Szczęście

Kategoria: dramat Opublikowano: niedziela, 08 luty 2015

(monodram)

Michał Dąbrowski


Scena: stalowe łóżko z dużą ilością kołdry, ustawione krótszym bokiem do widowni. Pod nim pudełko pełne zdjęć, wokół mogą leżeć jakieś ubrania, gazety, panuje zwykły nieład. Obok stoi lampka nocna.

(ciemność) (słychać odgłosy deszczu uderzającego o parapet) (światła powoli rozgrzewają się, ale nie świecą swą maksymalną mocą; są przyćmione, żółtawe) (lampka nocna tli się bardzo słabo) (przy łóżku stoi kubek z herbatą) (kobieta leży pod kołdrą, ubrana „po domowemu”, zwykły T-shirt i spodnie od dresu) (chwila dłuży się, mimo że trwa mniej więcej trzydzieści sekund, kobieta leży pod kołdrą nieruchomo, widać tylko jej włosy, zarys ciała) (aż w końcu, zupełnie niespodziewanie, podrywa się z łóżka do pozycji półsiedzącej, jest to zerwanie się ze złego snu, kobieta jest przerażona, oddech ma urywany, niespokojny; oddycha głęboko) (przeciera twarz spodem dłoni, mruga oczami, przez chwilę próbuje dojść do siebie) (kobieta zaczyna mówić niskim głosem, spokojnie i cicho)

Znowu. Znowu ten sam sen. Czasem myślę, że mogłabym od niego zwariować. Powtarza się średnio raz na tydzień, akurat wtedy, gdy zasypiam błogo, o niczym złym nie myślę, senność przychodzi szybko, zabiera mnie, i zaraz przed przebudzeniem zaczyna się ta sama historia, coś na pograniczy zwykłego koszmaru i snu, który sam w sobie jest metaforą.

(ze stolika bierze kubek z herbatą, trzyma go oburącz, pije kilka łyków)

Muszę coś ze sobą zrobić, wreszcie ogarnąć się, zacząć wiele rzeczy od nowa, ale z drugiej strony nie mogę tego zrobić, żyjąc cały czas tym, co było. Jest sobotni wieczór, musiałam przespać cały dzień, a być może i zeszłą noc, nie pamiętam tego, gdyż wszystkie minione dni zlały się w jedną, niewyraźną i wyrwaną z kontekstu chwilę. Pragnę, aby ten dzień był inny, muszę coś z nim zrobić, nie trwać w marazmie, ruszyć z miejsca, pójść gdziekolwiek, gdyż jest mi zbyt duszno, za ciasno, ramy ograniczają mnie bezlitośnie; nie chcę tak.

(krótka pauza, oddech)

Z drugiej strony wolę wrócić pamięcią do tych wszystkich chwil poukrywanych w zakamarkach mojego pokoju; w albumach ze zdjęciami lub w pudełkach po starych butach, gdzie leżą pliki uwiecznionych na zawsze zdarzeń z mojej dalekiej, ale dla świata bardzo bliskiej, przeszłości. Pamiętam, jak niedawno usiadłam na łóżku, piłam zieloną herbatę, w tle leciała spokojna muzyka, mógł to być jazz, tak, jazz pasuje do tego tła, i wzięłam te wszystkie fotografie i zaczęłam je przeglądać, starając się znaleźć siebie w tych wszystkich miejscach, które kiedyś były bardzo moje. A teraz chcę to powtórzyć.

(zsiada z łóżka, wsuwa stopy w kapcie-kotki, sięga po albumy leżące w pudełku pod nim)

Wiedziałam, że ta podróż będzie bardzo miła, kojąca, ale powrót z niej już nie będzie tak łatwy. W albumach był kurz, który zostawiał swoje szare ślady nas opuszkach palców. Niektóre z tych zdjęć musiałam przecierać, gdyż twarze, głównie te będące na drugich, bądź trzecich planach, zlewały się. Przez cały czas próbowałam przypomnieć sobie tych wszystkich ludzi, którzy nagle pojawili się na mojej drodze – niektórzy zostali, i mam nadzieję, że będą ze mną na zawsze, inni odeszli zupełnie naturalnie, tak jak naturalnie zmieniają się krajobrazy wokół nas. Moja wędrówka była chaotyczna, nigdy specjalnie nie przywiązywałam uwagi do chronologii; wolę pamiętać rzeczy po swojemu, układać je w szeregu, który odpowiada tylko mnie.

