fotel. Założyłam mu opaskę ciśnieniomierza na ramię i napompowałam.
Trzymał się ręką za lewą pierś. Przez chwilę wsłuchiwałam się w uderzenia aparatu.
- 190/120.
- Daj pigułkę.
Włożył ją sobie pod język i przymknął oczy. Zacisnął oczy w pajęczyny bólu, a dłonie w buły pięści. Przez kilka minut milczeliśmy.
- Przechodzi? - zapytałam.
- Tak. Powoli....Jeszcze nie tym razem- uśmiechnął się blado.- Już czułem kostuchę.
- Przestań gadać głupoty.
Zebrałam tabletki. Usiadłam obok niego. Patrzył mi w oczy w skupieniu, szukał w nich czegoś, ale miałam tam tylko zmęczenie i strach.
- Czekasz, co? - powiedział wreszcie. - Nie byłoby ci źle, gdybym wreszcie umarł. Szybko byś sobie znalazła kogoś nowego. Jak wtedy...
Zacisnął palce na mojej dłoni. Zabolało i kiedy zobaczył to w moich źrenicach, uśmiechnął się. Dopiero wtedy odepchnął moją dłoń.
Zdradziłam go kiedyś, raz. To wtedy dostał pierwszego, a zaraz potem drugiego zawału serca. Ja też o mało nie umarłam. Ze wstydu, z poczucia winy. Obiecałam Bogu wszelkie wyrzeczenia, byle tylko mój mąż przeżył. I przeżył, ale nigdy mi nie przebaczył. Czułam, że się mną brzydził; poniżał mnie z nienawiścią ograbionego człowieka, przed którym nie ma już nic.
- Ale nawet jak umrę będę żył w twoich myślach. Będziesz czuła się winna, bo zabiłaś człowieka, który podarował ci kiedyś wszystko. A ty to zniszczyłaś. Nie zapomnisz o tym, prawda?
- Prawda.
Zamilkł na chwilę.
- Wezwać pogotowie?
- Nie - szepnął i rozpłakał się. - Kocham cię i tak bardzo jednocześnie nienawidzę...
Zrobiłam ruch w jego stronę. Chciałam objąć go za szyję. Powstrzymał mnie gestem.
- Zostaw! Idź do siebie.
W swoim pokoju, który od dawna skromnością przypominał zakonną celę, padłam na kolana przed obrazem Matki Boskiej. Czułam w brzuchu ciężar. Jakby w nienaruszonej życiem macicy martwy tkwił płód potępienia.
Zdarłam z siebie koszulę. Zostałam w samym biustonoszu. Zaczęłam bić się w piersi. Najpierw delikatnie. Potem z całej siły, aż dudniło powietrze uwięzione w płucach. Wpadłam w trans, błagając o koniec tej męki.
- Co ty wyprawiasz!? - usłyszałam.
Stał w drzwiach z szerokimi jak studnie, zwęglonymi źrenicami. Fałdy jego zmarszczek czerwieniły się nad kępami brwi. Te brwi wyglądały teraz niczym ciemny zagajnik, do którego zaciąga się dziewczynę by ją zgwałcić i zabić.
- Modlę się o Ciebie, kochany. Wróć do mnie.
- Przestań się biczować! Przestań!
Ale nie mogłam. Moje ciało przestało mnie słuchać. Nie panowałam nad nim.
Ręce uderzały w mostek, jakby chciały go roztrzaskać.
- Skończ w tej chwili! - Przez zamglone oczy dostrzegłam jak bardzo był blady. Znów chwycił się za serce i sięgnął po tabletkę. - Nie mogę na to patrzeć! Ubierz się, błagam...
Tabletki rozsypały się po podłodze. Dopiero gdy upadł, odzyskałam panowanie nad sobą.
Wezwałam karetkę. Dyszał ciężko. Wsunęłam mu poduszkę pod kark.
- Lepiej, kochany?
- Jeśli i to zabiłaś... nie daruję ...
- Wiem, to wiem.
Jego usta zrobiły się sine, zimowe, oddech był coraz płytszy. Zmierzyłam ciśnienie, było bardzo niskie. W milczeniu czekaliśmy na pogotowie. Ułożyłam głowę na tej samej poduszce, co on. Zmęczenie uporczywie spychało mnie w sen.
Położyłam dłoń na jego piersi. Druga ręką pilnowałam tętna na jego szyi. Głośno Przełykał ślinę i z trudem chwytał powietrze.
Zesztywniał na chwilę, a potem zwiotczał i stał się jakby cięższy.
Gdy przyjechali, głaskałam jego czuprynę. Pachniała końcem.

Latarnia Morska 2 (6) 2007