Znak, Reks, Jerzyk

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 03 styczeń 2010

Artur D. Liskowacki


ZNAK

Siedzieli grupą z tyłu autobusu. Ale było ciasno i nie chciałem przepychać się do przodu; miałem mokry parasol i nawet gdy stałem odsuwano się ode mnie.
Zmokłem na przystanku, deszcz był krótki, gwałtowny. Pod wiatą tłoczyli się niechętni wobec mokrych z zewnątrz, oba skrzydła wiaty były zresztą wybite.
Stałem z dala, aby nikomu nie nakapać z parasola za kołnierz.
Kiedy nadjechał autobus deszcz prawie ustał. Spod kół bryznęło mi na spodnie; z wnętrza wozu parowało tłokiem obojętnych, stygnących ciał. Spróbowałem ostatnim wejściem, było luźniej.
Autobus milczał, sunąc wolno w dół ulicy. Siedzący gapili się w mokre okna i tylko ci w tyle, kilku chłopaków w krótkich kurtkach i dziewczyna, wystarczająco mała, by ją mogli brać na kolana, gadali głośno, ze śmiechem - nie dla nich samych przeznaczonym, a dla nas, milczących.
Nie byli zbyt agresywni. Zaczepiali tylko pijaczka, drzemiącego na przeciw. Drażnili go łagodnie, jak dzieci domowe zwierzę.
Prędko się znudzili i rozmawiali ze sobą o reklamie sportowego obuwia, jakimś zajadłym nauczycielu, i o najbliższej niedzieli.
Droga do centrum bardzo się dłużyła, autobus jechał powoli, na przystankach mokry tłum napierał, niezdarny, niezdecydowany: wejść, wyjść, wpuścić, wypuścić.
Myślałem, że wysiądą przy technikum, nie wysiedli. Za to zwolniło się miejsce przy oknie; wsunąłem się, jak ryba między kamienie. Było wilgotne i ciepłe.
Musiałem teraz patrzeć na nich, albo jak wszyscy - w okno. Patrzyłem na nich, bo zwykle robię co innego, niż naprawdę chcę.
Mokry, w czapce, w zaparowanych okularach - nie zareagowali jednak. Nie byłem tym zresztą zaskoczony.
Oglądam czasem filmy przyrodnicze w telewizji. Młode samce atakują rówieśników, rywali. Albo starych przywódców stada, posiadaczy wielu samic, którzy już nie potrafią zachować ich dla siebie. Nie należałem ani do jednej, ani do drugiej grupy.
Pomyślałem, że to wszystko bardzo zwyczajne. Obcość tłumu, obawy samotnika, hałaśliwe wysiłki tych, na których przyszła kolej. Podjąć życie, jak wyzwanie. Jak walkę.
Mogłem pogapić się w okno. Zwłaszcza, że robiło się jaśniej, przestało padać zupełnie, a zza chmur wysuwało się niebo, gładkie i błękitne. A potem zaświeciło słońce.
Kontrast był tak silny i nagły, jakby w tej nagłości krył się jego sens. W samej zmianie. Pełnej i niezależnej od czegokolwiek.
Wtedy to zobaczyłem. Tęczę wielką na cały horyzont, ogromną i wspaniałą. Nasyconą widmem barw czystych i wysokich.
Autobus zatrzymał się przy Matejki. Wyspali się ochoczo, popychając się, pokrzykując. Patrzyłem za nimi, czy widzą.
Ale nie widzieli. Bo mieli za sobą i musieliby się odwrócić. Bo tak miało być, mówiłem sobie, zobaczą później, kiedyś, jak już będą mieli przed sobą.
Poczułem się wyróżniony, że to wiem, że dostałem taki znak.
I wtedy odwróciła się dziewczyna. Drzwi były jeszcze otwarte, bo w przejściu powstał zator. Mogłem ją więc usłyszeć.
Patrzyła w niebo i palcem pokazywała innym.
- Ale wyjebało!
Autobus ruszył, minął ich, szli roześmiani.