I tak zaczęłam od kilku niedawnych lat, jakichś wakacji w górach i nad morzem, patrzyłam na ostre kolory zachodzącego słońca i kojącą zieleń górskich szczytów, na spienione fale i kamienie na stokach, na wszystkie miejsca, które przewinęły się za oknem pociągu, rozmyte, niby nic nie znaczące miejscowości, zatomizowane domki stojące na rozległych polach, które tworzą krajobraz. Koncentrowałam się najpierw na tle, gdyż podświadomie wiem, że już tam nigdy nie wrócę: nie wejdę na te szczyty i nie będę kąpać się w tym morzu. Ktoś może stwierdzić: „zawsze możesz wyjechać, te miejsca istnieją dalej, przecież nie ma nic prostszego, jak uciec z miasta na chwilę, na długi weekend, czy nawet na trzytygodniowe wakacje”, no pewnie, odpowiem mu, w jakiś sposób się z nim zgadzając, ale to przecież ludzie tworzą najważniejszy z krajobrazów; nie miejsca same w sobie.

Tu przystaję na chwilę, jeszcze bardziej spowalniam, zamyślam się tym razem nad twarzami, patrzę na ogromne różnice, które istniały między nami, ale to właśnie dzięki nim zakwitła taka przecudna miłość, bezwarunkowe uczucie między bandą nadwrażliwców. To było niesamowite, gdy spędzaliśmy razem czas, wiedząc, że każdy z nas jest zupełnie innym człowiekiem: różniły nas plany na życie, codzienne priorytety, style życia czy wreszcie temperamenty. Ale dzięki temu byliśmy nie do ruszenia. Pamiętam, jak szliśmy wiejską drogą będąc za granicą, ale nie za daleko, na tyle blisko, żeby móc wrócić w każdej chwili, ewentualnie z noclegiem gdzieś na stacji kolejowej, aby rano wsiąść do pociągu i przez góry mozolnie ruszyć w stronę naszego kraju, i te wszystkie poczciwe babcie siedzące na rozchybotanych krzesełkach i ławeczkach, na tle swoich starych, wysłużonych i wiekowych domów, patrzyły na nas, jak na zbiór egzotycznych eksponatów rodem z gabinetu osobliwości. Każdy posiadający inny styl, inną fryzurę, każdy wywodzący się z innego kręgu naszej wielkomiejskiej kultury, ale te kobiety o tym nie wiedziały. Patrzyły na przybyszów z odległej planety, której granica była niespełna kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, w którym się wszyscy znajdowaliśmy. Zdjęcia z tego dnia są rozmyte przez słońce, a powietrze gęste od upału. Potem jakieś fotografie przypadkowo zrobione w miejscowym barze; nasze twarze były ogorzałe od promieni słonecznych, na naszych skórach świecił się pot, a zimne piwa orzeźwiły nas tylko na chwilę.

W tym miejscu, w lokalnym barze, leciała jakaś piosenka, próbuję ją sobie przypomnieć, to był jakiś miejscowy szlagier; mężczyźni o nabrzmiałych twarzach ożywili się przy niej, zaprzestali grać w bilard, i udawali że tańczą coś na modłę kankana. To leciało jakoś tak…

(światła gasną na chwilę, pojawia się bałkańska muzyka, jest skocznie, przaśnie, piosenka trwa jakieś półtorej minuty, aktorka znika ze sceny, i gdy owa melodia się kończy, pojawia się w tym samym miejscu, lecz stoi, a światło padające na jej twarz jest czerwone; melodia kończy się z przytupem, dwa, trzy takty; aktorka mówi powolnym, niskim głosem i każde jej słowo jest powiedziane z bardzo mocnym naciskiem)

I teraz. Jak na złość. Wpadło mi w ręce. To zdjęcie. O którym. Zupełnie. Zapomniałam. Oczywiście, że. Jesteśmy. Na nim. Razem. Ktoś je. Nam zrobił. Gdy leciała właśnie tamta. Piosenka. Jesteśmy w ruchu. My oboje. Byliśmy. W ciągłym. Ruchu. W życiu. Jak i w tamtej chwili. Uwiecznionej. Wszędzie było nas. Pełno. Tutaj jesteśmy. Niewyraźni od naszej. Intensywności tańca. Aparat nie złapał. Wszystkiego. Tło jest nieruchome. My wirujemy. I rzeczywiście. Wirowaliśmy przez okrągłe. Osiem lat. Osiem lat to jest. Dziewięćdziesiąt sześć miesięcy. To jest mnóstwo dni. I nocy. Poranków. I masa. Naszych rzeczy.

