Na bindudze, Deszcz go zatłukł, Tata grał na skrzypcach

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 03 styczeń 2010


Jerzy Żelazny


NA BINDUDZE

Las się skończył, otwarła się przestronna polana lekko pochylona ku jezioru. Stało tam kilka namiotów, przy których kręcili się lub wylegiwali dorośli i dzieci. Halina wysiadła z samochodu, pobiegła ku rozbłyskającemu w słońcu jezioru, zdjęła buty, odrzuciła je, weszła do wody, zanurzona po kostki patrzała na smugę lasu na przeciwległym brzegu. Tam również była polana, jednak mniejsza, bardziej stroma i w przeciwieństwie do tej, na której się zatrzymali, nie było namiotów ani plażujących ludzi. Między trzcinami w wodzie stał samotny wędkarz.
- Jest tu ślicznie - zawołała i zaczęła chodzić po płyciźnie, rozbijając stopami wodę. Potem usiadła na zielonej murawie i patrzała na rozległą przestrzeń posrebrzoną migotem drobnych fal. Marian w tym czasie z bagażnika wyciągnął namioty.
- Mam ochotę popływać - podeszła do samochodu.
- Najpierw obozowisko.
Wyciągnęła z torby kostium kąpielowy, przebrała się i weszła do wody. Przez chwilę pluskała się przy brzegu, a potem wypłynęła na środek jeziora.
To był jego pomysł, żeby tu spędzić weekend. Mąż Haliny wyjechał na miesiąc za granicę, a ona postanowiła odwiedzić ojca. Powiedziała: - Od dawna marzyłam, żeby z tobą pobyć przez dwa tygodnie. Dłużej nie dam rady, bo Weronika wraca z obozu. Po kilku dniach Marian zaproponował: - Zawiozę cię tam, gdzie jeździłem z twoją matką. Bywam tam czasami. Darzę to miejsce czymś więcej niż sentymentem; przyciąga mnie jakaś siła skryta w tamtej przestrzeni. Myślę, że nad tym jeziorem zostałaś poczęta. - Och, tato, zaczerwieniłeś się, ciągle jesteś taki subtelny? Przecież chyba wiem, że kiedyś musiało się to stać. No i przez te twoje niedomówienia ciekawi mnie to miejsce.
Marian przerwał rozbijanie namiotów, patrzał tam, gdzie płynęła córeczka. Tak właśnie o niej myślał: - córeczka. Jezioro w tym miejscu zwężało się, jakby te dwie przeciwległe polany chciały się do siebie zbliżyć, więc doskonale widział zachowanie się Haliny - wyszła z wody, wyciągnęła się na trawie, potem podniosła, biegała po polanie niezgrabnie, chyba z zimna zesztywniały jej mięśnie. Potem weszła w las, wiedział, że jest tam ścieżka biegnąca wzdłuż jeziora do jego końca, a właściwie początku, gdyż wpadała do niego struga płynąca środkiem łąk ciągnących się między lasami. Stamtąd doskonale było widać leśniczówkę po drugiej stronie, na wzgórku. Oby nie wpadła na pomysł przejścia przez łąki - pomyślał - to niebezpieczne, gdyż można natknąć się na trzęsawisko, wpaść w błoto, a wygrzebać się z niego niełatwo. Halina jednak wróciła na polanę, Marian odetchnął z ulgą. Przysiadła na murawie, odpoczywała, a potem popłynęła z powrotem.
- Widziałam leśniczówkę. Rzeczywiście, jest w ładnym miejscu. Tam wyleguje się jakiś facet. Uciekłam między drzewa, bo przejął mnie strach. I nie mam pojęcia dlaczego. To nawet głupie, ale najpierw poczułam się obco, a potem przyplątał się lęk. Ten człowiek z leśniczówki obserwował mnie przez lornetkę.
- To pewnie jej właściciel. Spędza tu dzień, dwa. Wyleguje się na trawie, gdy jest pogoda taka jak dzisiaj. Mówi, że lubi ciszę, samotność. I leżeć na trawie, nawet koca sobie nie rozścieli. To miły człowiek.
- Często tutaj bywasz? Bo wiele wiesz, co się tu dzieje.
- Wpadam na dzień, na pół dnia. Nawet późną jesienią, gdy jest pusto. Czasem łapię się na myśli, że szukam tego, co minęło. Bierzmy się za namioty, niedługo wieczór.
- Ale z nami, z mamą i ze mną, nie przyjeżdżałeś.
- Ona nie chciała. Byliśmy tutaj dwukrotnie. Ten drugi raz został nam brutalnie przerwany. Zacząłem przyjeżdżać do tego lasu dopiero po jej śmierci. Kilka dni po pogrzebie nie mogłem powstrzymać chęci, by popatrzeć na to miejsce, usłyszeć znany szum lasu i poczuć zapach tataraku. Zawiodłem się. Dawna pusta binduga zmieniła się w gwarny kemping. Mimo to przyjeżdżałem. Skończmy urządzanie obozowiska, bo nas mrok zaskoczy. - I jeszcze dodał: - Chciałbym, aby była tu pustka jak niegdyś. Drażni mnie obecność ludzi.
Zaczęło się ściemniać, gdy rozbili namioty. Marian rozpalił ognisko. Dla bezpieczeństwa było obłożone kamieniami, piaskiem, znajdowało się na uboczu, w pobliżu jeziora. Obok leżały uschłe gałęzie. Podszedł do nich dozorca kempingu, upomniał:
- Niech pan potem zagasi. Czasem wiatr może roznieść iskry.
Upiekli nad ogniem kiełbasę, potem półleżąc na rozciągniętym kocu, popijali piwo. Przy namiotach letnicy również przygotowywali sobie posiłki, korzystając z turystycznych kuchenek.
- Zgadnij, co robiliśmy, gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy z twoją mamą?
- Wspominałeś o moim poczęciu.
Marian nie zwrócił uwagi na żartobliwy, a nawet ironiczny ton głosu córki. Powiedział:
- Przyglądaliśmy się gwiazdom, aż zgasły wraz z nadciągającym brzaskiem.
- I nic więcej? To śmieszne przez całą noc przyglądać się niebu.
- Wcale nie - patrzy się w niebo niczym w głąb siebie. Cudownie jest się tulić do ukochanej osoby przy świetle gwiazd. Wtedy zdaje się, że niebo daje jakiś znak, gdy raptem rozbłyśnie meteor.
- Dojrzeliście go?
- Chyba nie. Może spadł w chwili, gdy... Tak, na pewno w tamtej chwili...
I wówczas wspomnienia Mariana przerwali dwaj faceci - jeden kulawy, drugi ociemniały. Spotkali ich na drodze; córka chciała zabrać do samochodu, podwieźć, ale ojciec nie zatrzymał się, a tamci weszli w las.
- Znam cię - powiedział ten kulawy. - To ty mnie tak urządziłeś... I Kumpla. No cóż, może i zawiniliśmy, ale potraktowałeś nas okrutnie. Ty byś mnie zatłukł, gdyby ona nie zawołała: zabijesz go! Jeszcze dzisiaj słyszę jej krzyk. Mam wprawdzie dzięki tobie rentę, Kumpel też dostał, ale to są marne grosze - ani za nie żyć, ani umierać. Musimy żebrać. Bo kraść nie potrafimy. Ze ślepym skoku nie da rady zrobić. Ty tu przyjeżdżasz często. Sam, ale dzisiaj przywiozłeś sobie niezłą szprychę...
- Czego chcecie? - Marian przerwał kulawemu.
- Chciałem przypatrzyć się z bliska twojej piwonii. I opowiedzieć Kumplowi, bo on lubi słuchać historyjek o młodych laskach, co ze starymi przyjeżdżają w las. On wtedy pięknie fantazjuje, a to cała jego przyjemność.
- Pohamuj się człowieku. To moja córka.
- A, córka? Ładną masz córkę. Czy ona z tamtego czasu? Jest też taka słodka? Chciałbym skosztować, ale pewnie znowu byś na mnie z nożem...
- Przymknij się i powiedz, czego chcesz? - Marian wstał, drżały mu łydki. Zawsze, gdy się czuł zagrożony, uginały się pod nim nogi.
- Tato, o czym ten człowiek mówi? Co tu jest grane?
- Nie rób draki, Franuś. Ja ci nie pomogę - mitygował go ślepy, nazywany Kumplem.
- Spokojnie Kumpel, nie będzie draki - uspokoił ślepego, a potem rzekł do Haliny: - Mamy z twoim tatusiem, jeśli to prawda, że ten pan jest twoim ojcem, pewną tajemnicę.
- Dam wam piwa i odejdźcie - Marian pchnął kulawego. Zatoczył się, przytrzymał go ślepy.
- Nie bij Franusia - powiedział ślepy proszącym głosem.
- Nie masz flaszki z czymś mocniejszym? Gorzała lepsza niż piwo. Kumpel po paru łykach pięknie śpiewa.
- Jeśli dam, to sobie pójdziecie? - Kulawy skwapliwie przytaknął. - Przynieś, jest z bagażniku w czarnej torbie. Weź dwa piwa - rzekł do córki.
Ta nieco ociągając się przyniosła butelki z wódką i piwem, przekazała ojcu a ten podał je kulawemu, który butelki z piwem schował do kieszeni, a wódkę podał ślepemu.
- Pomacaj, Kumpel. I pilnuj. Pośpiewasz sobie dzisiaj. Rozniesie się po lesie twa tęsknota.
Pociągnął swego towarzysza, wyszli z kręgu światła ogniska, pochłonął ich mrok. Gdy ucichły kroki łazęgów, córka zapytała natarczywie, z niepokojem:
- O czym mówił ten kulawy?
- Kiedyś mnie spotkali, ale przeszli chyłkiem - mówił Marian, zamiast odpowiedzieć na pytania córki. - Zaczepił mnie dzisiaj, gdyż ujrzał ciebie? To go sprowokowało, bo może pomyślał... - milczał chwilę. - To nieprzyjemne zdarzenie, nie lubię wspominać. Jutro opowiem, teraz chcę się położyć. Zagaś ognisko.
- Nie obawiasz się, że gdy zaśniemy oni wrócą i coś nam zrobią?
- Nie będą mieć siły. Dostali wódkę, piwo. Gdy wypiją, padną w barłogu. Poza tym czujnie śpię. I jest w pobliżu dozorca.
- Dziwię się, że przywiozłeś mnie tutaj. Fakt, jest pięknie, powietrze przesycone jakimś blaskiem. I ten szmer lasu, jakby z drzew spadały liście, igły sosen.
Marian skwitował słowa córki uśmiechem, przez który usiłował przebić się smutek.

