Gabriel Leonard Kamiński
OBJECHAĆ ŚWIAT DOOKOŁA
W sześćdziesiątym ósmym 
zbieraliśmy na wysypisku 
części do samochodu. 
Pragnęliśmy objechać nim świat.
Na prospektach turystycznych
podróżowaliśmy palcami 
wskazując drogi i miasta
które wcześniej odwiedzaliśmy 
w marzeniach.
Wiało chłodem od wschodniej granicy,
Wojsko z pobliskich koszar
pojechało nad czechosłowacką granicę.
Alarmy przeciwlotnicze
przerywały nasz rozkład lekcji
i kartkówki. Nauczyciele
schodzili do bunkra.
My stłoczeni w kotłowni 
patrzyliśmy ze strachem w oczach
 na palacza. Umazany węglem,
uśmiechał się do nas
rozbrajająco.
16.07.12., godz. 12.40
KIEDY MIAŁEM GRYPĘ
Kiedy miałem grypę 
puszczałem Niemena,
sklejałem zamek z zapałek, 
z pustych pudełek
wycinałem obrazki 
Koledzy po lekcjach
przynosili ściągi. Otwierałem
okno, wiatr rozwiewał je po podwórku.
Jesień była późna tego roku, 
marszczyła owoce,
podobne jak twarze starych ludzi. 
Żołnierze wracali z poligonów
zmęczeni,
siadali na chodniku
przepuszczając czołgi. 
Te zrywały gąsiennicami 
chodnikowe płyty 
odsłaniając glisty 
i okryte pancerzem 
ślepe nieznane mi żyjątka. 
Stałem w oknie,  
patrzyłem w dal skrywającą
gęsty szpaler drzew
i mnóstwo pytań 
bez odpowiedzi.
16.07.12, godz. 12.20
  
PIERWSZY POCAŁUNEK
Jolka miała dwanaście lat, 
kiedy rozbierałem
ją na planie budowanego domu. 
Pod tarasem
było przytulnie jak w moim mieszkaniu. 
Jej nikłe piersi 
jeszcze mnie nie podniecały.
Próbowałem ją pocałować
w takt piosenki Mazowsza
"Ukochany kraj". 
Zacisnęła wargi, staliśmy
przytuleni do siebie. Obok
nas przechodziły kobiety
z miskami pełnymi prania.
Wbiegaliśmy potem 
z krzykiem
między mokre prześcieradła. 
Był  upalny sierpień 1968 roku. 
Leżeliśmy na asfalcie
do wieczora
wdychając zapach 
rozgrzanej smoły
i maciejki.
16.07.12., godz. 13.05
 
MARZEC 68
Marzec 68  nie zapowiadał 
niczego szczególnego. Dopiero
później dowiedzieliśmy się, że
studenci okupują budynki.
Prowadząc wojnę ulotkową
wieszają na płotach ręcznie pisane gazetki.
"Trybuna Ludu" rozgrzana do czerwoności 
sprzedawała się jak ciepłe bułki.
Sąsiedzi wykupili mąkę, kasze i cukier. 
Wszyscy mówili o wojnie. Żołnierze
jeździli tam i z powrotem. Woda
lała się z pękniętych hydrantów. Kałuże
zamarzały w nocy, by w ciągu dnia
zamienić się w błotne jeziora. 
Nurzaliśmy się w nim
nieświadomi tego, 
że nasi rodzice
po przyjściu 
długo myli ręce 
pumeksem.
Mama na zakończenie
dziennika telewizyjnego
powtarzała:
W marcu 68 i tak 
wszyscy zostaniemy Dziadami
 