(pauza) (znów siada na łóżku, podkula nogi; światło z krwistoczerwonego zmienia się na „domowe”) (aktorka mówi szybciej, naturalniej, bez przerw; jej wypowiedź coraz bardziej nabiera rytmu)

Tam, w tym dusznym miejscu, to byłam inna-ja. Prawdziwa, teraźniejsza ja, jest tylko tutaj. I stoi nad przepaścią.

Z jednej strony, za sobą, ma dojmujący bagaż przeszłości, z drugiej, naprzeciwko: wielką niewiadomą. To jedno głupie zdjęcie, zwykła chwila sfotografowana przez kogokolwiek, stanowi punkt zwrotny, ponieważ przypomniało mi, że ja nadal chcę tak wirować, zupełnie zatracić się w metaforze ukrytej na tym lekko rozmazanym kadrze, i trwać w tym wirze, zapominając o wszystkim.

Teraz, gdy najczarniejsze chwile są w natarciu – wariuję. To chyba normalne, nie wiem, być może każdy tak ma, albo musi mieć, nie wiem. Być może są to zwyczajne reakcje normalnej osoby na –

(pauza)

Jeszcze nie jest na to czas. Jeszcze nic nie powiem, nie pomyślę, choć zastanawiam się teraz, jak wielkim kłamcą trzeba być, żeby okłamywać siebie nawet przez krótki czas, nieistotne jaki, łgać sobie w żywe serce i jeszcze w to wierzyć; mieć zupełnie niezachwianą wiarę w to, że przecież nic się nie stało. Ot, zwykła zmiana w życiu, nic nadzwyczajnego, przecież niezliczona masa ludzi przeżywa takie upadki. Wzloty, czyli coś zupełnie odwrotnego, też się przytrafiają, ale dużo rzadziej. Po prostu to wynika z czasu, w jakim żyjemy. Tak myślę.

Ale też kategorycznie się na to nie zgadzam. Na siebie w tym wszystkim się nie zgadzam, nie tak to wszystko sobie zaplanowałam, nie taki plan utkałam sobie w głowie, i nie zgadzam się na to, aby jakieś – jakiekolwiek – zrządzenie losu wybiło mnie z tego rytmu. Z rytmu szczęścia; przecież właśnie o szczęście mi chodzi cały czas.

Bardzo łatwo przyzwyczaić się do szczęścia i wszystkich jego dobrodziejstw. Jest jak wygodny fotel, który pozwala ci się zapaść w sobie i usnąć snem bezpiecznym, nie być niepokojonym przez żadne złe i zewnętrzne bodźce. Nie, to nie ma nic wspólnego z bańką mydlaną, która przecież uważana jest za taki substytut szczęśliwości, ale gdy pęka, świat poza nią jest o tyle realny, co okrutny. Ja mówię o szczęściu, które jest stałą częścią życia, jest jak fundament, wokół którego wszystko inne, nawet najbardziej pretensjonalne i głupie rzeczy nabierają cudownego sensu.

To zabawne i przerażające zarazem, jak wiele osób żyje w takiej bardzo niebezpiecznej ułudzie, że oto mają wszystko, czego pragną, i owe materialne rzeczy, którymi z taką lubością otaczają się dwadzieścia cztery godziny na dobę, zastępują im prawdziwe poczucie bezpieczeństwa. Jadą do ogromnego sklepu i meblowanie swojego nowego mieszkania zaczynają od sprawdzenia cen ogromnych telewizorów plazmowych, ale przecież ich blask nie daje ciepła, jedynie iluzję uczestnictwa w czymś ważnym. Potem, załóżmy, że już wszystko jest gotowe, właściciel takiej plazmy siedzi na swojej skórzanej kanapie i myśli, że oto właśnie szczęście w tej jedynej i słusznej formie przyszło do niego, jest zupełnie bezpieczny, nieruchomieje; zasypia –

(zmiana oświetlenia, zieleń pomieszana z żółcią, kolory przypominające melanż barw łąk)

Gdy o tym myślę, wzbiera we mnie agresja, czuję to w mostku, to jest jedno z najgorszych znanych mi uczuć: niemoc połączona ze złością. Jakby coś we mnie chciało wyskoczyć, odejść, wyrwać się z ciała, a nie może; mam wrażenie, że tłumię to w sobie, i nie znajduję żadnego ujścia. Klatka to pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl. Ten ciągnący się od połowy lata i przez znaczną część jesieni dojmujący smutek pozbawił mnie umiejętności patrzenia na świat w sposób, w jaki bym sobie tego życzyła.

Ale oczywiście cały czas wędruję po swoich wspomnieniach; teraz jestem na etapie pewnego wyjazdu na działkę.