Nie mógł zasnąć. I wcale go to nie dziwiło ani denerwowało. Zawsze, gdy tu przebywał, trapiły go wspomnienia tamtego dnia. I chociaż nie chciał, za każdym razem musiał wracać myślami do owych zdarzeń. Wychylały się z pamięci denerwująco, pełne sprzecznych i niepokojących drgnień.
To był pomysł Ani, wkrótce jego żony, żeby pojechać na tę nadjeziorną bindugę. Kiedyś mieszkali w pobliżu jej krewni. Jako kilkunastoletnia dziewczynka spędzała u nich wakacje, święta. Gdy przyjechali tu pierwszy raz już jako narzeczeni, Ania pokazała mu na wzgórku leśniczówkę.
- Znałam leśniczego, podobno umarł, a syn wyjechał. Bawiłam się z nim na tej bindudze. Tu wtedy jeszcze zwożono sosnowe kloce, spychano do wody, formowano w tratwy i gdzieś tam płynęły jeziorami, które łączą kanały. Podczas świąt wielkanocnych biegaliśmy po tych pływających klocach, on wybierał te najdalej oddalone od brzegu, bo się przede mną, panienką z miasta, popisywał zręcznością i odwagą. Poślizgnął się, wpadł między kloce i noga mu się zakleszczyła, nie potrafił sam jej wyciągnąć, a ja też byłam bezradna. Pobiegłam zawiadomić leśniczego. On i jeszcze jakiś krewny wyciągnęli chłopaka. Odwieźli do szpitala, miał chyba złamaną nogę. Ciekawe, co się z nim stało?
- Jest przedsiębiorcą, to on kupił tę starą leśniczówkę - rzekł półgłosem, jakby chciał odpowiedzieć Ani na to pytanie, które wypowiedziała blisko trzydzieści lat temu.
- Mówiłeś coś, tato? - Marian usiadł. Zdawało mu się, że słyszy głos Ani. - Tatusiu, mówiłeś coś? - powtórzyła pytanie, a on otrzeźwiał: to był głos Haliny, leżącej w sąsiednim namiocie. Widać też nie mogła zasnąć.
- Zdawało ci się. Już zasypiałem - uspokoił córkę.
Oczywiście sen nie nadszedł. Teraz pamięć wskrzesiła zdarzenie, które stało się udręką całego życia. Czemu człowiek bardziej pamięta swoje złe uczynki niż te dobre?
Przyjechali znowu nad to jezioro w następną sobotę. Nazbierali gałęzi na ognisko, ułożyli w stosik, podpalili. Przytuleni, siedzieli wpatrzeni w płomienie. Tym razem nie chciało im się patrzeć w niebo na gwiazdy ani piec kiełbasek, pić piwa, urzekło ich to siedzenie obok siebie w ciszy, w nadciągającym zmroku.
- Dlaczego przyjechaliśmy tutaj? - powiedział. - Mogliśmy w mieście, iść do kina...
- Miałam kiedyś takie pragnienie, żeby tu siedzieć z kimś mi bliskim, patrzeć jak płoną drwa, jak szumi las napełniający się mrokiem - mówiła.
- To bezludzie sprawia, że jest mi nieswojo, jakoś obco.
- Jestem ja. Nie czujesz mojej bliskości?
Usłyszeli kroki, trzask złamanej gałązki, spojrzeli tam - całkiem blisko stało dwóch mężczyzn, jeden bykowaty, patrzał na Anię jak urzeczony.
- Zobacz, Kumpel, ale lala! Można z nią boogie-woogie... powiedział niższy.
- Boogie-woogie - powtarzał ten wysoki i śmiał się głupkowato. - Zatańczymy boogie-woogie. - Wyciągnął nóż, tak zwany sprężynowiec, bawił się nim, na przemian chowając ostrze w rękojeści, a potem robił szybki ruch i ostrze wyskakiwało. Mariana sparaliżował strach. Pomyślał, dwom nie dam rady, trzeba z nimi grzecznie, może sobie pójdą.
- Patrz, Kumpel, żarcie ekstra - kiełbasa, piwo. Tacy to pożyją. Chyba nakarmicie zgłodniałych? Jak myślisz, Kumpel, podzielą się?
- Podzielą się - pocierał nóż o dłoń, jakby go ostrzył.
- Proszę - przemówił Marian drżącym głosem. - Bierzcie panowie, nie jesteśmy głodni.
- Nie są głodni - powiedział niższy. - Odstąpisz również trochę miłości złaknionemu?
Wyższy przykucnął, zamachnął się nożem, wbił ostrze w pęto kiełbasy leżące na rozpostartym papierze. Podniósł, rozerwał na pół, jedną część podał niższemu i obydwaj momentalnie zjedli ją i zaraz sięgnęli po butelki z piwem. Opróżnili je jednym ciągiem; niższy zrobił to szybciej, butelki odrzucili w krzewy.
- Byłem lepszy, Kumpel. Może jeszcze macie piwko? Albo wódeczkę? Kumpel lubi. Jak nie dostanie, będzie chciał zatańczyć boogie-woogie.
- Coś się jeszcze znajdzie - mówił Marian. - A dacie nam spokój?
- Jak myślisz, Kumpel, damy im spokój? - pytał ten mały.
- A boogi-woogi? Ona jest dobra na boogi-woogi - chciał dotknąć piersi Ani.
- Wynoście się, łachudry - trzepnęła go po ręce.
Nazywany Kumplem obejrzał dłoń, pogłaskał, jakby uderzenie dziewczyny było bolesne.
- Nie powinnaś była tego robić, Kumpel się wkurwił, pewnie odda.
I rzeczywiście, zamachnął się ręką, ale nie tą uzbrojoną w nóż, lecz gołą. Marian zdążył Anię zasłonić i cios wylądował na jego piersiach. Wywrócił się, nieomal wpadł w ogień. Nazywany Kumplem zawołał:
- Bierz, Franuś, lalę na boogie-woogie, a ja przypilnuję jej kochasia, żeby nie przeszkadzał. Zacznie brykać, naderżnę mu ucho albo wymniszę, obetnę interes - pogłaskał nóż, zachichotał.
- Nie zrobisz tego - Ania domyśliła się, jakie są ich zamiary.
- Muszę, bo się Kumpel się nie uspokoi. On uwielbia, gdy się zabawiam w boogie-woogie. Z tobą będzie fajnie, jesteś słodka. Chodź za ten krzaczek, żeby twój amant nam się nie przyglądał, bo tego nie lubię. Mam w sobie, jak widzisz, trochę delikatności.
Wyciągnął rękę, by chwycić jej dłoń, Ania próbowała uciec, ale kurduplowaty zdążył ją chwycić wpół, ścisnął, jęknęła, zaparło jej oddech. Krzyczała, ale w tej głuszy nie można było oczekiwać pomocy. Biła go po plecach, gdzie popadło, nie robiło to na nim wrażenia, przeciwnie - czuł większe podniecenie, gdyż wolał:
- Fajnie wierzga, lubię takie. Kumpel, będziesz miał radochę, gdy ci ją oddam.
- Boogie-woogie - powtarzał i zabawiał się nożem - rzucał między swe nogi, wbijając w ziemię, by natychmiast go wyciągnąć. Ania umilkła, jakby poddała się woli gwałciciela.
Marian nie myślał godzić się na tę napaść. Postanowił działać - w momencie gdy ten nazywany Kumplem wbił nóż w ziemię, chwycił grubą gałąź, która z jednej strony płonęła w ogniu, a drugi koniec wystawał poza ognisko i z całej siły uderzył go w twarz. Zawył z bólu, jedną ręką zakrył oczy, a drugą machał na oślep. Marian wyciągnął nóż i dopadł kurduplowatego, wbił mu nóż w pośladek. Ten zerwał się, uciekał, znowu wbił mu nóż poniżej biodra, upadł; Marian nachylił się nad nim, celując nożem w plecy. I wtedy Ania zawołała:
- Zabijesz go!
Opamiętał się i pomógł dziewczynie, pociągnął za dłoń. Nazywany Kumplem, a uderzony głownią, na oślep dopadł brzegu jeziora, zanurzył twarz w wodzie.
- Uciekajmy stąd - Marian zwinął koce i inne przedmioty, upchnął w kufrze zawieszonym z tyłu motocykla. - Wskakuj - przynaglił dziewczynę, by zajęła miejsce na tylnym siodełku.
- Powinniśmy im pomóc, zraniłeś obu - powiedziała Ania.
- Co ty, mam się litować nad łobuzami? Dostali, na co zasłużyli.
- Jednak... - dalsze słowa dziewczyny zagłuszył warkot motocykla.
Odjechali.

