Artur Daniel Liskowacki „Elegijki”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2013, str. 66

Kategoria: port literacki Utworzono: czwartek, 30 styczeń 2014 Opublikowano: czwartek, 30 styczeń 2014


Jolanta Szwarc

NIE WYWOŁUJ WILKA Z LASU

Artur Daniel Liskowacki opublikował w ubiegłym roku wiersze pod figlarnym tytułem Elegijki. Już ten tytuł sugeruje, że nie należy w tym tomie spodziewać się płaczliwej liryki żałobnej, utworów poważnych, pełnych skargi i ciężkiej refleksji.

Jak zwykle z zaciekawieniem zaczęłam przyglądać się książce podzielonej na dwie części. Jedna obejmuje „12 wierszy”, druga – „Elegijki” – czterdzieści utworów. Przed te działy jak harcownik wyskakuje otwierający całość „Pan”, który zapowiada tematykę utworów i sposób, w jaki autor do niej podchodzi.

Dramacik składający się z krótkiego dialogu: Pan do mnie? /…/ Ja do Pana /…/ A w jakiej sprawie? /…/ A Pan // pójdzie z nami. Czuję zaskoczenie podmiotu lirycznego. Naraz pojawia się u niego ktoś obcy, zachowuje się stanowczo, decyduje krótko – A Pan pójdzie z nami.

A w jakiej sprawie? – Tego bohater dowie się już Tam, dokąd go zabiorą. Gdyby zostawić sam dialog, można by pomyśleć, że podglądamy jakąś historyjkę kryminalną, ale na taki odbiór utworu nie pozwalają pojedyncze słowa umieszczone między pytaniem i odpowiedzią i oddzielone od nich podwójnymi spacjami. // Pandemia. / Pandemonium. //…// Panoptikum. / Pantokrator. //…// Pantomima. / Pan mitoman. – z natrętnym „Pan” skierowanym do nawiedzonego, będące swoistymi wskazówkami dla reżysera, didaskaliami. Zobaczyłeś wchodzącego, to zagraj przerażenie, jakie może wywołać groźna epidemia (np. hiszpanka), panuje chaos, sądny dzień. Upewniłeś się, że nie ma pomyłki – sztywniejesz jak figura woskowa, a przecież to dzieje się za niechybną wiedzą Pantokratora. Teraz postaraj się odwlec to, graj mimiką, opowiadaj niestworzone historie, zmyślaj, może uda ci się wywinąć. Aktor dwoi się i troi, jednak decyzja jest nieodwołalna. Musi odejść w nieznane.

Autor w „12 wierszach” i „Elegijkach” ciągle przypomina – memento mori. A ja pamiętam, pamiętam. Kiedyś nie myślałam o Niej, zapominałam, gdy była daleko. Teraz przypomina się coraz śmielej, coraz częściej. Wkrada się na moje terytorium. Ścina i rani. Jeszcze jedne strupy nie odpadną, a już nowe zasklepiają rany. Odpływają bliscy w świat niewyobrażalny. Bezbrzeżny już. Bezrzeczny lecz. Bezpieczny. Tak sądzimy, śmieszni odkrywcy nieodkrytego. To, co tylko przeczuwalne wywołuje strach, bez którego jednak nie wyobrażam sobie życia. Strach, jeśli nie jest nadmierny, pełni bardzo przydatną funkcję, bowiem ostrzega, upomina o rozwagę, o bilans przy podejmowaniu decyzji. Poeta powie: Tak się boję, że przestanę się bać. /…/ Tak się boję, że się już nie boję. Stosując czas teraźniejszy i przyszły w tych dwóch pozornie podobnych aforystycznych wypowiedzeniach i posługując się paradoksem, uzyskał migotliwość znaczeniową. Jakąś niejednoznaczność, przeczuwalne tylko wahanie podmiotu lirycznego. Zobojętniałem, odrętwiałem, boję się, a może już nie?