Obok nas było rozlewisko rzeki i puste po sezonie domki. To musiał być wrzesień, gdzie deszcz padał często, mgły z pól leniwie wkradały się między domki letniskowe, a powietrze i ziemia były wilgotne. W domku spało kilka osób, nasze rzeczy porozrzucane były po podłodze, czyjeś buty suszyły się po wycieczce na łąki. Fotografie z tego tygodnia są senne. Robimy sobie garnek makaronu, do którego dodajemy sos. W tym sosie jest wszystko: od warzyw po przyprawę do ryb; nikt wcześniej nigdy czegoś takiego nie jadł. Sos jest czerwony, jest głównym bohaterem pewnej fotografii przedstawiającej wszystkie nasze tekturowe talerzyki. Potem jemy z apetytem. Wrześniowe słońce zaszło i jego zachód obudził hordy komarów. Lecą do naszego domku zgodną chmarą, czują naszą krew, a my w tym czasie otwieramy kolejne piwa, gdzieś krąży rum, kilka chwil później mamy już wypieki, jesteśmy lekko pijani. Flesz robi swoje; nasze oczy błyszczą. Tak mijał czas, trochę sennie, ale właśnie przez to pięknie.

Pamiętam tę wycieczkę na łąki, musiała być piąta rano, ja i trzy osoby idące we mgle, cały czas przed siebie; odczuwający wolność chociażby z tego powodu, że nie było wokół nas żywej duszy, a przed nami był tylko bezkres nieujarzmionej przyrody. Rozlewiska wylały na łąki, ziemia była podmokła, a nasze stopy wchłaniał ciepły i całkiem przyjemny muł. Zasysał je i trzeba było siłą wydostawać nogę, aby zanurzyć ją znowu. Buty nieśliśmy w rękach, zupełnie nieprzygotowani na taki spacer przez rozlewisko; zapuszczaliśmy się w gęstwinę, wokół nas panowała martwa cisza, jakby wszystkie zwierzęta żyjące na łąkach pouciekały, uprzednio nas wyczuwając. Szukaliśmy wtedy żerowisk bobrów i nie odzywaliśmy się do siebie zbyt wiele. Każdy z nas pogrążony był we własnych myślach, niczym te łąki we mgle.

O czym wtedy myślałam? Już nie pamiętam, ale być może o sprawach bieżących, o jakichś odczuciach, które wtedy były bardzo moje, a w chwili obecnej nie poznałabym ich zupełnie. Zapewne wędrowałam gdzieś po moich przyszłych planach, masie rzeczy do zrobienia, jakichś telefonach do ludzi, z którymi chciałam się spotkać, robiłam hierarchię, w której od razu się pogubiłam i stwierdziłam, że jednak wszystko wyjdzie w praniu, w mieście.

Wtedy też ugrzęzła mi noga w mule i byłam na skraju przewrócenia się, to było w miejscu, gdzie łąki niebezpiecznie i niepostrzeżenie zamieniały się w zdradzieckie bagna, do których wstęp mają tylko zwierzęta. Chwiałam się stojąc w dziwacznej, teatralnej i komicznej pozie przez kilkanaście sekund, aż na odsiecz, śmiejąc się swoim donośnym śmiechem, tym samym burząc ciszę poranną, kilka metrów za mną, przybył on –

(oświetlenie drga, na ścianie pojawia się drgające światło w stylu głębokiej, ale jasnej barwy morza) (kobieta mówi znowu szybciej, urywa zdania) (słychać dźwięki burzy współgrające z oświetleniem) (kobieta podobnie naciska na słowa)

Nadeszło. Nieuniknione. To jest ten. Rodzaj wspomnień. Których teraz. Nie mam. Ochoty pamiętać. Są jak sól. Dla rany. Szpilka pod. Paznokciem. Pieprz w. Oku. Mogłabym. Wymieniać to. W Nieskończoność. Nie mam. Na to. Siły. Nie mogę. I nie chcę. Trzymać tego. Albumu przy łóżku. Fotografie pokazują. W swoim pięknie. Również zimne. Okrucieństwo. Dźgają mnie. Swoimi ostrymi. Krańcami. Niby nic. Zwykły papier. Fotograficzny otwierający. Wspomnienia. Koniec. Dość tego. Zadręczania się. Bez żadnego pożytku. Dla siebie.

(przerwa na oddech, „deszcz” wzmaga się za „oknem”, światła czerwienieją) (kobieta mówi znacznie ostrzej, niespodziewanie wybucha emocjami)

Basta!

Powiedziałam: koniec!

To wszystko, co minęło, nie ma prawa się powtórzyć.