 

REKS

Siedzieliśmy na przeciw siebie, dzień był zwyczajny, w autobusie pustawo, jak to pod wieczór.
Szczupły, schludny, siwe włosy układały się ładnie, jak piosenka o pogodnej starości. Też mi się przyglądał kątem oka, ale taktownie odwracał wzrok, gdy tylko spostrzegał, że to widzę.
Na wszelki wypadek obaj staraliśmy się patrzeć przez okno. Nie było jednak specjalnie na co.
Na Wilczej, za wiaduktem, chodnikiem biegły psy. Gromadą, może za suką, może w jakiejś stadnej, miejskiej komitywie.
- Pan wie - zwrócił się do mnie, jakbyśmy już od dawna ze sobą rozmawiali - Ja przez całe życie miałem psy. To znaczy jakiegoś psa zawsze miałem przy sobie.
Wyjąłem uśmiech numer jeden: życzliwe, niezobowiązujące zainteresowanie.
- Pierwszego dostałem przed wojną, na letnisku, od ciotki w Konstancinie. Suka się wujkowi oszczeniła, wie pan, romans na boku. I wyszła z tego mieszanka wyżła z całym światem. W kilku egzemplarzach. Ja dostałem pieska z białym ogonem i brązowym nosem. - Dotknął palcem czubka swojego nosa. Dłonie miał w żółych, rozległych plamach. I dwie obrączki na jednym palcu.
Uniosłem brwi i do numeru jeden dodałem wersję lux: życzliwe niezobowiązujące zainteresowanie z kontrolowaną dozą sympatii.
- Nazwałem go Reks - powiedział - Banalnie, ale, wie pan, teraz chyba żaden pies się tak już nie nazywa. A myśmy się wtedy uczyli łaciny, i wiedziałem, co to słowo znaczy... - przerwał speszony, że może ja nie wiem.
Bliżej centrum wsiadło trochę ludzi, zrobiło się ciasno. Zobaczyłem, że uniósł się lekko, patrząc na stojącą obok młodą kobietę. Chciał jej chyba ustąpić miejsca, lecz w jego jasnych, kiedyś pewnie niebieskich oczach dostrzegłem też wahanie, albo niechęć. Do dawnego odruchu, czy może do tego zawahania.
Na szczęście znalazła wolne miejsce zaraz za kierowcą.
- Reks, to i życie miał pewnie królewskie - podsunąłem szybko.
Ucieszył się, przytaknął, ale dłuższy czas szukał słów, którymi mógłby mi się odwzajemnić.
- Każde życie jest królewskie - powiedział wreszcie, ale ten aforyzm zamiast dodać mu blasku, zmęczył go raczej. Przez chwilę miałem wrażenie, że więcej się nie odezwie. Ale się otrząsnął.
- Pies jak pies - ciągnął - Byłem młody. A po wojnie też miałem psy. Duże, małe. A teraz nie wiem, kto komu bardziej potrzebny.
- Czy psy nam, czy my...
- Nie, wie pan, ja myślę o żonie. Tylko to tak szybko, w autobusie. Żona mi umarła, chorowała długo. Chodziłem koło niej, usługiwałem, zastrzyki nauczyłem się robić. Ale na darmo. Bardzo cierpiała. Na nic jej były moje herbaty, bieganie po lekarstwa. Chciała odejść, wie pan? A jak odeszła, zupełnie się pogubiłem. Ani jeść, ani spać. Wszystko: po co? Myślałem sobie czasem, żeby tak usłyszeć, jak ona u siebie, w łóżku, jęczy, skarży się. Poszedłbym do niej, poduszkę poprawił, spytał, jakie tabletki podać. Człowiek nie ma serca, wie pan. Chodzi mu tylko o to, żeby nie był sam.
Staliśmy na światłach, koło parku. Psy, jak to wieczorem, biegały spuszczone ze smyczy.
- To panu teraz pies by się przydał - rzuciłem, żałując zaraz.
- A nie, wie pan, teraz to nie. - spojrzał, jakby zaskoczony, może rozczarowany - Tak mówią, że dla zdrowia, na spacer, ale nie.
Wsunął mnie w kategorię „mówią” i musiał dostrzec, że to zauważyłem, bo zakłopotany, ze sztucznym ożywieniem, zaczął opowiadać o tym swoim pierwszym, o Reksie, a może o innym psie.
Słuchałem już nieuważnie, dojeżdżaliśmy do końcowego przystanku. Zamilkł i patrzył chwilę, bez słowa, na ulicę.
- Ja pana przepraszam - rzekł wreszcie, powoli dobierając słowa. - To miała być pogawędka o psach. A ja tu swoje historie. Ale ja to panu wynagrodzę. Powiem coś o psach, pan zapamięta, może zanotuje. To się może przydać.
Chciałem wzruszyć ramionami, powstrzymałem się w porę.
- Pan mnie zna? - spytałem.
- Dlaczego?
- Że zanotuję.
- Różne rzeczy się notuje. Ja zawsze notowałem, zapisywałem sobie. A pan, nie?
Autobus szarpnął, stanął, ruszyliśmy do wyjścia. Nie wiedziałem, iść czy poczekać, żeby puścić go przed sobą. I szliśmy obok siebie. A że już do środka wchodzili, nikomu się to nie podobało.
Wysiedliśmy, a w górze wiśniowe słońce jak z wakacji.
- To jest tak. - powiedział, kiedy już odeszliśmy trochę od przystanku - Dawniej, na wsi, w małym miasteczku, gdzie pies przy każdym płocie, każdej furtce, gdy tylko drogą przejechał samochód, co ja mówię: rower - bo kto tam miał samochód - to psy rzucały się z ujadaniem, aż im zniknął z oczu. Na idących nie zwracały uwagi. Teraz inaczej. Byłem niedawno u szwagra, mieścina nad jeziorem. Niebrzydka. Wielu się tam buduje. Poszedłem się przejść. Jazgot zza każdego płotu. Szczekanie, skoki na ogrodzenie. Strach iść. Jakoś przeszedłem. A potem sobie siadłem na ławce i patrzyłem, jak przejeżdżają samochody. I żaden pies, wie pan, za żadnym samochodem nie zaszczekał.
Odwrócił się nieco, jakbym mu już nie był potrzebny. Patrzył w niebo, które tężało w przesadnych łunach.
Pożegnaliśmy się zdawkowo; odszedł pierwszy, ja postałem jeszcze. Chciałem zobaczyć, w jaki sposób idzie. Każdy wie, że psy reagują na dziwny, niepewny krok. Na kuśtykanie, potykanie się, chwiejne ruchy, suwanie nogami. Każdy wie. Każdy pies.
Szedł krokiem drobnym, ale równym, odmierzonym. Bez pośpiechu, ale też i niezbyt wolno. I tak prosto, jakby wiedział dokąd.

