Nartykor

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 23 maj 2013

                                                                                                                             debiut
Marcin Żółtowski


NARTYKOR


I

Dookoła ciemność, pustka. Na środku sceny małe, szkolne krzesło. Snop słabego żółtego światła. Widać w nim przelatujące drobiny kurzu. Z oddali słychać coraz donośniejsze szuranie butów. Z cienia wyłania się postać. Młody człowiek w brudnym, mocno zużytym stroju. Czoło pochylone, czarne, tłuste włosy. Niezdarnie siada na krześle. Nie podnosząc głowy wyjmuje z kieszeni gumowego węża i małą strzykawkę. Obnaża prawe przedramię, owija je wężem. Jeden koniec węża trzyma w zębach i pojedynczym, zdecydowanym szarpnięciem głowy zaciska go. Bierze do lewej ręki strzykawkę i delikatnie wbija igłę w nabrzmiałą żyłę drugiej. Wciska tłok. Po krótkiej chwili dłoń bezwładnie wypuszcza strzykawkę, głowa zaczyna ciążyć jeszcze bardziej. Młodzieniec spada z krzesła i leży w bezruchu.

II
Tężejące dudnienie, szumy, trzaski, piski i ludzki krzyk. Wszystkie te dźwięki układały się w pewien ciąg. Każdy dźwięk z osobna stanowiłby koszmar dla ludzkiego ucha, lecz razem tworzyły swoistą harmonię. Był to muzyka aglomeracji. Obfity miejski smog hamował światło słoneczne, zaułki ociekały mrokiem. Szare budynki, pozbawione okien i elewacji, okryte jedynie dymnym płaszczem. Niektóre z nich musiały przeżyć pożar, inne wyglądały jak po dużej eksplozji. Szczerzyły wystające stalowe pręty, powyginane we wszystkie strony. Na zaśmieconych ulicach panował pozorny zgiełk. W rzeczywistości wszystkie postaci, rowery, samochody osobowe, autobusy stały w miejscu. Miasto pozbawione życia. Kartonowi ludzie na ulicach byli bezkształtni, nie dawało się odróżnić ich płci czy wieku. Zamiast twarzy mieli przyczepione do głów kartki papieru. A na każdej z nich nabazgrane ledwo dającym się przeczytać pismem pojedyncze słowa. Zazwyczaj były to: rozczarowanie, żal, smutek, beznadzieja, bylejakość, rezygnacja, zwątpienie, obojętność, nienawiść. Przeraźliwy skowyt rozdarł miejską przestrzeń.

III
Młodzieniec o tłustych, czarnych włosach błądził ulicami. Czuł w uszach dojmujący ból. Nie docierały do niego już żadne dźwięki, nie dostrzegał napierających kartonowych ludzi. Przed jego oczami przewijały się jedynie napisy na ich twarzach. Każdy napis powodował powrót niepojętych wspomnień, które, choć nie jego, pozostawały żywe. Chciał od nich uciec, zostawić je gdzieś za sobą. Jednak ulice nie miały końca, a labirynt zaułków stawał się coraz bardziej zatłoczony, napisy coraz bardziej czytelne. Cierpienie, rozpacz, porzucenie, bezsilność, samotność. Przerażony szukał wyjścia z matni. Gdzieś w oddali dostrzegł jaśniejszy przebłysk. Biały cień - jakby od niego uciekający. Młodzieniec rzucił się w pościg, odpychał ludzi, rozpoczynając rozpaczliwy maraton ku światłu. Gdy już ową jasność niemal dogonił, dostrzegł na niej białą kartkę z jednym tylko małym napisem: życie.

IV
Stał na środku placu pośród pozbawionych twarzy ludzi. Nagle wszystko zrozumiał, wszystko dawało się ogarnąć. To miejsce, ludzie, dźwięki, budynki. Wszystko w tej jeden chwili zostało pojęte. Widzę Cię teraz Boże, widzę i rozumiem. Pozostawiłeś mnie w tym pozbawionym jakichkolwiek uczuć miejscu. Zostawiłeś mnie samego, porzuciłeś na pewną śmierć. Lecz ja widzę właśnie twój świat. Obnażony ze wszelkich słodkich kłamstw. Widzę go takim, jakim go stworzyłeś. Nie pojmuję jednak, po co dałeś rozmaitym swoim tworom nadzieję na poznanie uczuć, dlaczego pokazałeś im fałszywy obraz miłości. Dlaczego kazałeś im siebie wielbić, oddawać wszystko co mają, nie pozostawiając im ani odrobiny miłosierdzia? Na cóż takie zdarzenia? Lecz ja to dostrzegam i -  jako człowiek - mogę wszystko zniszczyć. Mogę stworzyć swój, prawdziwy, świat. Dam im to, czego ty dać nie mogłeś lub nie chciałeś! Nie jesteś już starcze potrzebny, więc odejdź lub patrz jak doprowadzam do ruiny twój stary świat! Wykrzyczał ostatnie słowa i padł na ziemię.

V
Poruszyli się. Przybliżali się do niego, zaczęli osaczać. Hałas przerodził się w niewysłowiony ból. Coraz bardziej się do niego zbliżali, coś do siebie mówiąc. Otworzył oczy. Czego chcecie?! Kim jesteście?! Odejdźcie, zostawcie mnie w spokoju! Podniósł się, zerwał kartkę z głowy najbliższej postaci. Pod kłamstwem wisiał żal. Przeraził się, bo pod każdą zrywaną kartką kryła się kolejna. Kłamstwo, żal, smutek, rozczarowanie, zwątpienie, zniewaga, cierpienie, nienawiść. Upadł na kolana. Wszystkie postaci, chórem, zaczęły delikatnie szeptać. Jesteśmy z tobą. Jesteśmy tobą. Jesteśmy z tobą. Jesteśmy tobą. Jesteśmy z tobą. Jesteśmy tobą… 

VI
Dookoła ciemność. Na środku sceny małe, szkolne krzesło. Snop słabego żółtego światła. Widać w nim przelatujące drobiny kurzu i leżące bezwładne ciało. Światło zaczyna zmieniać barwę na białą. Z cienia wynurza się postać w białej tunice. Podchodzi do leżącego, bierze za ramię. Podnosi. I razem odchodzą.
                                                                                                                     Marcin Żółtowski



portal LM, maj 2013