Gdy wyszedł z namiotu, ujrzał Halinę pluskającą przy brzegu.
- Chodź, tato, popływaj. Z rana woda świetnie ożywia. Na cały dzień.
Marian usiadł nad wodą w miejscu, gdzie płaski brzeg zmieniał się w łagodne urwisko, nogi opuścił na piasek. Po bezsennej w połowie nocy, może rzeczywiście poczułbym się lepiej, gdybym się wykąpał - pomyślał, ale zimna woda, którą czuł pod stopami, nie zachęcała.
Halina wyszła na brzeg, usiadła obok nieco zdyszana; jej piersi falowały głębokim rytmem.
- Powiesz mi wreszcie, co się tutaj zdarzyło niegdyś?
- Po śniadaniu. Zrobiłem kanapki, trzeba zagotować wodę na herbatę.
- Zbywasz mnie. Nie mogłam zasnąć, bo przyplątały się niewesołe myśli.
- Wybacz, nie przypuszczałem, że się tak przejmiesz ględzeniem tych dwóch łachudrów. - Marian przez moment zastanawiał się, po czym rzekł: - Dobrze, opowiem.
Córka wysłuchała opowieści bez komentarzy. Był jej wdzięczny. Potem jednak rzekła:
- Żal mi ich, są nieszczęśliwi.
Marian przyjrzał się jej z niepokojem.
- Mówisz to poważnie? To są łobuzy. Ten niższy, zwany Franusiem, to drań, a ten wysoki jest niespełna rozumu - robił to, co mu ten niższy kazał. Kalectwo sprawiło, że spokornieli. Zresztą już nie młodziki, przeszło im chojractwo.
- Mają niełatwe życie. Pewnie nie stać ich było na inne, lepsze.
- Jesteś nazbyt wspaniałomyślna - rzekł ojciec nieco poirytowany i podpalił gaz na kuchence ustawionej przed namiotem. Halina powiedziała:
- On mi się przyglądał, jakby coś chciał dojrzeć w mej twarzy – odparła cicho. - Czy to nie on...
- Nie, nad tym nie zastanawiaj się. Nas też, to znaczy twoją mamę i mnie, dręczyła ta myśl. Dlatego wykonaliśmy badania, gdy byłaś mała. Nie ma żadnej wątpliwości... - zapewnił.
Lecz Halina nie wyzbyła się niepokoju; padł na jej twarzy cieniem. I zgasła jaskrawość jeziora, wokół poszarzało, gdyż słońce zakryła chmura. I chociaż po chwili znów rozbłysło, to ta szarość nie znikła z oczu młodej kobiety.
Po śniadaniu Marian wyciągnął wędkę, poszedł wzdłuż brzegu w kierunku starej leśniczówki. Halina została na bindudze, opalała się, przeglądając kolorowe czasopisma. Potem zasnęła, gdy cień sosen rosnących na skraju polany, złagodził słoneczny żar. Obudził ją szelest stóp. Podniosła głowę, dojrzała tych dwóch - szli nieopodal. Ich chód był bardziej ułomny, zbolały niż wczorajszy. Ten kulawy, nazywany Franusiem, spojrzał w jej stronę i chyba się uśmiechnął. Znikli w olchowym zagajniku rosnącym po drugiej stronie bindugi.
Halina szukając ojca, poszła ścieżką wzdłuż brzegu jeziora. Wkrótce zobaczyła go stojącego między trzcinami na zwalonym w wodę pniu olchy. Wpatrywał się w spławik.
- Biorą? - weszła na kloc i usiadła na nim, spuszczając nogi. Sięgały wody.
- Złowiłem dwie płocie, spore, usmażę na obiad. Wzięły jedna po drugiej, a teraz nic. - Sprawdził przynętę, zarzucił wędkę w inne miejsce.
- Wiesz, czuję się nieswojo. Jakby w tym lesie przyczaiło się coś, co mi zagraża... Widziałam tych dwóch - przeszli polaną. W olchowy zagajnik.
- Tamtędy idzie się do wsi. Jest w niej sklep z piwem. Może suszy ich po wczorajszym i poszli się ożywić. Jeśli czujesz się źle, to możemy wracać.
- No nie, pobądźmy trochę, do jutra.
Halina uderzając stopami o lustro wody wzniecała drobne fale, które na znieruchomiałej toni podpływały pod spławik.
- Przestań, całkiem odstraszysz ryby.
Zaniechała tej zabawy, przyglądając się jak przed chwilą wzniecone jej nogą fale zamierają, cichną. Gdy toń się wygładziła, zapytała:
- Nie było po tym zdarzeniu sprawy sądowej?
- A no nie. Nam nie zależało na rozgłosie, oni też nie złożyli skargi. Może w obawie, że sporo mają na sumieniu. Nie wiem, jak wyleczyli rany, nie pytałem.
- Idzie tu jakiś mężczyzna - szepnęła Halina. - Też kuleje.
- O, to pan? Witam, miałem zamiar odwiedzić. - Zwinął wędkę i zszedł z pnia na grunt, potem na drogę, gdzie stał mężczyzna z lekko przechylonym ciałem, jakby miał krótszą jedną nogę. - Zamierzałem wpaść do leśniczówki, bo córka widziała, że ktoś się tam kręci i domyśliłem się, że to pan. Poznaj, Halinko, to pan Wojciech Gałęzowski, właściciel leśniczówki. No, tu się wychował... Tak, pan jako chłopiec z twoją matką...
- To u pana mieszkają ci dwaj nieszczęśnicy? - spytała Halina.
- A tak, są bezdomni, więc pozwalam. Nie robią bałaganu, a przypilnują domu. Ten niewidomy śpiewał do późnej nocy. Musieli wypić, a ja zachodzę w głowę skąd mieli pieniądze na wódkę. Zawsze, gdy się popiją, to on śpiewa. Mnie to dziwi - taki półgłówek, a zna wiele piosenek. Nie próbowałem go uciszyć, bo i tak nie mogłem zasnąć. Jest pani bardzo podobna do matki - zwrócił się bezpośrednio do Haliny.
- Znał ją pan jako dorosłą ?
- Spotkaliśmy się kiedyś na konferencji organizacji ekologicznych. Opowiadała mi z przejęciem, pełna zachwytu o cichej bindudze nad jeziorem położonym w leśnej dolinie. Pojąłem, że chodzi o tę polanę. I że bawiliśmy się na niej w dzieciństwie Była już mężatką, niestety.
- Dlaczego niestety?
- Ma pani rację - tak mi się powiedziało dość głupio. Później poznałem pani ojca.
- Jaki ten świat mały. Ludzie się raptem przekonują, że coś ich łączy.
- Prawda? Ciągle nas zaskakuje to stwierdzenie, że nasze drogi, losy krążą, schodzą się... - umilkł, jakby się zawstydził banalnością tych słów. - Pani matka tak wcześnie, połowa życia, no i... - umilkł.
I zapadła cisza. Nikt się nie odezwał. Jakby tym milczeniem chcieli uczcić pamięć matki Haliny.
- Chodźmy na bindugę, napijemy się kawy.
Marian na kuchence gazowej ustawił czajnik z wodą, a gdy się zagotowała, Halina zaparzyła kawy. Potem rzekła do Gałęzowskiego:
- Jest pan litościwy - pomaga tym dwom nieszczęśnikom.
- Nieszczęśnicy? No niby tak, chociaż byli łobuzami zanim ich ktoś nie zranił, uczynił kalekami. Tutaj na tej bindudze. To tajemnicza sprawa - oni nie ujawnili, kto ich tak urządził.
- Można powiedzieć, że sprawiedliwość istnieje - Marian powiedział bardziej do siebie, niż do tamtych. - Ktoś o to dba - dodał.
- Może... Ludzie raczej się łudzą, wierząc w istnienie boskiej sprawiedliwości.
Halina bez słowa podniosła się i poszła w las. Mężczyźni przyglądali się, jak się oddala, nieco skonfundowani. Patrzyli jeszcze, gdy znikła w krzewach.
Na drugi dzień, gdy wracali do miasta, Halina powiedziała:
- To, co mi opowiadałeś o tych dwóch włóczęgach, jest jakby wyjęte z filmu. Albo z powieści. Czasem mam wrażenie, że świat realny jest nieudolnym, ba, lękliwym naśladownictwem literatury, fikcji. Miesza się nam, gmatwa. No i dobrze, bo łatwiej go znosić.
Marian z uwagą wpatrywał się w niedaleki zakręt.


Latarnia Morska 4/2006

Od redakcji: opowiadanie weszło w skład książki autora Za wcześnie do nieba, opublikowaną przez Oficynę Wydawniczą AGATON, Polanów 2010, str. 156



DESZCZ GO ZATŁUKŁ

Latem mama albo któraś z siostrzyczek wynosiła Edziusia do ogródka. Na ścieżce kładły stary, mocno złachany żakiet taty - w sam raz się nadawał, by siedział na nim Edziuś. (Jak tata był młodszy, stroił się weń i szedł z mamą na zabawę albo przechadzkę do lasu, nad jezioro.) Gdy się zsikał, nikomu to nie przeszkadzało - mama albo siostra Zosia, żeby nie cuchnął szczynami, przeprała go w stawie, wysuszyła, rozwieszając na płocie. Edziuś w pogodne, wiosenne i letnie dni, siedział na ścieżce między grządkami kwiatów - rozkwitłych nasturcji, bratków o wielkich oczach, zamyślonych, tęskniących za słońcem w dni pochmurne, różnokolorowych cynii, aksamitek, które delikatnie muskał powiew i zbierał z nich zapachy, unosił w podniebną jasność. A słońce rozświetlało płowe, rzadkie włosy mego braciszka, czasem jaśniało na nich złociście, rozkwitało aureolą niczym na świętym obrazku.

Tak postrzegała owe blaski mama i mówiła: - Jaki piękny jest ten nieszczęśliwy dzieciak! - Oczy jej zachodziły mgłą smutku, gdy dodawała: - Co z niego wyrośnie, jakiś cudak chyba albo pokraka. - Wypowiadając te słowa unurzane żalem, a nawet rozpaczą, spoglądała w niebo, jakby stamtąd spodziewała się odpowiedzi. I ocierała rękawem bluzki łzy, bo te wytryskiwały spod jej powiek prawie natychmiast. A Edziuś machał rękami i powtarzał: ablebleble, ablebleble. Można to było uznać za odpowiedź albo przedrzeźnianie mamy. A ona zaciskała oczy, by powstrzymać łzy i szła energicznie do kuchni, bo tam zawsze było dużo roboty, albo zabierała się do plewienia marchwi, ogórków, pietruszki, wszelkich warzyw, które rosły pod jej pieczą w grządkach za domem. Mama nie potrafiła siedzieć bezczynnie, ciągle znajdowała dla siebie zajęcie. I dla siostrzyczek, mnie oszczędzała, byłem jeszcze mały.
Edziuś nie zwracał uwagi na to, czy jest ktoś w pobliżu, czy został sam. Siedział pośród zapachów kwiatów, wyciągał rączki, gdy mocniej powiał wiatr, co wyglądało, że chce schwycić powiew i go przytulić do piersi. Rozciągał buzię w uśmiechu, powtarzając szybciej ableble. A najgłośniej i najradośniej wykrzykiwał te swoje tajemne słowa, gdy w pobliże przyfrunął barwny motyl, siadał na kwiatku z rozpostartymi skrzydełkami, wsuwał we wnętrze kielicha kwiatu główkę, zabierał z niego woń i przefruwał na inny, a Edziuś wyciągał rączki, by go dosięgnąć, schwytać, ale daremnie, motyl odfruwał w zieloność ogródka.

