Dominik Flaszyński „Gratuluję! Wygrał pan w Loto”, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin 2015, str. 94

Kategoria: port literacki Utworzono: czwartek, 04 luty 2016 Opublikowano: czwartek, 04 luty 2016

 

Jolanta Szwarc

NIEPOTRZEBNE SZCZĘŚCIE

Dominik Flaszyński miał szczęście, że jego Gratuluję! Wygrał pan w Loto otrzymało trzecią nagrodę w III edycji Konkursu Literackiego im. Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie”.

Dominik Flaszyński miał szczęście, że jego książka została wydana w 2015 roku pod redakcją jurora tego konkursu, znanego literata Artura Daniela Liskowackiego przez Fundację Literatury im. Henryka Berezy.

Dominik Flaszyński miał szczęście, że do jury konkursu była zaproszona i pochlebnym posłowiem książkę zaopatrzyła Emilia Walczak, laureatka I edycji konkursu „Czytane w maszynopisie” za książkę Fake, czyli konfabulacje zachodzą na zakrętach (2013).

Wreszcie Dominik Flaszyński miał szczęście, że wśród przeczytanych przez niego książek znalazł się Proces Franza Kafki, który odcisnął się wyraźnie w nagrodzonej książce. Wydawać by się mogło, że Józef K. po około dziewięćdziesięciu latach został wskrzeszony. Jak był urzędnikiem, tak nadal pracuje w biurze, ale już nie w banku, tylko tak jak jego stwórca w Towarzystwie Ubezpieczeniowym, które wcale a wcale nie rozpościera nad nim płaszcza ochronnego. Na samym początku powieści wydaje się on zupełnie niepotrzebny, przecież nie ma żadnego zagrożenia, kiedy człowiek prowadzi uregulowane życie i na pytanie – „Co u ciebie słychać?” – śmiało i szczerze może odpowiedzieć – „U mnie po staremu.” Jednak żaden z Józefów K. nie może tak powiedzieć, bo od już, za chwilę pojawiają się znaczące wydarzenia.

Bogu ducha winien bohater Kafki dowiaduje się, że został aresztowany, bo ktoś na niego doniósł.

Józef K. Dominika Flaszyńskiego w czwartek jak zwykle o szesnastej wyszedł z pracy i samotnie przejechał osiem przystanków autobusem i trochę pieszo przeszedł, żeby pokonać odległość między biurem a jakimś mieszkaniem w jakimś bloku na jakimś osiedlu. Pod samymi drzwiami mieszkania czekał na niego obcy mężczyzna. Zdarza się, że obcy mężczyźni dzwonią do mieszkań i przedstawiają się: „Dzień dobry. Nazywam się Jan Kowalski. Moja firma wybrała szczęśliwym trafem panią i mam dla pani prezent.” Tym razem zadziało się trochę inaczej.

- Dzień dobry. Nazywam się Michał Oros. /…/ Nieznajomy zauważył rosnący niepokój Józefa, więc uśmiechnął się jeszcze szerzej i szybko oznajmił: – Ależ proszę przestać się denerwować. Przynoszę bardzo dobre wieści i nie będę pana trzymał dłużej w niepewności. – Wyprostował się uroczyście i oficjalnym tonem oznajmił. – Gratuluję! Wygrał pan w Loto. Józef stał nadal zmieszany.

Odetchnęłam z ulgą. No, temu rzeczywiście się poszczęściło. Jest przecież zasadnicza różnica między być aresztowanym, a wygrać w Loto. Tak mi się na początku wydawało.

Ale… Zawsze budzi się jakieś ale. Kiedy Józef zobaczył Michała Orosa we śnie, w następny czwartek, tamten przedstawił się jeszcze raz, jakby się nigdy nie widzieli – Moje nazwisko Moros – i podał mu jego własny kupon, którego Józef strzegł jak oka w głowie. Wygrana miała być tajemnicą, a tu gratulacje, wręczenie kuponu w obecności ludzi zgromadzonych u sąsiadki, panny Burstner. Panna Burstner zwabiła go tam pod pretekstem wyciągania nieistniejącego grzebyka zza ciężkiej komody, ale to nie bardzo go interesowało. Znacznie ciekawsze było nazwisko urzędnika. W adresie mailowym wyraźnie przeczytał Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Moros Józef K. drążył temat, wydawało mu się, że już gdzieś słyszał to nazwisko.

Chciałabym zaznaczyć, że nasz bohater ma zupełnie inne możliwości zdobywania informacji niż jego poprzednik sprzed lat. Wystukał „moros”. I rzeczywiście coś takiego istniało. Kliknął w link i przeczytał.

