Koza Amaltea, Jak się robi apokryf? Gułag Konzentrationlager

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 03 styczeń 2010

Anatol Ulman


KOZA AMALTEA

Koza, która nam towarzyszy, nazywa się Amaltea Capra. Jest córką Capricornusa oraz Fauny z domu Capella. Mimo zgrabnej sylwetki, gładkiej skóry pod zwodniczą sierścią, dużych oczu, szybkiego kroku oraz wielkiego temperamentu, co mogłoby charakteryzować niejedną piękną i energiczną damę, oskarżona jest o sprzyjanie szatanowi, od którego bierze postać, zwłaszcza wygięte koliście rogi i zgrabne kopytka. Podejrzana jest także jej krnąbrność, ruchliwość i żywotność, gdyż diabeł użycza jej cech nieposłuszeństwa, odwagi i samodzielności myślenia w sytuacji, kiedy pożądana jest ślepa uległość oraz absolutna owcza bezmyślność. To Mama, która jako analfabetka wie wszystko, przypomina nam, że z koziej skóry wytwarza się nie tylko safian do oprawy książek oraz barwiony, wytłaczany kurdyban, by ozdobnie obijać nim ściany, ale przede wszystkim niedościgniony, delikatny pergamin na karty niezniszczalnych inkunabułów. Nie mamy oczywiście zamiaru przeznaczania istnienia naszej żywicielki na cele kulturowego dziedzictwa, ale uznajemy, że równie dobrze można pisać i malować na jej żywym ciele. Wystarcza wygolenie skrawka Amaltei wyostrzonym na polnym kamieniu nożykiem, by uzyskać powierzchnię pierwszorzędnie nadającą się do sporządzania notatek. Moja Mama przygotowuje w tym celu trwały czarnozielony atrament z sadzą utartą z sokiem kartofli oraz chwastów, przede wszystkim polnego tobołka i szczawiu. Zabarwia on znakami alfabetu skutecznie i nieprzemijająco skórę Amaltei na szmaragdowy heban. Tata do zapisów struga znalezione na ziemniaczyskach krucze oraz wronie piórka pozwalające stawiać mikroskopijne literki. Notatki wkrótce zarastają szorstkimi, kozimi włosami, które można wystrzygać, ale też i zwyczajnie odchylać dla odczytania tekstów.
Koza Amaltea Capra nie ma żadnych zastrzeżeń do takiego wykorzystania jej mięciutkiej skóry, a nawet przejawia podczas czynności pisania zadowolenie, jakby odczuwała przyjemność a przede wszystkimi dumę, iż może służyć szlachetnemu celowi. Mój pierwszy zapis na pierwszym skrawku skóry Amaltei brzmi: Wybieram nieskończoność wiecznych kartoflisk.

 

JAK SIĘ ROBI APOKRYF?