I jednego dnia zdarzyło się nieszczęście – od rana było pogodnie, złociście, ale raptem nadciągnęła chmura nasycona deszczem, ociężała niczym wracająca z pastwiska nażarta krowa, i lunęło, sypnęło też gradem. Nim sobie przypomnieliśmy, że Edziuś siedzi na ścieżce w ogródku, nim pobiegliśmy, by go zabrać spod nasączonej chłodem ulewy, przewrócił się i leżał skulony, nie bleblał ani nie machał rączkami. Siostrzyczka go uniosła, schowała się w sieni przed strugami deszczu, tam wzięła go na ręce mama i przytuliła jego zziębniętą twarzyczkę do swej, coś tam szeptała na pociechę, ale raptem zawołała przerażonym głosem:
- On jest całkiem zimny, Jezu miłosierny, deszcz go zatłukł.

To się zdarzyło na początku wojny. Tak, na początku, bo tata był w domu. Potem wywieźli go do roboty w Niemczech, do Halle an der Salle. Zrobił Edziusiowi trumnę z najładniejszych desek, które dokładnie ułożone w sztaplu, czekały, żeby z nich zrobić jakiś mebel. Tata zawsze miał zapas desek. Zimą nie miał zajęcia w ciesiółce, przemieniał się w stolarza, więc musiał mieć wysuszone drewno. Niewiele potrzebował tych desek na skromniutką trumienkę. Wziął miarę z Edziusia, żeby była nie za wielka, nie za mała, lecz w sam raz. Zeszło mu więcej niż pół dnia, bo chciał dokładnie wygładzić deski heblem, a nawet pociągnął glanspapierem. Powiedział, że nie trzeba jej malować na biało, chociaż dzieci chowa się w białych trumnach, ale ta jest ładna bez malowania, bo deski zdrowe, dzwoniły, gdy w nie stukał, wbijając gwoździe. Mama przyjrzała się trumience, pochwaliła tatę:
- Będzie miał w tej skrzyneczce piękną podróż do nieba.
Tata chciał iść do wuja Stacha Szczygła po konia i wóz, położyć trumnę z Edziusien w skrzyni i wieźć, ale mama się sprzeciwiła, wołała, łkając: - Bój się Boga, taką małą trumienkę chcesz zawieźć furą od gnoju? Weźmie się pod pachę, zaniesie, lekka przecie, pomogę ci nieść, gdy się zmachasz. - I tata dał się przekonać - położył sobie trumienkę na ramię i ruszył pierwszy, a my za nim - mama, siostry i ja. Szliśmy miedzami, ścieżkami, omijając większe skupisko domów. Nie pamiętam, czemu brat Antek z nami nie poszedł na cmentarz. Może został, by przypilnować obejścia - krowę przepalować na pastwisku, dać baczenie na drób, żeby kury nie uciekły, zawsze znajdowały dziurę w płocie albo przezeń przefruwały, i szły w szkodę, na pole kongresiaka Wójcika, Ten spuszczał z łańcucha psa Łapę i szczuł nasze kury albo kaczki. Musiał też przypilnować braciszek kurczaków, bo polował na nie jastrząb, trzy udało mu się w ostatnich dniach chwycić w szpony i unieść na skraj lasu, tam rozszarpać.

Mama przez całą drogę płakała, a tata co chwilę ją uciszał, mówiąc: - Nie becz; dobrze, że Edziuś umarł. Tylko by się poniewierał na tym świecie, był pośmiewiskiem, popychadłem, a tak... – tata nie dodał, że pójdzie nasz Edziuś do nieba, bo chyba nie bardzo wierzył w istnienie nieba pełnego śpiewających aniołów, a jeśli nawet wierzył, to nie na tyle, żeby o tym mówić głośno. - Pewnie, że dobrze, Bóg zabrał go, ulitował się nad biedaczkiem, tam mu będzie lepiej - mówiła mama. - Tylko tak mi go żal, tak żal... - Siostry szły z poważnymi, a właściwie zasmuconymi, minami, tak jak iść należało. A mnie coś podkusiło - napatoczyła się pod nogi leżąca na poboczu puszka, zacząłem ją kopać, i to uparcie, jakbym chciał, żeby i ta blaszanka szła z nami w tym kondukcie żałobnym, ale mama nie wytrzymała, warknęła: - Przestań, do cholery! Brat twój umarł, a temu w głowie zabawa. – Tata chciał chyba coś dodać, ale mu nie wypadało, niósł w trumnie Edziusia.
Grabarz wykopał dół Edziusiowi pod płotem, na miejscu niepoświęconym. Chowano tam dzieci nieochrzczone i wisielców. Za każdym pobytem na cmentarzu spoglądałem ze smutkiem na kopczyki dzieci, które nie dostąpiły łaski spoczywania w ziemi poświęconej, gdyż zmarły, zanim zmazano z ich duszyczek grzech pierworodny. Był tam też grób wisielca, ale nie wiem, kim był ów nieszczęśnik, czemu się powiesił. Mama zabraniała mi zbliżać się do tego grobu, mówiąc, tam leży bezbożnik, nie czekał, aż Bóg go zabierze, tylko sam założył sobie pętle na szyję. On rzuci na ciebie urok i przemienisz się w łobuza, a nawet diabelca.

Nie mówiło się o wisielcu głośno i otwarcie. Bywało, że ktoś coś szepnął, półgębkiem chlapnął. Że z klepkami miał nie w porządku, wył po nocach, ale nikt nie znał przyczyny jego szaleństwa, nawet lekarz nie potrafił jej znaleźć. I powiesił się w lasku w pobliżu cmentarza. Ludzie omijali to miejsce, obchodzili też z daleka grób wisielca. Jednak czasem pojawił się na nim kwiatek. Kiedyś, to wiem od mego taty, ktoś zapalił świeczkę podczas Zaduszek, co ludzi wzburzyło, ale nikt nie śmiał tej świeczki zagasić, wypaliła się do końca. Inne wiatr zdmuchnął, a tej nie. Ludzie więc jeszcze pilniej omijali ten grób.
Tata naskoczył na grabarza, krzyczał, co ty, chłopie, zbaraniałeś? To dziecko zostało ochrzczone, a ty chcesz go pod płotem? - Ale był niespełna rozumu... – bronił swej racji grabarz. Tata zlekceważył słowa grabarza, wyrwał mu szpadel i zaczął kopać grób na miejscu, gdzie chowano małe dzieci, a my przez ten czas odmawialiśmy pacierze. - Za spokój jego małej duszyczki – powiedziała mama i znowu rozpłakała na cały głos.
- Rób jak chcesz – ustąpił grabarz. - Ale żeby nie było na mnie. Bośmy nieprzepisowo pochowali twego synka. Bez księdza nawet.
- A skąd wytrzasnę księdza? Nasz musiał uciekać, bo zadarł z Niemcami. Tego z Pokrzydowa mam prosić? Musiałbym bryczką przywieźć, skąd wezmę? Wiem, co chcesz powiedzieć, że mój szwagier Stachu ma. A właśnie że nie ma, bo złamało się koło. Muszę zrobić nowe, a to potrwa. Dzieciaka trzeba dzisiaj pochować, jest gorąco.
- Po co ksiądz, obejdzie się – wtrąciła się mama do sprawy. - Taki gzub nie ma grzechów, prosto do nieba wezmą go anieli. Gdy go ujrzą w pięknej skrzyneczce, zaśpiewają...
Mama urwała, gdyż na drodze biegnącej do cmentarza zakurzyło się, zawarczało. Stanął samochód. Przyglądaliśmy się zdumieni, bo pojawienie się samochodu w tamtych czasach, to było zdarzenie niezwykłe, zwłaszcza na tej drodze, która kończyła się tutaj, jechać dalej nie było dokąd. Pomyślałem, że to anioł przyjechał samochodem po naszego Edziusia. Bo jeśli nie anioł, to kto?
- To chyba czart jakiś - szepnęła mama zbielałymi ustami. Z samochodu wynurzył się mężczyzna, pan, bo w czarnym ancugu i czarnym kapeluszu. I szedł w naszym kierunku, szedł śmiało i zdecydowanie.
Tata, który już zakończył kopanie grobu, wygramolił się z dołu, ujrzawszy przybysza, wytarł prawą rękę w portki, jakby sposobił ją, by się przywitać z przybyszem.
- To pastor Loebl z Jabłonowa – zdążył powiedzieć tata przyciszonym głosem, zanim ten w czarnym ancugu podszedł na odległość dwóch kroków, ale ręki tacie nie podał.
- Szukałem was, majster – powiedział po niemiecku. – Ludzie mi podpowiedzieli, że wy tutaj. Mam dla was robotę, dach na kościele. Synek wam zmarł? No i chwała Bogu, podobno rósł niedorozwinięty, jeden kłopot mniej... Takie dziecko to mordęga...
Dalsze słowa pastora zagłuszył płacz mamy, zabrzmiał gwałtownym protestem, ale nieco na pokaz - tam na cmentarzu tak nie pomyślałem, dopiero po latach wspominając tamto zdarzenie.
Pastor mówił: - Bez księdza chowacie? Tak się nie godzi, nawet jeśli on nie całkiem był...
- Nie ma księdza. Musiał uciekać, gestapowcy go szukali.
- Wiem. On był mocno za Polską, no to musiał się schować. Oby go nie znaleźli, bo wywiozą do lagru. Pozwólcie, że go zastąpię.
- Jak to, pastor ma zastąpić księdza? My katolicy – zaprotestowała mama. Mówiła po polsku, nie zważając na to, że pastor jest Niemcem, a był nakaz mówienia po niemiecku.
- Bóg jest jeden. I niebo jedno. Nie bójcie się, my nie mamy oddzielnego nieba – pastor Loebl też przeszedł na polski, jakby chciał, aby mama lepiej go zrozumiała, ale ona w niemieckim była biegła nie gorzej niż tata. - Wasz synek trafi tam, gdzie jego miejsce. Pomogę mu w tej drodze. Bóg nie pyta, kto wysłał do Niego duszyczkę.
Mama opuściła głowę wstydliwie, a pastor przeżegnał się, złożył ręce, chwilę szeptał modlitwę po niemiecku, a potem mówił po polsku:
- On już wyruszył w trumience, ładną mu zrobiliście, majster, przyjemnie i radośnie mu w niej płynąć tam, gdzie nie ma łez i płaczu, gdzie nie ma boleści i chorób, gdzie nie ma smutku i krzyku, leć wysoko w przestworza, i dalej, do aniołów, Jezus położy rękę na twej główce... – urwał raptem i dodał po niemiecku: - A teraz złóżcie trumnę w grobie.