Tę migotliwość semantyczną można znaleźć w wielu wierszach A. Liskowackiego. Jak choćby w tym: Ojcze mój, który jesteś, nie wiem, / czy wierzyłeś jeszcze we mnie, nie bądź / wtedy sam, w tamtej chwili nie twojej / woli, twoim bólu, twoim pocie, moim. Bohater wypowiedzi w swoje właściwie jedno zdanie złożone wkłada cztery czasowniki użyte w różnych czasach (jesteś, nie wiem, wierzyłeś, nie bądź), skumulowane w dwóch początkowych wersach. Niewątpliwie jest to krótki monolog dziecka  skierowany do Ojca. Pierwszy wers natychmiast kojarzy się z początkiem Modlitwy Pańskiej – „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”, a wierszu Liskowackiego, przypomnę, znajdujemy – Ojcze mój, który jesteś, nie wiem. Czego nie wiem? W czyje istnienie wątpię? Którego ojca? Tego ziemskiego czy Boga? Po wzmocnionym jeszcze przecinkiem końcu wersu pada wyjaśnienie, o jaką wątpliwość chodzi. Czy wierzyłeś jeszcze we mnie. Jeśli ziemski ojciec jeszcze jest, to najwidoczniej jest w takim stanie, że nie może odpowiedzieć, nie może rozwiać wątpliwości dziecka. On i ono są samotni w tej trudnej chwili. Przypomnijmy sobie samotnie modlącego się Chrystusa w Ogrójcu. Monologujące dziecko nie chce, by rodzic w tamtej chwili był osamotniony. Ona istnieje wbrew jego woli, ale ból i pot będzie jego i dziecka udziałem.

Z empatią czytamy to, co czytamy. Po takich przeżyciach powstają, rzec można, terapeutyczne wiersze, ale mają chłodne czoła i zimne oczy. Każda napotkana śmierć, choćby pisklęcia, które wypadło z gniazda, przypominać będzie nieporównanie większą stratę, jaką poniósł bohater „12 wierszy”. Ten cykl kończy, a jednocześnie wprowadza w Elegijki, utwór „Tren, tran, tron”. Bohaterem jego jest pewien poeta, który dopiero po śmierci ukochanej żony został znany i uznany. Srebrzył się zdrowo. Dojrzał / siebie przez kutą bramę żałoby, cmentarza, / na którym pochował swoją miłość. Czyja / to wina. Czyja to wina, czyja to niczyja wina. Powtarzające się tr… w tytule terkocze jak budzik. Treny – rozsławiające Urszulkę, a przede wszystkim jej ojca, tran – tłuszcz bogaty w lecznicze witaminy i tron – będący oznaką wielkości.

Śmierć osoby ukochanej może różnie oddziaływać na tego, który pozostał. Czasem myśl o utraconej miłości uskrzydla, otwiera, dodaje weny, a wtedy nawet opłakiwanie jest piękne. Najczęściej napełnia serce goryczą, rozlewa się ocean nieprzebranego smutku. Zmęczenie, bezsenność, trudne rannych wstawanie i dopiero po mydełkach, pachnidełkach przychodzi czas, by jakoś do wieczora. Dlatego autor w „Elegijce II” podpowiada nam skorzystanie z dobrej marki filozoficznych przemyśleń Marka Aureliusza. Robić to, co możliwe – a czego nie da się zmienić, uznać i podporządkować się. Do szczęścia potrzebna cnota, natomiast afekty, nadmierna przyjemność, żądza, smutek, strach zakłócają drogę do szczęścia. Jakże często boimy się na zapas. Nie bać się czego nie ma. Nie bać się / nieba. Nieba nie ma. Nie bać się nie ma. Czego. / Siebie. Równanie z jedną niewiadomą. Nie. Znajomą.

Jak żyć? Starać się używać rozumu, docierać do siebie i przestać się bać tego, no… tego tam, nie nazwę, żeby nie wywołać wilka z lasu, ale gdyby „to” oswoić, z nim, o nim pogadać, może zmniejszyłyby mu się oczy. Dbajmy też o to, by duch nie umarł szybciej niż jego powłoka. Czcijmy święto ciała które je oddycha / i wydala i które nie wie o sobie // ani o mnie a za nas dwoje żyje / dozgonnie wdzięczny za ciało / które mnie nie wydało śpię cały / w sobie nic sobie z siebie robię.