Głębokie śniegi, przez które brniemy parskając, świszcząc i połykając zmrożone kęsy powietrza, są źródłem pragnienia, by trud nasz zakrzepnął w jakąś pożyteczną opowieść dla pokrzepienia innych, mimo że innych tu mało, a nawet prawie ich nie ma.
Wiatr przed napotkanym wielkim kopcem z ziemniakami tworzy śniegowe postaci. Spostrzegając dwie bielutkie figury Tata zastanawia się, czy nie odkrył przypadkowo osób, których los, jak twierdzi, szczególnie go interesuje.
- Dałbym głowę – twierdzi ze wzruszeniem - że to Sebidin i Flegamina!
Mama potwierdzająco kiwa piękną główką omotaną w szmaty chroniące przed zimnem.
- Nigdy o takich nie słyszałem - stanowczo zaprzeczam rodzicom.!
- To ci z chęcią o nich opowiemy
I Tata zaczyna uroczyście, jakby wygłaszał kazanie:
- Najpierw o ich poprzedniku. Kiedy święty Tetracyn, zwany także Tetralanem z Cykliny, został mądrym starcem i przyszło mu wędrować poprzez Pustkowia Phenobarbitalskie, napotkał dziecko, które pracowicie nizało czarne jagody na jeden ze swych bardzo długich włosów. Spytane, co czyni, odpowiedziało, że robi różaniec, aby się modlić. Nie na długo wystarczy taki różaniec z miękkich owoców tryskających sokiem, zmartwił się święty. Rozumujesz jak dziecko, powiedziało dziecko do Tetracyna, różaniec służył mi będzie do końca życia! I nie kłamało, ledwo nałożyło ostatnią jagodę na włos złocisty, zeskoczyła z drzewa czarna pantera i na oczach Tetracyna pożarła dzieciaka!
- Dlaczego nie odgonił zwierza?
- Gdyby to uczynił, dzieciak stałby się kłamcą.
- A co się stało z świętym Tetralanem?
- Jemu przeznaczone było ćwiartowanie, żeby zostać świętym.
- Zmyśliłeś historyjkę na poczekaniu? - mówię
- Czy jest przez to gorsza od wymyślonych tysiąc lat temu?
- Wspominałeś innych świętych?
- Ja opowiem – zgłasza się Mama. – To piękna historia o błogosławionej Flegaminie oraz święty Sebidinie!
- Sebidin? Flegamina? Jakbym znał te nazwy!
- No cóż, skłonny byłeś do przeziębień.
- Rzeczywiście. Więc po to oni wynaleźli te pastylki!
- Nie. Ale błogosławiona zasłynęła we wsiach lecząc skutecznie z uporczywego kaszlu, który jej dokuczał, kiedy dzielnie na bosaka szła po ostrych lodach Zatoki Kurońskiej. Święty Sebidin, co jej towarzyszył, pozbył się wówczas dolegliwości bolesnych krtani oraz jamy ustnej.
- Chorowici jacyś?
- Okoliczności nie sprzyjały. Sebidin był z kraju ciepłego, konkretnie z Hippony, gdzie przedtem umarł był sobie święty Augustyn. Natomiast Flegamina z południa Hiszpanii A straszny Natanga gnał ich w czasie zimy i to prawie nagich z Królewca do Kłajpedy, po obrzeżach zatoki, przez skute: mrozem błota między Pregołą a Niemnem błękitnym.
- Po cholerę u Prusów nad zimnym Bałtykiem?
- Dwa były powody. Po pierwsze bez tego nie zostaliby świętymi. Po drugie żeby było ładniej.
- Mówisz, że nie byli dostatecznie ubrani. To w tych sferach nieprzyzwoite.
- Pozwolono Sebidinowi, by narwał zmrożonych gałęzi ze starego świerku z ostrymi jak stal igłami. Aby ich kłuły do krwi. Ale święci byli szczęśliwi bezwstyd nagości mogąc ukryć.
- Przykładny święty Sebidin! Zawsze był. taki?
- Młodość, podobnie jak. Flegamina, na łajdactwie strawił. Bardzo niegodziwym oddawał się namiętnościom. Zaprawdę mógł rzec o sobie słowami Augustyna:...kroczyłem przez ulice Babilonu tarzając się w ich błocie niby w wonnościach i olejkach bezcennych. Później grzechy odpadły od niego jak niesłuszne łuski gada i odpokutował. Wszystko zaś zaczęło się w Pampelunie, gdzie na zaproszenie opata Scorbolamidów przebywał i gdzie poznał dziewicę trochę używaną z Murcji pochodzącą, a zwaną Flegamina. Wujem dzieweczki był niejaki Adeotatus, ojciec zaś panny nadziany został uprzednio na rożen przez dzikich Prusów, konkretnie niejakich Sasinów niewdzięcznych za ich nawracanie. Panienka poruszyła święte struny w duszy Sebidina i postanowili, czcząc pamięć jej rodziciela, przemieniać wstrętnych Prusów w pięknych chrześcijan. Na pokładzie galeonu dopłynęli do północno-wschodnich wybrzeży Bałtyku i przystąpili do siania ziaren wiary prawdziwej w duszach pogańskich Prusów.
- Zdaje się, że odmian Prusów było tyle, ile dziś proszków do prania?