Tata i grabarz pod skrzynkę Edziusia włożyli konopianą linkę i ostrożnie, zważając, by się im trumna nie wymknęła i nie spadła, spuścili ją na dno dołu. Mama znowu rozpoczęła głośne żale, siostry też popłakiwały, ale jakoś nieśmiało, ostrożnie, i pastor Erich Loebl otarł dostojnym ruchem łzę. Tylko w moich oczach nie pojawiły się łzy, czym się zmartwiłem, bo byłem już na tyle duży, żeby wiedzieć: na pogrzebie bliskich osób trzeba płakać. Natomiast spostrzegłem, że na krzewie czeremchy, rosnącej w pobliżu, usiadł ptaszek, zaćwierkał, chciałem zawołać: spójrzcie, to dusza Edziusia. On zawołał, tu jestem, ale nim się odważyłem otworzyć usta, ptaszek odleciał, patrzałem za nim, ciekaw dokąd pofrunie, pomyślałem, że poleci w błękit nieba, ale on zniknął między świerkami, które oddzielały nasz cmentarz od niemieckiego.
Pastor Loebl kiwnął na tatę, odeszli kawałek, trumienkę Edziusia zasypywał ziemią grabarz, a mama przez cały ten czas oczy miała pełne łez, a gdy grabarz uporał się z uformowaniem podłużnego kopczyka mogiły Edziusia, mama sobie przypomniała: - Nie wzięliśmy kwiatów, a tyle ich w ogródku. On między nimi... – mama umilkła i powiedziała do mnie i do sióstr: - Idźcie, nazbierajcie na łące, w lesie.
Cmentarz klinem wciskał się w las, kawałek dalej na wprost, już w lesie znajdował się cmentarz ewangelicki, zarośnięty chwastami, tylko nagrobek, piękny, z marmuru, braci Oskara i Willego Wittów połyskiwał dostojną czernią między zielenią zarośli, a wokół alejki były świeżo wygrabione. Tych braci ktoś ukatrupił tuż przed wybuchem wojny. Mówiono, że pomagali hitlerowcom, byli dywersantami i z tego powodu zginęli. I leżą w ładnym grobie, Niemcy uznali ich za bohaterów. Tam właśnie poszli tata z pastorem Loeblem, rozmawiali raz po niemiecku, raz po polsku.

Kopnęliśmy się nad staw, który między młodniakiem lśnił rozlewiskiem – to z niego nabierało się wody w butelkę lub słoik albo blaszankę, by na cmentarzu podlać kwiatki. Na brzegu rósł szuwar, a w nim pełno żabieńców, pływały grzybienie, można było wejść do wody powyżej kolan i zrywać łączenie i jeżogłówki, a na łące, która łagodnie wznosiła się ku młodnikowi, pełno jaskrów i kwitnącej dzikiej koniczyny. Nazbieraliśmy kwiatów, Zosia na skraju lasu znalazła konwalie, przystroiliśmy grób Edziusia i mama powiedziała, że możemy wracać do domu. Tata przez ten czas obgadał wszystko, co należało, z pastorem Loeblem w sprawie remontu dachu na kościele ewangelickim w Łąkorzu.
Mama się zdziwiła: - To nie ma majstrów w Jabłonowie, przyjechał po ciebie?
- Bo wie, że dobrze zrobię. Niejedną chałupę stawiałem Niemcom. Albo naprawiałem, więc wiedzą, żem nie partacz.
- A on, ten pastor, na czym się dorobił, że ma auto? Polakom, co ich wysiedlili, nakradł?
- Przywiózł go szofer Herr Jordana, dziedzica z Łąkorka. Znam tego szofera. A robotę wezmę, Loebl to porządny Niemiec, jemu Hitler w głowie nie namieszał.
Mama splunęła pod nogi i mruknęła: - Oni wszyscy po jednych pieniądzach! - i ruszyła szybkim krokiem: - Pośpieszcie się, trzeba wydoić krowę.

Jerzy Żelazny

portal LM, czerwiec 2013




TATA GRAŁ NA SKRZYPCACH

Pięknie grał ludowe piosenki, do tańca potrafił przygrywać, brał do pomocy takiego z akordeonem, inny stukał w bęben, grali oberki, polki. I przedwojenne szlagiery, „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, tata najpierw grał melodię na skrzypcach, a potem opuszczał smyczek, śpiewał takim trochę chropowatym głosem, jakby mu w gardle osiadły wióry. Inne szlagiery też grał i śpiewał, te sprzed drugiej wojny światowej. Jestem przedwojenny, znaczy się urodziłem przed drugą wojną światową, ale  niewiele pamiętam z czasów okupacji, chociaż byłem już chłopakiem zdatnym do pasania krów. Z trzydziestego dziewiątego, jak się zaczęła wojna, to jedynie pamiętam  naszą ucieczkę. To się nazywała ewakuacja. Pamiętam jednak niezbyt wyraźnie, jakby mgła zasnuła mi pamięć, a przez tę mgłę krótkie przebłyski.

Nie wiem, kto nakazał nam wyjechać, ale podobno było to ostre polecenie, więc uciekaliśmy przed Niemcami, chociaż nie bez ociągania się. Po nas przyjechał wujek  Stach parą kasztanów zaprzężonych do wielkiego wozu, który w połowie został wypełniony dobytkiem wujostwa, a w połowie naszym. No, chyba nie dobytkiem, ale tym, co w drodze będzie niezbędne. Uciekaliśmy całą gromadą – wszyscy z naszego wybudowania i rodzina wujka zamieszkująca w tej części wsi, którą nazywano Wioską. Sąsiedzi wujka wyjechali wcześniej, a on zwlekał i gdyby nie tata, to by został.

Powoził wujek, a my dookoła wozu.  Tata do roweru przyczepił pakunki, obraz „Dziewczyna przy studni”, sam go namalował, i skrzypce… Mama, gdy je przywiązywał do ramy, krzyczała, zostaw te skrzypki, ukryj gdzieś, niech czekają na nasz powrót, przecież nie będziesz w drodze grał. Tata odrzekł, kto to wie, czy nie będzie trzeba zagrać… A po chwili dodał, a jeśli nie wrócimy? – zawiesił głos i patrzał na mamę, a ona machnęła ręką, a rób z siebie pośmiewisko, wędruj ze skrzypcami, i obraz wziął, ty chyba… - umilkła i zaczęła płakać; tata na jej płacz nie zwracał uwagi, gdyż wiedział – mama co jakiś czas musi sobie popłakać, a w tamtych dniach okazji do płaczu było mnóstwo… I dodał głośno: - No co, obraz się sprzeda albo wymieni na jedzenie, gdy kartofli nam zabraknie. Mama hamując płacz, zauważyła: - Kto podczas wojny będzie obrazy kupował – i jej płacz z nagła zmienił się w śmiech. Wujek Stach słysząc tę wymianę zdań, nie skomentował, a lubił zawsze powiedzieć coś cierpkiego, tylko śmignął nad zadami koni batem, ale ich nie dosięgnął. Jeden kasztan lekceważąco machnął ogonem.

Bagażnik roweru tata przeznaczył dla mnie; powiedział, jak go nogi zabolą od marszu, to na nim usiądzie. Zaraz za wozem szły moja mama i jej siostra, czyli nasza ciotka, a za nimi moje siostrzyczki i kuzynki. Mój brat Antek i kuzyn Kazik trzymali się bliżej wozu, natomiast najmłodszego syna Benka, chociaż był starszy ode mnie, wujek posadził obok siebie  na wozie. – On taki delikatny, nie da rady iść. I gdy się zdrzemnę, przytrzyma lejce, bo  dobry z niego kuczer. – Wszyscy wiedzieli, że to wymówka – wujek pilnował, żeby najmłodszy jego synek nie zmęczył się zanadto; a wcale nie był delikatny, często bił się z chłopakami z wioski, ja się go bałem - za każdym razem udawało mu się przewrócić mnie na ziemię, przydusić i trzymał skrępowanego, musiałem go prosić, żeby uwolnił. O, a nasz Edziuś pozostał. Z babcią naszą Teklą. Bo gdy wujek do niej powiedział, żeby się zbierała w drogę, to ona zaśmiała się: - Tyś chyba, Stachu, zgłupiał – ona mieszkała u wujostwa – ja mogę pojechać, ale na cmentarz, tam się ukryję, gdzie indziej ani myślę, Edziusia mi zostawcie, bo gdzie z nim, chorowitym. I został Edziuś z babcią i bez ustanku jej bleblał, bo on tylko potrafił mówić, a ble ble, ble. Tym ableble potrafił opowiedzieć cały swój świat, tak jak go pojmował. Mama rozumiała jego bleblanie, zawsze się domyśliła, o co dzieciakowi chodzi.

A Zakrzewska, nasza sąsiadka, której nikt na przygarnął na furę, najpotrzebniejsze rzeczy ułożyła w skrzyni drewnianej taczki nazywanej karą, posadziła najmłodszą dziewczynkę, która dopiero zaczynała chodzić i złapawszy za rączki pchała ten pojazd, a wokół niego szło czworo jej dzieciaków, najmłodsza miała sześć  lat, tyle co ja, a najstarszy chłopak, Janek, skończył już  dwanaście, ale nie dawał rady pchać kary, więc cały trud związany z ucieczką spoczywał na Zakrzewskiej, zwanej Paciurajdką. Jej mąż, czyli Paciurajda musiał iść do wojska, gdyż był w wieku, kiedy biorą na front. Mieszkali kiedyś w Wiosce, mieli nawet konia, ale marniał w miarę jak przybywało dzieci, oślepł. Stali się więc we wsi pośmiewiskiem, prześladowano ich różnymi  psotami. Późnym wieczorem,  czasem nawet w nocy, pod okna ich domu, który się rozpadał, w dachu było pełno dziur, zakradały się wyrostki i wołając do rymu: Paciurajda wstuń, bo się zesrał ślepy kuń! Koń zdechł, a oni wynieśli się na Marianowo, do domu, który stał pusty, bo starzy pomarli, a młodzi nie chcieli doń wracać, mieszkali w miastach. Nikt tu Zakrzewskich nie prześladował, ludzie byli wyrozumiali dla ich biedy i nieszczęść, ale dzieciom zakazano wchodzić na obejście Paciurajdów, bo mieli wszy. Stara Napierska, gdy upiekła słodkie bułki, przywoływała Paciurajdziaków  do płotu, podawała między sztachetami.