PODWÓRKOWE ZABAWY
Bawiliśmy się od rana do wieczora, nawet
w szkole, atramentem Wyglądaliśmy
później niczym zbieranina kleksów. Szkolny
radiowęzeł grał "Nikifora" zespołu No to co, a
ja na grzebieniu " Takie ładne oczy masz"
Czerwonych gitar. Zbieraliśmy 
makulaturę w szkolnej pakamerze,
potem przyjeżdżał "Żuk"; ładując 
roznosiliśmy ją po całym budynku. 
Strzępy "Trybuny Ludu”, "Gazety
Robotniczej" fruwały po szkole.
Czuliśmy się jak w raju. Po lekcjach
gryźliśmy kwaśne dzikie jabłka,
sok spływał nam po rękach
klejąc szkolne mundurki.
Następnego dnia 
umarła nasza dozorczyni. Jej okna
zasłonięto czarnym kirem.
Wiadra stały puste, ścierki
zwiesiliśmy 
do połowy w dół
jak narodowe flagi.
16.07.12, godz. 13,50
ŻYDZI WYJEŻDŻAJĄ...
Ktoś rzucił to zdanie w powietrze, krążyło
po całej dzielnicy, zaglądało nam do okien, 
towarzyszyło we śnie. Rodzina Sztajnów
zaczęła się pakować. Na schodach
leżały poduszki, garnki
i sześciolampowe radio.
Sąsiedzi  zawstydzeni 
przychodzili pojedyńczo, 
najczęściej wieczorami. Kupowali
wszystko po kolei, resztę rzeczy rozdano.
Radio grało bez przerwy 
mazurki Szopena, "Bogurodzicę"
i "Nie rzucim ziemi skąd nasz ród".
Biegaliśmy jak szaleni 
bawiąc się w berka,  strzelając pestkami
goniąc pierze. Lato
kończyło się bezpowrotnie. 
Furmanki codziennie 
przywodziły nowych sąsiadów.
Stali wystraszeni i obcy
jak pisklęta, które wypadły z gniazda.
Nic nie mówili, w milczeniu
obierali ziemniaki. Zapach
gotowanej  kapusty 
wypełniał  klatkę schodową
od piwnicy aż po strych.
16.07.12., godz. 14.55
PIERWSZY MAJA 68 ROKU
Telewizja od rana pokazywała
pierwszomajowy pochód z Moskwy.
Był dłuższy od chińskiego smoka, ciągnął
się od szklanego ekranu, aż
po ostatni szklany ekran
w naszym mieście.
W międzyczasie
wywieszaliśmy flagi. Nasi
rodzice znikali koło
ósmej, a my 
strzelaliśmy do siebie
na podwórku
z drewnianych karabinów. 
Trup ścielił się gęsto. 
Córki sąsiadki
sapały ciągnąc rannych
w stronę śmietnika. 
W piaskownicy
rozstrzeliwaliśmy
dezerterów. 
Do rytmu przygrywały nam
dęte orkiestry.
JESIEŃ BYŁA PORĄ ZMARTWYCHWSTANIA
Wrzesień zapowiadał deszcze, krótkie dni
oraz  porę zmartwychwstania. Cmentarze
pustoszały, wietrzono groby. Głosy
zmarłych rozchodziły się w powietrzu,
a ich rzeczy
suszyły na podwórku. Nasze
eskapady na poniemiecki cmentarz
były starannie przygotowane. 
Ubrani w rękawiczki wybieraliśmy
z opuszczonych mogił
czaszki, piszczele i różne kości.
Później próbowaliśmy
dopasować jedne do drugich.
Nigdy nam się to nie udawało.
W najśmielszych marzeniach 
nie przypuszczaliśmy, 
że człowiek składa się
z tylu zbytecznych
elementów.
KIEDY ZABITO MARTINA LUTHERA KINGA
Kiedy zabito 
pastora Martina Luthera Kinga
odbijaliśmy "zośkę", później 
siedzieliśmy na czereśni sąsiada.
Czarno-biały ekran telewizor
wypełniały krwawe obrazy; policyjne
syreny i "Czarne Pantery" 
podpalające centrum Los Angeles. Babcia
miała łzy w oczach, razem
z mamą zapaliły świece
przed zdjęciem pastora
wyciętym z gazety.
Dzielnicowy radiowęzeł
nadawał "Międzynarodówkę".
Kiedy zapowiadano wiece
 w zakładach pracy,
my liczyliśmy nerwowo 
kieszonkowe, martwiąc się
czy wystarczy nam
na  rozpuszczalną gumę 
do żucia.
STARSI OPOWIADAJĄ O SWOICH RANACH
Wieczorami nasi dziadkowie
siadali w we własnym kręgu
i opowiadali 
o swoich ranach. My
kręciliśmy się wkoło
jak na karuzeli albo 
wesołym miasteczku.
Unosili koszule, pokazywali
palcami wlotowe blizny po pociskach,
czasem nosili je w sobie. 
Kule latały po całym domu.
Gestykulowali  przy tym
jakby obdzierano ich ze skóry.
Niektórzy milczeli, inni płakali.
Potem przynosili karafki
i małymi łykami gasili ból.
Wieczorem śpiewali
kiwając się w takt
zegarowego wahadła. 
Wyjmowali stare fotografie,
podawali nam je ostrożnie 
 jakby wieszali
bombki na choince.
Kiedy noc zabierała ich 
do siebie, krzyczeli przez sen, 
błagając o świt.
 
KIEDY CZYTALIŚMY LISTY
W sobotę po południu zawsze
odprawialiśmy rytuał
czytania starych listów.
Koperty kruszyły się w ręku. Matka
ostrożnie wyciągała z nich  kawałki Wilna,
okruchy świątecznego placka,
czasem fragment starego znaczka. 
Wówczas na przemian,
to płakała, to zaciskała zęby. 
Niebo zniżyło się do poziomu
okiennego parapetu.
Siedziała nieruchomo i 
patrzyła jakby poza nie, w dal.
Myślami była daleko. Poznałem
to po jej zmęczonych nogach, 
którymi przebierała w powietrzu.
Kiedy przeglądaliśmy stare listy
z kopert wypadały
szczątki 
martwego świata.
WYSYPISKO
Codziennie po lekcjach
za "Górką Blacharską"
przekopywaliśmy góry śmieci
Każdą hałdę przeczesywaliśmy
z osobna jak włosy. Był czerwiec
sześćdziesiątego ósmego roku.
Świadectwa szkolne dodały nam lat,
a my ciągnęliśmy na łąkę
wózki dziecięce bez kółek, 
krzesła bez oparcia.
Usypaliśmy z nich stos. 
Kiedy spadł na nas zmierzch 
podpaliliśmy naszą stertę. Płomienie
lizały czerń zapadającej nocy.
Ogień raz po raz
odrywał się od nas
i ulatywał w puste 
o tej porze niebo. 
Wtedy po raz pierwszy
dotarła do mnie myśl,
że wszystko jest
śmiertelne.
Gabriel Leonard Kamiński
(Wiersze pochodzą z przygotowywanego do druku zbioru wierszy pt. Sześćdziesiąty ósmy)
portal LM, lipiec 2012