- Tak, z potrójną siłą wybielania kolorów. Prus Natanga wybił nawróconych, a Sebidina oraz Flegaminę wziął do niewoli. Wstrętny poganin Natanga, okropne niemyte bydlę podobne do smrodliwego tura, popędził schwytanych misjonarzy na bosaka aż do Kłajpedy po lutych śniegach sięgających do piersi, po ostrym szkle zlodowaciałych odwilży, wśród ponuro szeleszczących pod zimnymi wichrami uschłych trzcin i skruszałych tataraków.
- Drań z tego Natangi!
- To zależy od punktu widzenia. Natanga był mocno przywiązany do drogich mu narodowych tradycji, gdyż w tradycję mocno wrosły jego twarde korzenie. U ujścia skutego lodem Niemna wpadającego do zamarzniętej Zatoki Kurońskiej, dzicy mężczyźni z plemienia Natangów schwytali w powrósła śpiącego w lochu starego niedźwiedzia i usiłowali skłonić potwora do czynów lubieżnych z dzieweczką Flegaminą, bo taka była ich stara ludowa kultura, którą niezmiernie szanowali. Ale kłuty żelazem zwierz uklęknął przed świętą i ozorem w barwie dojrzałych poziomek wylizał jej stopy. Potem ryknął groźnie, rozerwał więzy i dokładnie rozszarpał trzech najgorszych Prusów barwiąc ludzką krwią nieskażone śniegi. Wtedy Katanga strzałą z ostrym grotem przeszył mu gardło. Wtedy z puszcz nadniemeńskich spłynęły dwa bielsze ponad śnieg dwa szczuplutkie anioły i delikatnie zamknęły różowymi paluszkami martwemu zwierzowi błękitne powieki. Wściekli Prusowie zemścili się na Sebidinie. Otworzyli mu brzuch mimo przeraźliwego zimna, wyjęli żołądek i zawiesili organ na gałęzi sosny. Odtąd Sebidin cudownie wydłużając jelita szedł do Kłajpedy odwrócony tyłem do kierunku marszu, a jego kiszki prostując się zamarzały na srogim mrozie na sztywny postronek wśród zamieci nieustannych i śnieżnej kurzawy idącej od Bałtyku. I tak dalej.
- Okrutna historyjka.
- Opisy zbrodni oraz wszelkich wynaturzeń są tym, za czym tęskni zwyczajny człowiek pośród, zwłaszcza bezrobotnej, nudy powszedniego bytowania. Stąd już w średniowieczu opowiadania o świętych pozostawać musiały na wyższym poziomie bezgrzesznej krwiożerczości. Bohaterowie, nim zasłużyli na aureole, musieli być żywcem ćwiartowani, obrzynani z członków, parzeni w smołach i olejach, gotowani, zmuszani do zjadania własnych fiutów (szczegóły tego rodzaju oczywiście opuszczano z uwagi na przyzwoitość). Wydłubywano im oczka, nadziewano na pale i żelazne ostrza, patroszono, gwałcono, zamurowywano żywcem. Nie szczędzono potrzebującym widoku kolorowych fontann krwi chlustającej z poderżniętych gardeł, chrzęstu miażdżonych młotami kości, szarej mazi tryskającej z rozpryskujących się czaszek Niełatwo było zostać świętym. Poza tym opisy cierpień niejednego grzesznika zmuszały do głębokiej pozytywnej refleksji nad boską naturą człowieka!
- Ci brzydcy Prusowie to palanty – zauważam.- Ciekawe, kto historycznie był pierwszym palantem?
To proste pytanie strasznie Tatę wkurza, więc krzyczy:
- Największym palantem był w dziejach świata ten owłosiony dzikus śmierdzący łajnem, który wpadł na pomysł, aby innym małpom przy tym ognisku, gdzie obsmażali jakiegoś; trupa na główny posiłek, opowiedzieć szczegółowo z dumą, jak jakiś sukinsyn dzielnie zarąbał innego dzikusa. Śmierdziel ten przypadkowo wymyślił, i to jednocześnie, funkcję pisarza oraz historyka, literaturę i przekaz dziejowy. Jest rzeczą pewną, że ten zaszczaniec, który nie odczuwał nawet potrzeby podcierania dupy, zapoczątkował rozwój kultury! Bo uprawomocnił pierwszą ludzką zbrodnię jako rozrywkę, sformułował precedens i rozpoczął tradycję. Właśnie od niego rodowód bierze nie tylko poeta oraz gawędziarz, lecz także pieśniarz a również dziejopis. Od tego czasu wszyscy dowodzą, że wszelka zbrodnia jest bardzo konieczna, a głównie piękna, bowiem wyraża naturę człowieka! Nazwano to sztuką!
- Dlaczego podnosisz głos?- pyta Mama.
- By zaprotestować!
- Przeciwko komu ?
- Przeciwko temu skurwysynowi!
- Któremu?
- Opowiadaczowi krwawych historyjek Poza tym to kanibale!
- Kto?
- Ci przy ognisku. Jestem bowiem pewien, że na rożnie piekli, jak to na biwaku, jakiegoś człowieka. Żarli ludzkie mięso. Moje żywe mięso!
- Nie żywe, tylko pieczone.
- Właśnie że żywe. Nadal czuję ból od płomieni! Nie słyszysz, jak ostro skwierczy ?