Więc ta gromada uciekinierów posuwała się wolno, z jakimś ociąganiem, gotowa zawrócić, jakby oczekując, że ktoś się pojawi na drodze, powie, zawracajcie. Nikt się jednak taki nie  pojawił, więc jechaliśmy naprzód, najpierw piaszczystą drogą, a potem brukowaną szosą w kierunku miasta.

Wuj Stach, spoglądając z wysokości wozu na kolumnę uciekinierów, powiedział: - My jak Żydzi, mamy też swój exodus. Tylko ziemi obiecanej nikt nam nie przydzielił. Nie ma jej dla nas.   Jak Niemcy nie pozwolą nam wrócić, to się będziemy tułać. Może nawet do śmierci. Żydzi wędrowali czterdzieści lat, ja tyle nie przeżyję.

Mama otarła pot z czoła, popatrzyła na pola zmętniałym wzrokiem, jakby się z nimi żegnała, bo już się zaczynał las, który odgradzał wieś od całego świata, rzekła: - To może nie trzeba było uciekać, lepiej zginąć na własnych śmieciach, niż zmarnieć gdzieś w drodze.

- Może i lepiej, kto to wie? Bóg jednak chciał, byśmy wyruszyli szukać ocalenia, twój chłop upierał się, żeby jechać – mówił wujek Stach, machając batem, bo konie z trudem radziły sobie z ciężarem fury, było pod górę. Gdy wóz osiągnął wierzchołek wzniesienie, wujek zatrzymał konie. – Niech wytchną chociaż przez chwilkę, a wy właźcie na wóz, teraz pojedziemy z górki.

Usadowiliśmy się z chęcią na tobołach, wuj Stach obejrzał nas, czy wszyscy siedzą bezpiecznie, poruszył lejcami, konie szły raźniej, bo wóz tocząc się z górki, wytracił ciężar. Po około dwóch kilometrach dojechaliśmy do mostu na strudze,  wzdłuż której ukryte w zaroślach znajdowały się bunkry pilnowane przez żołnierzy. To o te bunkry miała się toczyć bitwa, wskutek czego ucierpi nasza wioska. Dlatego jej mieszkańców przynaglano do ewakuacji.

Gdy przejeżdżaliśmy przez most żołnierz, który stał na nim, opierając się o poręcz, wołał: - Ludzie, pośpieszcie się, zaraz będzie wielkie buum! – Wujek koniom dał batem po zadach, ale te tylko niewiele przyśpieszyły. Tata też szybciej pchał rower. Antek z kuzynem Kazikiem pobiegli do przodu, a potem przystanęli na poboczu, patrzyli na most, pewnie oczekując na owe buum. Nic się jednak nie działo. Mnie się natomiast podobał ten żołnierz, który wykrzyknął to buum. Bo on to ładnie powiedział. Domyśliłem się, że to buum będzie ważne, a może nawet piękne.

Gdy za mostem wujek Stach zatrzymał zaprzęg, kazał nam zejść z wozu, bo znów szosa biegła pod górę i koniom trzeba było ulżyć, ten żołnierz krzyczał: - Jechać dalej, nie zatrzymywać się! – Zdjął nawet karabin z pleców, trzymał go tak, jakby w nas wycelował. Wujek zlekceważył żołnierza, czekał, aż zejdziemy z wozu. Na most wszedł oficer, pewnie kazał żołnierzowi opuścić karabin, bo postawił go kolbą przy nodze, i rozmawiali, spoglądając w naszym kierunku. Dołączyli do nas ci, co zostali z tyłu, zwłaszcza Zakrzewska ze swą gromadką dzieciaków. Przysiadła na przydrożnym kamieniu, ocierała z czoła pot, a dzieci ją obstąpiły, prawie trzymały się jej sukni, jakby się bały, że odejdzie, zostawi je na drodze i będą się błąkać głodne.

Gdy znowu ruszyliśmy, mój starszy brat Antek chwycił za rączki taczki Zakrzewskiej, powiedział: - Popcham kawałek. Bo daleka droga przed nami – dodał, gdyż nie wiedział, co powiedzieć, jak usprawiedliwić, że chce pomóc jej pchać taczkę. A mama zawołała: - Zmęczysz się synku, zostaw karę.  Zakrzewska ma więcej krzepy niż ty.

Antek nie posłuchał, pchał taczkę, a Paciurajdka otoczona przez dzieci szła za nim. Tata oglądał  się raz za razem na Antka i Zakrzewską, uśmiechnął się. A ujrzawszy przejętą twarz wujka Stacha, roześmiał się na cały głos. Nie domyślałem się, co go rozbawiło, co wydało mu się śmieszne. A wujek Stach, widząc rozbawioną twarz taty, rzekł ze złością: - Masz się z czego śmiać, Edmund? Bo ja nie!

- A ja tak – tata spoważniał. – Bo mi się przypomniało, żeś nas porównał do  Żydów uciekających z niewoli egipskiej. Że nasza ucieczka, to taki exodus, jak ten żydowski. Ta Paciurajdka z taczką  pasuje jak ulał, by przejść wpław przez Morze Czerwone, bo przed nią woda się chyba nie rozstąpi – i tata znowu rechotał. - A ty, no jasne, wyglądasz jak Mojżesz, tylko brakuje ci brody.

Tata już taki był – zawsze znalazł powód do żartów. Dlatego mama wybaczała mu wiele przewinień. Uwielbiała jego zgrywy, gdy się jej spodobało jakieś powiedzenie taty, mówiła: - Ty pleciugo! – co w jej intencji było najwyższą pochwałą.

Już byliśmy na wzgórku, las się zaraz miał skończyć, a rozpocząć pola sąsiedniej wsi, gdy raptem huknęło. To nie był jeden huk, ale kilka szybko po sobie. Konie szarpnęły, ale wujek naprężył lejce, zawołał: - Prr!  - I konie się ustatkowały. Natomiast moja mama przeżegnała się i zaczęła półgłosem: - Święta Mario…

- Zaczęło się – tata, o dziwo, przeżegnał się - a nie mówiłem? Most wysadzili na strudze. Pewnie Niemcy już blisko. Dobrze, że zdążyliśmy przejechać. Nie na darmo nas żołnierz poganiał, by się pośpieszyć.

- Jak my wrócimy? Nie przejadę strugi wpław.

- Już chcesz wracać? Ujechaliśmy ledwie kilka kilometrów. Ty wuja nie przejmuj się powrotem. Na razie musimy uciekać. A jak będziesz jechał nazad, to podejdziesz do strugi, machniesz batem i woda się rozstąpi. Tak zrobisz, wuja, jak Mojżesz i będzie cud.

- Ty się nie mądruj, Edziuch. I nie jestem twoim wujem. Siadajcie, kobiety na wóz – rzekł do mamy i ciotki. Tata, gdy chciał wujka Stacha zdenerwować, nazywał go wujem, o co ten się gniewał.. Teraz też się zezłościł, więc kazał kobietom wejść na furę, bo to był pomysł taty, żeby iść za wozem, konie się nie zmęczą. – Po równym dadzą radę – dodał wuj, by uzasadnić swoją decyzję.

Machnął batem, pociągnął lejcami i gniade ruszyły. Tata kazał mi usiąść na bagażniku, przytrzymywać się siodełka i szliśmy za wozem.

Skończył się las, po bokach szosy rozciągały się pola wioski. Gdy pojawiły się pierwsze domy, nagle wszystko znikło – jakaś mgła albo szarość wzniosła się i zasnuła cały krajobraz, nawet szosę, poruszaliśmy się w przestrzeni, która nie miała żadnych konturów, kształtów, wszystko wokół przemieniło się w płynną niewidzialność, niczego nie było można dotknąć. I nie wiem, kiedy to się stało – wówczas, gdy tata znowu zaczął pchać rower, a ja siedziałem na drucianym bagażniku, czy później, po latach, wzrosła ta mgła i zasłoniła tamten świat. Nie wiem, jak przejechaliśmy przez miasto Brodnica, a tak chciałem znowu zobaczyć miejskie domy, ulice pełne śpieszących się ludzi. Raz jeden mama wzięła mnie do miasta, gdy z wujkiem pojechała kupić sobie materiał na suknię i inne potrzebne do domu rzeczy - siostrzyczkom pończochy, a tacie barchanową koszulę, by miał w czym jeździć do roboty, a mnie kupiła sandałki. I lody. Och, jakie były dobre, przez wiele lat, nawet gdy dorosłem, pamiętałem ich smak. Niestety owa mgła albo szarość sprawiły, że nie wiem, jak przejechaliśmy przez miasto, czy na ulicach pełno było ludzi, i czy byli wystraszeni, może gdzieś się pochowali, nawet nie słyszałem turkotu wozów po wybrukowanych ulicach. Moją pamięć budzi lot samolotu -  byliśmy  za miastem, gdy nagle na niebie rozległ się warkot. Spoglądaliśmy w górę, pierwsza dostrzegła go siostrzyczka moja Usia. - O, fliger! – zawołała i wszyscy zadarli głowy do góry. Samoloty czasem nazywaliśmy z niemiecka fligrami, a ten był na pewno niemiecki. Od samolotu oderwało się coś podłużne, niczym wielkie cygaro i spadało prosto na nas. Tata krzyknął: - To bomba, kryjcie się! Pewnie gaz wypuszczą, zatkajcie nosy. – I sam z rowerem schował się w przydrożnym  rowie, które ciągnęły się po jednej i po drugiej stronie szosy. I w tym miejscu był też przejazd na pola a pod nim wielka rura, ja i siostrzyczka Usia wsunęliśmy się w nią, posuwając się na czworakach, ale to się okazało zbędne, bo ta bomba, nam się wydawało, że spada na nas, a ona kropnęła w odległy może o dwa kilometry w węzeł kolejowy, ponoć trafiła w rozjazdy, te do Jabłonowa. A o tym gazie ciągle się gadało, że Niemcy użyją, żeby nas wytruć, jak karaluchy, tata mocno się bał, bo w czasie poprzedniej wojny widział gazowy atak niemiecki nad Bzurą, od którego  Ruski trzepotali się jak muchy na lepie, żal i strach było patrzeć.