(lipiec 2005)
Z cyklu: Opowiadania autobusowe

Latarnia Morska 3/2006



JERZYK

Zawsze wydawał mi się drobny, kruchy, ale w połączeniu z jego nerwowym, lecz zarazem nieruchomym, bacznym spojrzeniem, nadawało mu to wygląd ptasi, i nieco drapieżny. Sprzeczność pozorna, a wyrazista; jakoś nie mogłem sobie z nią poradzić.
Już potem, długo po, przypomniał mi się jerzyk, którego znalazłem na Niebuszewie, na ulicy, pod ścianą domu. Drżący, a napięty, z mocnymi skrzydłami, a jakby niegotowy. Nie wiedziałem wtedy, że jerzyki latają tak bardzo, że właściwie wyłącznie. Próbowałem go postawić, zostawić, posadzić. Bez skutku. Podrzuciłem w górę, spadł. Może był młody, może chory. Może i jedno, i drugie.
B. był wtedy sporo starszy ode mnie, mniej więcej o jedną polską dekadę. To było wtedy dużo, potem nie znaczyło nic. A potem był już tylko młodszy ode mnie, więc słabo się załapał na wikipedie i leksykony. Chociaż powinien.
Poruszaliśmy się wokół siebie, coraz bliżej, ale po omacku, ja miałem gorzej, bo piłem płytko i z chłodną głową. On miał lepiej, bo żarliwie, do nieznanego końca; sądziłem wówczas, że to z tego ma te ciemne, wczepiające się w człowieka oczy. Dzwonił do mnie  i płakał, dlaczego, powiedz, dlaczego, taki wróbelek, wróbelek.
Stroszyłem się, druga w nocy, a on mnie pyta, dlaczego umarła Edith Piaf.
Już wtedy nie pracował w telewizji, ale nosił się tak, jak wszyscy reporterzy tamtego czasu. Obszerna kurtka, zielona, militarna, choć bardziej z guerilli niż poligonu. Pewnie był dobrym celem dla milicyjnych patroli; jak bardzo przez nich oczekiwanym, nie wiem. Niewiele wiedziałem o nim i wtedy.
Dlatego zaskoczyło mnie, gdy zadzwonił ze szpitala, prosił, by go odwiedzić. Wykręcałem się czas jakiś, ale zadzwonił znów, nalegał. Poszedłem. Było gorące lato, chorzy chodzili po szpitalnym dziedzińcu, w piżamach. Spacerowali wokół trawników, siedzieli na ławkach, jak kuracjusze-eleganci z Soczi i innych Krymów, opisywani, bez cienia ironii, w najlepszej radzieckiej literaturze. Też takich zdążyłem zobaczyć, w gruzińskiej Picundzie. Było mi tam wtedy bliżej niż do szpitali, w których sam potem pomieszkiwałem.
 Piżamy w paski, borżomi w cieniu, ukłony, a co pan nowego pisze, Iwanie Nikołajewiczu, a cóż pan nowego czyta, Piotrze Pawłowiczu? Rosyjskie pidżak  tłumaczy się zresztą jako marynarka.
Wiem, że lubił Bułhakowa, Majakowskiego. Zdaje się, chciał z tego coś robić nawet. A teraz siedział na murku, w chudej, szpitalnej piżamie, i jadł pomidorową zupę. Zachłannie, a jednocześnie obojętnie. Czułem się skrępowany, a on zerkał na mnie, jakby doskonale o tym wiedział. Rozmawialiśmy o rzeczach błahych, nie umiałem dociec, czemu właściwie chciał, żebym przyszedł.