GUŁAG KONZENTRATIONLAGER

Zwyczajny człowiek. Po uprzejmym przedstawieniu się i odrobinie zdumienia z naszej strony, iż można się nazywać Gułag Konzentrationlager, spotkany wyjaśnia, że jest w połowie Rosjaninem, a w części pozostałej Niemcem, czyli jakby historyczną pamiątką po najwyższych dokonaniach cywilizacyjnych człowieka w XX wieku.
- Rodzicielka – dodaje nieproszony – wołała na mnie pieszczotliwie Gułażka. Była osobą świętą, miała na imię dla wiecznej trwałości rzeczy, Inkwizycja. Inkwizycja Milionowna z domu Parasza. Mój ojciec zaś prezentował najwyższą kulturę muzyczną swego kraju. Nazywał się dźwięcznie Endlosung Konzentrationlager.
Analfabetka Mama jest zdania, iż osobnik ten jest, poza pojęciem duszy, drugą z podstawowych idei Platona stanowiącą wzorzec postępowania ludzi z ludźmi. Tata nie zgadza się z takim zbyt daleko idącym idealistycznym ujęciem, znajdując w osobniku przypadkowo odnalezionym na ziemniaczanych pustkowiach tylko wulgarną zwyczajność przeciętnego człowieka.
W zasadzie Gułażka wydaje nam się nierealny, jakby niemożliwy do spotkania na białych czystych przestrzeniach, w huczącej niby trąby Wagnera zadymce śnieżnej. Stanowi część tych wirujących, ostrych śnieżynek, bez wyraźnych konturów postaci, blady, zrobiony z jasnych dymów krematoryjnych i brzozowej kory drzew rosnących w tajdze. W jakiejś mierze kojarzy się z fantasmagoriami malowanymi przez Beksińskiego, jest jednak konkretnym człowiekiem omotanym w oblepione przez śnieżycę łachy.
Dyskusje na ten temat między moimi rodzicami ciągną się nieskończenie. Kiedy z pól ziemniaczanych znikają wszystkie króliki, Tata znajduje przyczynę w działalności tego dwunarodowego człowieka głosząc, iż Gułażka wytępił je skazując na śmierć przez ogradzanie drutem kolczastym na jałowych polach pozbawionych nie tylko upraw ziemniaczanych, ale wszelkiej roślinności. Mama nie przejęła się oskarżeniem ufna, że niezależnie od wszystkiego zawsze istnieć będzie w niebie idea królika, z której zwierzątka mogą się powielić. Kiedy bezmała po epoce króliki pojawiły się znowu i do naszego jadłospisu powróciły tłuste rosoły z dziką pietruszką oraz gotowanymi ziemniakami, wydawało się, iż konstatacje Mamy uzyskują prawomocność. Ten spór kontynuowany zarówno w urocze poranki majowe, kiedy zieleń jest jeszcze przezroczysta niby woda w strumieniach górskich, jak w mroźne dni zimowe, gdy śniegi tężeją w olbrzymie stalowe kęsy lodu, dyskusja roznamiętniająca rodziców podczas letnich burz i suchych upałów, które wytwarzają pod naszymi stopami tumany drażniącego kurzu, umiera bez przyczyny jak dziesiątki milionów ludzi, o których zapomniano.
- Moim zdaniem – mówi pojednawczo Mama serwując nam o poranku smaczną kawę z przetartych i upalonych na patelni ziaren dzikiego owsa rosnącego na miedzach. – Gułażka nigdy nie istniał. Gadaliśmy o niczym.
- No – potwierdza z zadowoleniem Tata – nie jest możliwe, żeby indywiduum, które nazwaliśmy Gułag Konzentrationlager, jakkolwiek i kiedykolwiek był.
Następnego dnia spotykamy moich Wujów. Wynurzają się z ponurej zamieci w chwili, kiedy straszliwe uderzenie wiatru zgina nas niby młode brzózki i przykłada do pokrytej śniegiem ziemi. Ogarnia nas biały mrok, rzeki śnieżnego pyłu zalepiają oczy i usta nie pozwalając oddychać Chwytamy się za dłonie, by szalejący wicher nie rozerwał gromadki. W tej właśnie burzy śnieżnej pojawiają się Wujowie, w zasadzie Wuj i Stryj, gdyż jeden z nich jest bratem mojego Taty, a drugi jego szwagrem. Śnieżynki oblepiają im grubą warstwą łachy, w które są okutani oraz owinięte szmatami walonki. Nawet Tata ich nie rozpoznaje. Dopiero kiedy jeden z nich zawiadamia nas krzykiem, że trwa srogi burian, a drugi zjawisko nazwał purgą, do Taty dotarło, że właśnie styka się z rodziną. Wujowie obcałowują nas wylewnie kłując szczeciniastymi brodami, potem zwieramy się wszyscy w długim uścisku tak mocno, że powstałe ciepło wypala w śniegu głęboki dół, jakby spadł malutki meteoryt. Następnie Wujowie w wyciu wiatru odchodzą bez słowa naładowani wolą trwania. To właśnie purga pozwala im bezkarnie oddalić się na chwilę od wiecznej zony.

Latarnia Morska 4/2006

Od redakcji: powyższy fragment pochodzi z powieści Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm, która wyszła nakładem wydawnictwa ALTA PRESS (Koszalin 2007).