Jechaliśmy potem sami, inni gdzieś się zawieruszyli, Zakrzewską i jej dzieciaki ktoś wziął na furę, rzeczy upchnęli na wozie, taczka pozostała w przydrożnym rowie pod krzewem tarniny. Kawałek dalej była wioska, tata miał tam znajomego bambra, stawiał mu kiedyś wielką stodołę, Jan Bucholtz się nazywał. Tata do niego zapukał, powiedział:

- Ty, Jan, chcielibyśmy u ciebie przenocować. W tej stodole, którą ci postawiłem. Niedługo noc.

- Dokąd wy się wybraliście, Edmund? Uciekacie przed Niemcami? Dokąd? I nadążycie przed nimi zwiewać? Przecież oni na tankach… A nocujcie, proszę bardzo, tyle że stodoła pełna zboża, żyto zwieźliśmy, jeszcze niewymłócone, klepisko zajęte przez młocarnię, ale miejsce się znajdzie, dwie izby mam puste, komornicy się wyprowadzili, nowym nie wynająłem, więc… To Żydzi, bali się, że Niemcy ich, jak przyjdą, wywiozą, więc zawczasu… I pomyśl, swego domu nie mieli, ale na podróż, mówili, że do Ameryki,  uciułali, pewnie dolary… A ja myślę, Edziu, nie warto dalej jechać. Słyszałem, że Niemcy wyruszyli z Prus i gnają prosto na Warszawę, podobno już są pod Mławą, to dokąd uciekać? Ja tam się nigdzie nie wybieram…

- Ba, ty! Wywodzisz się z Niemców, nazywasz się  Bucholtz.

- Z Niemców… No niby tak.  Mój pradziadek wżenił się w polską rodzinę, potem nasi mężczyźni żenili się z Polkami, to jacy z nas Niemcy?  Tylko to nazwisko zostało nam po pradziadku.

Jedną izbę zajęło wujostwo, drugą my, przygotowaliśmy legowiska do spania, pierzyny trzeba było z wozu ściągnąć, tata je przyniósł i gdzieś się zapodział, a my buszowaliśmy w sadzie, bo tam na drzewach zwisały dojrzałe grusze i śliwy, a gospodarz powiedział, jedzcie, ile zdołacie zjeść, tylko się nie pochorujcie.

I wtedy znowu zabrzęczał gdzieś w górze samolot, i znowu rozległ się głuchy trzask i zaraz ucichło… I wtedy ktoś przy sąsiednim budynku, zawołał przeraźliwie: gaz! gaz! I zniknął w domu. Mój brat Antek zawołał: - Jezu, gaz, kryjmy się. I wszyscy z okrzykiem gaz! gaz! wpadliśmy do izby zajmowanej przez naszą rodzinę, ale było tam również wujostwo, gdyż w naszej izbie, był piec kuchenny, więc mama i ciotka przygotowywały kolację, właśnie rozpaliły ogień w piecu kuchennym, by zagotować wody na kawę, bo się już zmierzchało i byliśmy głodni. Wujek zawołał: - Bierzcie pierzyny, zatykajcie okna i drzwi, i złapał pierzynę, a jego syn Kazik, poduszkę i zatkali drzwi, a mama z ciotką okno. Antek powiedział: - Gaz może wlecieć przez komin i piec. Wujek znalazł sposób, zadysponował: - Podkładajcie do pieca, niech się mocno buzuje, ogień nie przepuści gazu, wypchnie go.

A mama rozejrzała się po izbie i nie zobaczywszy taty, zaczęła z przerażeniem: - Gdzie ten Edziuch, nie ma diachła, Matko Boska, gdzie on się zapodział, włóczy się gdzieś, gaz go zadusi, nie znajdzie pomocy, co ja z nim mam – głoś mamy brzmiał rozpaczliwie, ale przebijała przez niego wątła wiara, że tacie nic złego nie może się przydarzyć, jest szczęściarzem. Wujek był podobnego zdania:

- Ty się o niego nie martw, on zawsze wyjdzie z każdej dziury cało, spadnie skądś, podniesie i nic mu nie jest.

- Antoś, nie widziałeś, dokąd polazł? – mama nie dała się uspokoić.

- Ja widziałem – pochwaliłem się nierozważnie. - Odwiązał od ramy roweru futerał, wyciągnął z niego skrzypce i gdzieś poszedł.

Moje słowa sprawiły poruszenie w izbie – wujek uśmiechnął się złośliwie i rzekł: - Pewnie się będzie popisywał, przygrywał miejscowym babom. Robił tutaj, to pewnie ma znajomych bab bez liku… Nie byłby to Edziuch, żeby… - wujek umilkł, trochę się nawet zmieszał tym, co chciał powiedzieć.

- On, ten mój, napyta sobie biedy – zaczęła lamentować od nowa mama. - Zamiast siedzieć z nami, to ze skrzypkami lata po wsi, co za chłop. Kiedyś mu je potłukę.

- Jeśli gaz go dopadł grającego na podwórzu, w sadzie to po nim – ciotka sprawę traktowała z powagą, lubiła przepowiadać zdarzenia ostateczne.

Mama nie uwierzyła w tak fatalny koniec  naszego taty, rzekła: - Nie kracz, Tosia, on… - nie dokończyła, przerwał jej mój brat Antek:

- Słyszycie? Ktoś gra na skrzypcach, to pewnie tata, jemu gaz… - umilkł, podszedł do okna i ostrożnie odchylił pierzynę, wyjrzał: - Gra w sadzie, stoi pod jabłonią, a dookoła dzieci i kobiety, o, i jeden chłop…

Wujek rzucił ze złością pierzynę na przygotowane legowisko, podszedł do okna, poczerwieniał ze złości, ale powiedział spokojnie: - Ten wasz ojciec, to jest ancymon, popisuje się,  znalazł sobie słuchaczy, baby się zleciały, te zawsze ciągnie do grajków. I nic im się nie stało! Kto narobił rabanu z gazem?

Nikt mu nie odpowiedział, wyszliśmy przed  dom, nasi gospodarze też stanęli na progu, słuchaliśmy gry taty. A on nie grał żadnej znanej piosenki, nawet modnego szlagieru, tylko ciągnął melodię, która już wtedy wprawiała mnie w zachwyt, w gardle czułem jakąś gulę wzruszenia… Bo to była „Legenda” Wieniawskiego, o czym dowiedziałem się wiele lat później, właściwie jej pierwsza część, tej drugiej, gdzie trzeba ciągnąć melodię jednocześnie na dwóch strunach, nie potrafił. Kto go nauczył gry tego utworu, tata nigdy nie zdradził, a musiał ktoś taki być, bo tata nie znał nut, ale gdy raz usłyszał melodię, to ją potrafił  powtórzyć. Jednak „Legendy” Wieniawskiego w taki sposób by nie zapamiętał, tak myślę, musiał ją ktoś z nim przećwiczyć.

I gdy tak grał, a wszyscy słuchali z przejęciem, raptem nad nami rozległ się warkot samolotu. Podnieśliśmy głowy, ale tata grał nadał, nawet piękniej i głośniej, z większą werwą, samolot zniknął nam z oczu, ale po chwili rozległ się huk, jeden po drugim. Wtedy tata przerwał, opuścił skrzypce, smyczek wyciągnął w kierunku miasta.

- Pewnie znowu walnęli w kolejowy węzeł…

- Ty, Edziuch, jak mogłeś – zaczęła mama - bombę z gazem mogli zrzucić, a ty sobie na skrzypkach, jakby nigdy nic. Skaranie boskie z tymi skrzypcami. Nie słyszałeś ludzi wołających, że gaz?

- A pewnie, że słyszałem – tata mówił to z powagą, nawet przejęciem. – Pomyślałem, zagram, te skrzypce mają moc, zwłaszcza ta melodia, którą słyszeliście. Dzięki niej żaden gaz  nic nam nie zrobi, muzyka odpędza wszelkie zło, gaz też. Gdy zagrałem, jego chmura zatrzymała się przed wioską, ocaliłem nie tylko nas, ale wszystkich. Moja muzyka ma większą moc niż twoje pacierze – ostatnie słowa skierował do mamy, a skrzypce włożył pod pachę, poszedł w kierunku domu, a dojrzawszy gospodarza, zdecydował: - Prześpimy tę noc, a rankiem wracamy. To głupota ta ucieczka.

Nikt się nie sprzeciwił decyzji taty, przyjęto ją z ulgą, ja też, chociaż tak bardzo ciekawiło mnie, co jest dalej, gdy się jedzie drogą, dokąd by nas zaprowadziła? Zapytałem o to tatę, a on rzekł: - No cóż, synek, droga jak to droga, leci przez pola, lasy, wioski, , miasta, omija jeziora i morze, góry też omija albo się przez nie przedziera, nawet tunelami, przeskakuje przez rzeki… Taką drogą można cały świat objechać… Jak dorośniesz, to wyruszysz i się przekonasz, dokąd każda droga prowadzi, niejedną poznasz, dróg na świecie jest mnóstwo, a każda gdzieś prowadzi, ale trzeba umieć wybierać odpowiednie drogi, a nie jest to łatwe.

Wracaliśmy cały dzień i noc. Po drodze spotykaliśmy polskich żołnierzy – szli w kolumnie na wschód, nieśli karabiny, śpiewali „Wojenko, wojenko, cóżesz ty za pani…”, a po godzinie albo dwóch inna grupa żołnierzy szła na zachód, też śpiewali „Wojenko, wojenko…” A Niemców, znaczy się żołnierzy, nie było widać na głównej drodze ani nigdzie. Rankiem przejechaliśmy przez miasto, też ich nie było widać. Tata zauważył, że w mieście jest nerwowo, ludzie czekają z niepokojem… Cholera, jakie te Niemcy będą? Czy tacy jak kiedyś, czy Hitler im poprzewracał w głowach? A potem, gdy zboczyliśmy z szosy w las, bo z powodu zburzonego mostu, by dotrzeć do naszej wioski, trzeba było objechać właśnie przez lasy jezioro, łąki… Wprawdzie pomiędzy jeziorem a łąkami była grobla, ale przedzielała ją struga, a mostek na niej niepewny, słaby, mógł się zarwać pod naszą furą, więc tata zdecydował nie ryzykować, pojechać dalej, za łąkami droga biegła przez twardy garb, pewniej było powrócić tamtędy.