No więc, kto chce niech sobie poklika i się dowie, ja nie chcę się nad tym zastanawiać. Tak, nie chcę, ale muszę. Przyczepi się coś takiego do człowieka niczym nie wyróżniającego się, tkwiącego w szarej masie, wygląda jak zwykły urzędnik – wysłaniec, a to zwiastun Michał albo połączenie inicjału imienia z nazwiskiem Oros, co daje Moros – grecką personifikację losu, gwałtownej śmierci.

W naszej świadomości proces sądowy jest sprawą długotrwałą. Proces Józefa K. tak bardzo długo nie trwał. Od aresztowania winnego do egzekucji upłynął zaledwie rok, albo aż rok. Niestety, sądu prowadzącego sprawę oskarżony nie zdołał rozpoznać. Ciągle był on tajemniczą instytucją. Bohater do końca nie wiedział, o co jest oskarżony, nie miał żądnego wpływu na przebieg sprawy, która się toczyła nie wiadomo po co, bo wyrok był z góry wiadomy i nieodwołalny – kara śmierci. Biedny Józef K. został wciągnięty w kłębowisko sądowych ścieżek. Którą wybrać, jak wygrać sprawę, gdzie szukać winy, żeby można było rozpoznaną odkupić, albo wykupić się od śmierci. Czy ktoś miał możliwość, żeby podnieść głowę i powiedzieć – „Póki pragnę, nie dotykaj mnie palcem, nie będę szukał szczęścia zapisanego liczbami na kuponach loterii."

Loto, instytucja tak samo tajemnicza jak sąd u Kafki. Józef K. już nie musiał szukać szczęścia. Kupony wysyłał bez przekonania, ale za to regularnie w środę każdego tygodnia. Proceder ten uprawiał już dobre kilka lat, w czwartek sprawdzał, czy może coś wygrał, po czym kupon lądował w śmieciach. Tak było.

Teraz jeszcze nie zdążył sam sprawdzić, a już firma przysłała z informacją swojego urzędnika. Skąd wiedzieli, że to właśnie Józef jest tym szczęściarzem. Wiadomo, że parę milionów piechotą nie chodzi i może w każdej chwili odmienić życie takiego everymana. Józef K. jest człowiekiem samotnym, ośmielę się powiedzieć, że bardziej samotnym niż ten kafkowski. On ze strachu, żeby ktoś nie wykradł mu kuponu, milczy, boi się, że ktoś dowie się o jego wygranej. Ten z Procesu nie zostaje z problemem sam. Wieść o aresztowaniu roznosi się. Przyjeżdża wuj Karol, żeby mu pomóc, od kupca dowiaduje się, że proces tamtego trwa już pięć lat, rozmawia w katedrze z kapelanem więziennym i wysłuchuje przypowieści o człowieku ze wsi, który prosi odźwiernego, żeby pozwolił mu wejść do prawa. Prosi, przekupuje i nie może uzyskać pozwolenia na wejście. Kiedy po latach wieśniaka opuszczają siły, odźwierny krzyczy tak, żeby umierający usłyszał: „Tu nie mógł nikt inny otrzymać wstępu, gdyż to wejście było przeznaczone tylko dla ciebie. Odchodzę teraz i zamykam je.”

Te słowa przeznaczone dla umierającego wieśniaka stały się mottem do Gratuluję! Wygrał pan w Loto. Te same słowa jakby z daleka usłyszał też bohater Dominika Flaszyńskiego wtedy właśnie, gdy Moros położył dłoń na jego oczach. Chyba nastąpił zgon, ale w tym onirycznym świecie byłoby to zbyt proste. Moros to duch zagłady. Położenie ręki na oczach, to miałaby być śmierć? Taka delikatna? Może dlatego kupon z wygraną był tak cenny i nie o złotówki tu chodziło. To był tylko sen. Zresztą los zafundował Józefowi dwanaście niezwykłych dni i pięć nocy wypełnionych ciekawymi snami. Trzecioosobowy narrator jest świadkiem przeżyć bohatera, czuwa nad nim nie jak anioł, ale jak bierny obserwator. Józef zapomniał nastawić budzik. Aha! Obudziły go promienie słońca wpadające do sypialni. Wie tyle, co bohater. Tyle wie i tyle czuje. Czytelnik nie może więc liczyć na jego znajomość przedstawianej rzeczywistości, dlatego tak trudno poskładać mu podrzucane przez autora puzzle. To ambitne zadanie, ale chyba gorsze do ułożenia niż ta wieża Babel Breugla. Dziewięć tysięcy puzzli, to nie w kij dmuchnął. Bohater je składał przez dziesięć lat. Bez przesady, nie codziennie poświęcał czas wieży, tylko wtedy, gdy było mu źle, gdy samotność zaczynała doskwierać. W lepszym czasie próbował znaleźć język porozumienia ze światem zewnętrznym.