Pomyślałem, że ta piżama, którą zdaje się mi podtykać pod oczy, sprana, kusa, z siną pieczątką szpitalnego magazynu na rękawie, jest bardziej jego niż wszystko, w czym go widziałem dotąd.
Leżał na oddziale chirurgii, jakieś złamanie, nic szczególnego. Może jednak, bo choć leżał to przyszedł (sam?) na dziedziniec.
Chciałem iść, gdy spytał niespodziewanie, a wiesz, że Waga z paryskiej „Kultury”, to ja? Przytaknąłem skwapliwie. Zbyt skwapliwie. W jego czujnym spojrzeniu błysnęła nieufność. I coś jeszcze. Gorączkowe, migotliwe światełko. Uciekłem z oczami.
Niedługo przedtem (tuż potem?) J. przyniosła mi z pracy historię jego namiętności. Opowiedzianą tendencyjnie, jak wszystkie historie cudzej namiętności. Zwłaszcza te, które opowiadają sobie kobiety o mężczyznach. Równie tendencyjne są jedynie te, które mężczyźni opowiadają o kobietach. Ta była tendencyjna szczególnie, bo opowiadała ją kobieta, dla której B. zostawił (wtedy) żonę.
Nie pamiętam z tej historii niczego, oprócz jednej sceny, długiego ujęcia, rozpisanego na sugestywne kadry.
B. jedzie do niej windą, niecierpliwi się, drży z podniecenia. Pragnie jej tak, że już w tej windzie ściąga z siebie ubranie. I gdy ona otwiera mu drzwi, on chce już tylko, by się dla niego w tej samej chwili otwarła.
I znów, od początku, wsiada do windy, drży, pragnie, ściąga ubranie. Drzwi, ona, on, jak w niemym filmie dla dorosłych. Burleska porno dla smakoszy.
Potem, dla równowagi, sprawdzałem jeszcze, co z tym jerzykiem. Pod jakimś internetowym hasłem ornitologicznym, wśród ciekawostek, znalazłem, że „w locie potrafi spać i odbywa kopulację, a także zbiera materiały na gniazdo”. Nie chodzi, „umie tylko pokonywać małe odległości wspinając się po pionowej powierzchni”.
Tylko. Jakby po pionowej było łatwiej, niż po poziomej.
Wpisałem to w opowiadanie, ale później znalazłem w gazecie, że to mit. To, że „jerzyki uprawiają miłość w powietrzu”. Bo to „raczej mało prawdopodobne i niewykonalne” - napisał Wajrak. I dodał: „Za to wiadomo na pewno, że spać w locie potrafią”. Tylko co to, w takim razie, jest wtedy bardziej: lot czy sen?
B. miał guza mózgu, chorował raptem parę miesięcy. Jakoś nie potrafię sobie teraz ułożyć, które to były miesiące. Przed jakim po, po jakim przed?
Ale tak naprawdę pamiętałem właśnie tamto. Jak B. jedzie windą. Wstydziłem się, kiedyś, że to. Tylko to. Ale teraz już nie, a lepszej pamięci dla niego nie mam. Właśnie tyle, trzepot i spazm. Tyle, ile tego jest zawsze.


Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008

Od redakcji: Opowiadania weszły później w skład książki Capcarap, którą opublikowało wydawnictwo FORMA (Szczecin 2009).