A Niemcy, no nie, żołnierze niemieccy, bo Niemcy mieszkali tu od dawna, byli naszymi sąsiadami, więc żołnierze Wehrmachtu,  a z nimi jeden po cywilnemu, w takim śmiesznym kapeluszu, pojawili po dwóch tygodniach Nie wiem, co chcieli, mama z nimi rozmawiała, niemiecki znała doskonale, więc pogadali, jeden powiedział coś do śmiechu, bo mama chichotała, napili się mleka i poszli. Brat Antek, który podobnie jak ja i moje siostrzyczki, nie rozumiał po niemiecku, więc się dopytywał, czego chcieli, po co przyszli?

- Po nic – zbyła go mama. I łzy się zakręciły w jej oczach. Mama była zawsze skora do płaczu i zawsze miała do niego jakiś powód, ale rzadko kiedy nam go zdradzała, ale my wiedzieliśmy – najczęściej popłakiwała z powodu postępowania taty.

A tacie zlecili odbudowę mostu, który w powietrze wysadzili polscy żołnierze, ale brak tego mostu nie powstrzymał Niemców, poszli inną okolicą, nie byli tacy głupi, żeby się pchać drogą, przy której czekały na nich bunkry i zburzony most. Cała jesień i kawałek zimy zeszły, nim tata i jego pomocnicy ukończyli ten most. Bo najpierw zrobili przez strugę kładkę, by ludzie mogli przejść na piechotę, lekkim wozem, bryczką ostrożnie przejechać. Resztę zimy siedział w domu, robił meble – łóżko i szafę dla młodych, co wzięli ślub tuż przed wybuchem wojny. I często grał na skrzypcach, do znudzenia, grał, tak przynajmniej powtarzała mama, bo ja lubiłem słuchać gry taty, takie smutne melodie wyczarowywał ze swych skrzypiec, a nie wiem czemu, mnie się podobały, a mamie zbierało się od nich na płacz. A gdy przyszła wiosna, tata znów wyruszył budować, przeważnie stawiał domy albo budynki gospodarcze u bambrów, zamożnych gospodarzy, u Niemców. A potem po roku albo dwóch, już nie pamiętam, tata musiał jechać do Niemiec, do Halle an der Saale, coś tam budował, ale głównie naprawiał to, co dało się naprawić po bombardowaniach miasta. Przydzielono mu grupę przymusowych robotników i kierował ich pracą, opowiadał, że jego główne zajęcie to wołanie: los, los, arbeiten, psiekrwie, dodawał po polsku. Wołał tak, gdy w pobliżu kręcił się jakiś ważny Niemiec, gdy nikt się nie przyglądał, tata przymykał oko, udawał, że nie widzi obijających się swych podwładnych. Tata, który dostał grupę Eingedeutsch, był lepiej traktowany niż inni przymusowi robotnicy, na przykład otrzymywał urlop na święta. Wzięli go jesienią a już na Gwiazdkę przyjechał na kilka dni do domu. Wyjeżdżając wziął z sobą swoje skrzypce. Mama starała mu się wybić z głowy ten pomysł, po co ci skrzypce, lepiej weź więcej do jedzenia, żebyś tam nie głodował. Bo jak tata przyjeżdżał, to zabijał wieprzka, to był przeważnie Schwarzschlachtung, za to szło się do lagru, ale nikt nikogo nie denuncjował, nawet Niemcy, oni zresztą nie byli lepsi. Tata robił kiełbasy, wędził boczek i część zabierał. Więc gdy wyciągnął skrzypce, to mama myślała, że chce do futerału nakłaść kiełbas, a on skrzypiec nie usunął. Po co, pytasz, pogram sobie i innym pogram, bo smutno. Babom jakimś chcesz przygrywać, mama na to, bo może to im smutno, chcą się przy muzyce gzić, już ja ciebie znam… Mama umilkła, bo przy rozstaniu nie chciała się z tatą kłócić.

I te skrzypce uratowały tacie życie, tak opowiadał, ale czy to prawda, kto go tam wie, tata umiał opowiadać o zdarzeniach niezwykłych, ale przeważnie zmyślał. To miasto alianci często bombardowali i jednego razu wieczorem tatę wracającego na kwaterę zastał nalot. Nie zdążył schować się w schronie, przycupnął pod fabrycznym murem, chciał tam przeczekać nalot, a futerałem ze skrzypcami zasłonił głowę. I gdy w pobliżu trzepnęła bomba, posypały się odłamki, jeden uderzył w futerał, przebił go, roztrzaskał skrzypce, ale zatrzymał się na dnie futerału, już nie dał rady go przedziurawić. I tata przeżył, wrócił po wojnie cały, tylko bez skrzypiec.

Tata oczywiście zaraz po wojnie wytrzasnął skądś inne, stare, futerał miały prawie taki sam jak te sprzed wojny, były nieco obdrapane, ale mówił, że można z nich wyczarować ładne tony. I wyczarowywał, opowiadając znajomkom, te skrzypce mam od dawien dawna, woziłem je po całej Europie, podczas dwu wojen wędrowały ze mną, umilały życie, uratowały niejeden raz…

Oczywiście kłamał, to nie były te przedwojenne ani te z czasów sprzed pierwszej wojny światowej. Tamte przepił, kiedyś stracił na wódkę pół zarobku i by nie wracać do domu z marnym groszem, sprzedał skrzypce, trafił mu się kupiec, który dojrzał w nich duże walory, nie żałował pieniędzy, a mamie powiedział, że mu skradli, najpewniej Cyganie, bo przejeżdżał ich tabor przez wioskę, w której stawiał stodołę. I obiecał, że więcej grać nie będzie, jest już za stary, żeby się jeszcze bawić grą na skrzypcach. Ale wytrzymał bez nich chyba tylko miesiąc, udało mu się kupić za psie pieniądze od szmaciarza, który wędrował wozem zaprzężonym w chudą szkapę od wsi do wsi, zbierał stare szmaty, jakieś żelastwo, płacił glinianymi kogucikami albo donicami do mleka, gwizdawkami dla dzieci albo grzechotkami. I tata wypatrzył u szmaciarza skrzypce, w dobrym stanie, w futerale. Kupił je za złachane stare ubrania, dołożył drewniany zydelek, który zimą, gdy nie miał roboty, zmajstrował z myślą, że sprzeda jakiejś gospodyni za trzy osełki masła, taki zydelek świetnie się nadawał do dojenia, żeby na nim usiąść przy krowie, pociągać za dójki, czyli za cycki.

Te ostatnie skrzypce tata mnie podarował, gdy poszedłem do szkoły, w której obowiązkowo trzeba się było uczyć gry na instrumencie muzycznym. Wybrałem akordeon, ale nie miałem takiego instrumentu, a kupić nie było za co, zresztą w tamtych latach, nie było łatwo o taki instrument. I tata powiedział:

- Ucz się na skrzypcach, dam ci swoje, ja już się nagrałem w życiu, wystarczy, teraz ty. To nawet ładne – syn po ojcu przejął…

Zdecydowałem się, ale nauka szła mi opornie – nie miałem talentu taty. I słuch muzyczny marny. Dwa lata trwał  ten obowiązek. Potrafiłem zagrać proste piosenki, na przykład  „Kwiat paproci” i piosenki dla dzieci, bo o to w tej nauce chodziło, żeby zagrać dzieciom, by je nauczyć śpiewać. Nauczyciel na koniec mi rzekł, żebyś ty miał zapał do gry jak twój ojciec. I jego talent, ale ty niestety… Skąd wiedział, że mój tata potrafi i lubi grać na skrzypcach, tego doprawdy nie wiem, ja się nie chwaliłem. Pewnie opowiedział mu mój kolega szkolny, który odwiedził mnie w czasie wakacji. I słyszał, jak tata gra, Bo gdy ja wracałem do domu ze skrzypcami, tata je brał, szedł do izby na strychu i tam wygrywał swe ulubione melodie. A grał tak, jakby się mocno stęsknił za skrzypcami. Było mi przykro, że zabieram je tacie i wywożę do miasta, leżą tam bezczynnie, gdyż na codzienne ćwiczenia brakowało mi nie tylko czasu, ale przede wszystkim chęci.

A nauczyciel całkiem mnie zniechęcił do skrzypiec – pojąłem, że nawet tacie nie dorównam, nie mówiąc już o zawodowych muzykach, a czasem nawiedzały mnie takie myśli – zostać sławnym skrzypkiem. Nie spełniły się te marzenia.

Po zakończeniu obowiązkowych w szkole lekcji gry na instrumencie, wracając pociągiem do domu, położyłem je w wagonie na półce, a wysiadając, całkiem o nich zapomniałem – opuściłem wagon, a instrument pojechał dalej. Przypomniałem sobie o nim dopiero w domu, gdy tata zdziwił się, że nie przywiozłem skrzypiec.

- Jak mogłeś zapomnieć – jęknął. I zamilkł, nie rozmawiał ze mną, uważając, że nie zasłużyłem na jego uwagę.

Próbował je odzyskać. Wypytywał się konduktorów jeżdżących tym pociągiem, ale bez efektu. A potem zmarł nagle. Odszedł cicho pewnego jesiennego poranka… Podczas pogrzebu wynająłem zawodowego skrzypka, by zagrał nad jego grobem. Grał przejmująco „Ave Maria” Schuberta. To było piękne, och, gdyby tata słyszał, jak on grał tę melodię! A potem, gdy zostaliśmy sami, siostrzyczki i mama, ten skrzypek zagrał „Legendę” Wieniawskiego. Broda zaczęła mi drżeć, nie potrafiłem jej uciszyć.

Jerzy Żelazny

portal LM, grudzień 2014



Przeczytaj też w „porcie literackim” omówienia książek autora Duchy polanowskich wzgórz (2006), 19 bułeczek (2009), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014)