W niedzielę ukończył układanie obrazu. Wszystkie klocki były na swoim miejscu. Tylko komunikacja ze światem szwankowała. Pięknie było tylko we śnie, gdy latał z sąsiadką, panną Burstner, nad wieżą Babel. Było to przeżycie, jakiego nie doznał do tej pory. Bliskość duchowa, jedność, wspólnota – i to wcale nie fizyczna, zawładnęły nim. Nie był to człowiek doświadczony. Wiedzę o życiu czerpał z książek i myślał, że sam ze sobą potrafi przetrwać życie, że nikt mu do szczęścia nie był i nie będzie potrzebny, lecz chyba się mylił. Chciał pisać, ale po co? Dla siebie? Będą pieniądze, będzie można podróżować, oglądać miejsca znane tylko z albumów, ale z kim tu dzielić się uwagami, wymieniać spostrzeżeniami.

Postanowił przełamać się. Zostawił niezamknięte mieszkanie, a w nim kupon, którego do tej pory strzegł jak oka w głowie, a nawet uczynił godnym rozmowy. Ty przy tym byłeś, słyszałeś. Byłeś obok, gdy Szefowi wygarniałem. Byłeś ze mną, gdy pannę Burstner straszyłem. Byłeś wtedy, gdy w sklepie bić mnie chcieli. Byłeś i teraz, gdy w telefon bez opamiętania się wydzierałem. Co ja źle robię? Gdzie moja skaza, że na każdego cwałuję niczym jakaś wściekła bestia? Kupon milczał uparcie, więc i na niego Józef się wkurzył. Gdzie miał szukać pomocy? Teraz już nie zależało mu na kuponie. Samotność przestała być najwyższą wartością. Chciał z nią zerwać. Na początek postanowił odwiedzić pannę Burstner. Zmobilizował się, zszedł, zadzwonił, ale nie otworzyła, a może jej nie było. Tego tak naprawdę nie wiedział. Wrócił do siebie i czekał. Czekał na poniedziałek, bo właśnie tego dnia miał przyjść do swojego klienta Michał Oros, by zakończyć sprawę głównej wygranej.

Czekał na poniedziałek, na Orosa, ale już we śnie z niedzieli na poniedziałek pojawił się Moros, by położyć rękę na oczach Józefa. Może w ten sposób chciał się z nim pożegnać. Tu nie mógł nikt inny otrzymać wstępu, gdyż to wejście było przeznaczone tylko dla ciebie. Odchodzę teraz i zamykam je. Ciekawe, wpuścił i zamknął, czy też zamknął Józefowi drzwi przed nosem. Co ja piszę? Przecież to tylko sen, mara.

W poniedziałek przychodzi Michał Oros i nie może się dostać do mieszkania Józefa, choć był umówiony. To znaczy, że mamy do czynienia z dwiema różnymi postaciami. Moros i Oros nie są jedną osobą. We śnie Józef usłyszał od Morosa, że szczęście to coś, co każdy musi wypracować dla samego siebie (Fromm). Może zrozumiał, że żył bezproduktywnie, nie wysilał się. Gdzieś usłyszał, chyba od Milla, że lepiej być nieszczęśliwym Sokratesem niż zadowolonym głupcem. Przecież wygrana w Loto nie jest jedyną drogą i nie musi już więcej czekać na Orosa. Nie, nie spotka się z nim i nie będzie słuchał jego rad. Podrze kupon i zapomni o firmie Loto. Pieniądze, które przychodzą z taką łatwością, mogą być kłopotliwe. To niepotrzebne szczęście. Po co w ogóle zachodził do kolektury. Teraz będzie ją omijał. Znajdzie nową pracę, a może jak pogada z Szefem, to tamten mu wybaczy i z powrotem przyjmie?

Ja nie umarłem. Nie otworzę ci Michale O., akurat ciebie nie potrzebuję. Odejdź. Już wiem, że nic nie trwa wiecznie, że lepsza praca niż szczęśliwy traf. Nie będę spekulował, czy jestem za drzwiami, czy przed. Będę się troszczył o innych, zapomnę o sobie.

Dominik Flaszyński miał szczęście, przyszło samo.

Poczytajcie jego książkę, to zobaczycie, że autor szczęście (jeśli on tak to czuje) osiągnął dzięki własnym staraniom, własnej pracy i wysiłkowi.

Ktoś może powie słowami piosenki – ale to już było. Było, ale się pogłębiło. Coraz więcej trzeba włożyć pracy, żeby dojść do źródła. Motywacja, że Tam będzie wieczne szczęście, szczęście absolutne, to zawór bezpieczeństwa. Jak powiada Proust Szczęście jest zdrowe dla ciała, ale to troska rozwija siły ducha.

Dominik Flaszyński „Gratuluję! Wygrał pan w Loto”, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin 2015, str. 94

Jolanta Szwarc