Jaka piękna symbioza ciała i ducha.

Dawno temu za siedmioma arturami, danielami rozciągał się piękny park zwany przez niektórych parkiem Sztywnych Drzew. Żyły, karmiąc się tłustą próchnicą. Wysysały nie tylko odżywcze soki, ale i myśli zakopane lub przyniesione z wiatrem nawet z odległych krain. Ich liście szumiały na gałęziach dopóty, dopóki mroźny wiatr ich nie zwarzył, nie zauważył, że jeszcze by mogły poszumieć, posyczeć. Ale przecież cichy księżyc ostrzegał: Nie szumcie – mówił – nie szumcie liście nam, bo was zetną. Wysuszone, znieuważone, spadały wykrzykując przejmująco przejmowane z gałęzi wiersze z dawnych czasów. Poeci – niech im będzie darowane słowo poeta – uwielbiali park sztywnych drzew. Słuchali listownych recytacji. Brodzili w jesiennych chrzęstach, nasiąkali do szpiku w kostkach przekazami sprzed wieków. Tuk, tuk – pukały o korę mózgową, tak skutecznie prosząc o ożywienie, że po setkach lat wracają wyszukane pomysły konstrukcji literackich utworów lub ich fragmentów, wprawiając w zadziwienie czytelnika swoją zamierzoną, daleką od naturalności sztucznością.

Szkiełko mędrca o sowich oczach zaczyna silniej do mnie przemawiać niż czucie i wiara. Wyczucie słabnie w czuciu. Zostaje przeczuwalny nastrój wystroju bogatego w barokową ornamentykę. Zwoje podwoi kolumn wiją się spowijane powojami, kolory jak pchły przeskakują z nieba na drzewa, z drzew na śnieg. Chwyć się jesteś – ja nie chcę się chwytać czasu teraźniejszego, bo niepewny swojego i mojego czasu. Kiedyś próbowałam, ale on uciekał wstecz, a ja nie chcę się cofać.

Dobre jest przywrócenie starego smaku, ale po czterdziestym daniu smakuje jak gołębie po obiedzie, dlatego chwytam ćwiartkę spirytusu, uciekając się po / pieprz tam gdzie rośnie zapotrzebowanie na pieprzówkę. Golnę sobie w siebie, nie będzie bolało. Kropka dostała zastrzyk, po którym nie będzie bolało, / po którym nie będzie piszczało, nie jadło, nie spało / po którym się będzie głaskało, na kocu układało, / płakało, dotykało, po którym się będzie zostało. Jak ja z tomikiem poetyckim A. D. Liskowackiego i jego barokowłasnym kształtowaniem rzeczywistości za światów, leżących blisko Kordowy Luisa Gorgona, który „chciał tworzyć dla niewielu” wytrwałych w układaniu mozaik z rozsypanych kamyków. Niejednoznacznych z założenia. Wiele kamyków sprawiało problem z ich osadzeniem we właściwej pozycji.

Bardzo lubię zabawę w deszyfranta, ale w nadmiarze, w swojej powtarzalności zaczyna niecierpliwić. Dlatego polecam książkę wytrwałym krzyżówkowiczom. Jest krzyżówka kijków i alei. Poziomo wiadomo / na cztery litery pionowo już tylko dzięcioł / przybijający mnie do chorej miazgi drzewa. Zadowolą się rozwiązaniem części i cieszyć się będą dobrym humorem konstruktora, że róg kozi wypełnił.

Artur Daniel Liskowacki „Elegijki”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2013, str. 66

Jolanta Szwarc



Przeczytaj też na naszym portalu opowiadania A.D. Liskowackiego (dział "proza"), a także recenzje jego zbiorów poetyckich To wszystko (2006) i Po sobie (2010), jak również książek prozatorskich: Mariasz (2007), Eine kleine (wyd. II - 2009), Capcarap (2008), Scerco (2011), Murzynek B. (2011), Kronika powrotu (2012) - w "porcie literackim"