A to miasto, którego się brzydzę, nęci mnie coraz bardziej. Czeka na mnie, woła mnie, szepcze mi do ucha swoim głośnym szeptem: wyjdź z domu!, i daje mi mgliste obietnice nowych znajomości, tam, gdzieś za oknem, w tym jesiennym deszczu kotłuje się masa ludzi pozamykana na własne życzenie w kawiarniach, klubach i pubach. Miasto mówi mi: idź tam! Zapomnij o tym mężczyźnie na zdjęciach; on istnieje, ale jego obecność nie jest dla ciebie. Weź cholerną taksówkę, niech podjedzie pod twój blok, i zabierze cię daleko stąd, do zupełnie innej rzeczywistości, do miejsc sztucznych, ale być może właśnie taka namiastka czegoś, co jest tylko pustą formą ciebie zainteresuje i zajmie twoje myśli. Idź do nowych ludzi – jest przecież tyle nowych twarzy, których nigdy nie widziałaś; miasto mówi do mnie szyderczo: i nie czujesz, że coś ci umknęło? To nic, że pada, przecież to tylko deszcz, to on zrobił selekcję w mieście, pozostawiając tylko najwartościowsze osoby w ciemnych, dusznych i zadymionych miejscach; oni czekają na ciebie, nawet jeśli o tym nie wiedzą.

(światła gasną na chwilę) (aktorka pojawia się zaraz ubrana bardziej wyjściowo, ale niewyzywająco) (już nie siada na łóżku, tylko na krześle)

(z offu dobiega odgłos samochodu towarzyszący przez całą „jazdę” w miasto) (światła nad aktorką zaczynają się mienić – taksówka mija kolejne latarnie, w tle może pobrzmiewać muzyka, ale nie za głośna, jest tylko tłem do jazdy) (aktorka prowadzi konwersację z niewidzialnym taksówkarzem, mówi bez żadnej egzaltacji, naturalnie)

Proszę mnie zawieźć do centrum miasta, wysadzić jakoś między głównymi ulicami. Nie, nie mam planu, nie wiem jeszcze gdzie chcę pójść, wymyślę to po drodze, przecież mam czas. Moim jedynym planem było wyjście z domu, rozumie pan, dom to siedlisko wspomnień, nie zawsze złych, nie o to mi chodzi, również tych dobrych, które jednak uwierają bardzo mocno i często nie dają spać. Pan ma podobnie? I pewnie nocne wycieczki po mieście panu pomagają? Tak też myślałam. Staje się pan powiernikiem historii ludzkich; ludzie, tak jak ja teraz, siedzą na tylnym siedzeniu i sami, bez żadnej zachęty zaczynają opowiadać, prawda? Czasem pan ich zagada, gdy milczą. To logiczne, przecież to wszystko rządzi się takimi samymi prawami.

Ma pan dzieci, widzę zdjęcia przy liczniku. I to one nadają sens pańskim kursom przez miasto, prawda? To właśnie dla nich czeka pan na ciemnych postojach taksówek na kolejnego klienta lub wsłuchuje się w szum centrali, aby złapać kolejny kurs. To wszystko jest szlachetne, przecież na tym to polega. Ale, wie pan, najgorsze jest w tym utrata tego sensu, straszne to jest, gdy z dnia na dzień, twoje plany zmieniają się, a raczej znikają, obracają się w zupełną niwecz. Mówi pan, że miał tak wiele razy i to w gruncie rzeczy nie jest to nic strasznego? Pan tak mówi, gdyż się do tego najzwyczajniej przyzwyczaił, dla mnie każda taka zmiana oznacza ogromny wstrząs, z którego nie potrafię tak po prostu wyjść. Rozumie mnie pan, prawda? Mówi pan, że jestem jeszcze młoda i wszystko przede mną i ja to wiem, to akurat nie jest najtrudniejsze w tej sytuacji. Najgorsze jest to, że trzeba się w niej odnaleźć, i to odnalezienie siebie okazało się najtrudniejszą rzeczą w moim życiu. Mam się nie martwić, tak? Twierdzi pan, że wszystko będzie dobrze? Dziękuję z całego serca za ten optymizm, choć na tę chwilę szczerze w niego wątpię. Zbyt dużo się stało, aby nastąpiły jakieś zmiany na lepsze, to byłoby za łatwe. Wie pan, ja wierzę w to, że im większe zachodzą w życiu zmiany, tym na dłużej wszystko zostaje takie same.

Mówi pan, że to trzeba przeczekać? I pewnie ma pan rację, ale u mnie ten stan trwa już niebezpiecznie długo. Za długo jak dla mnie. To wszystko zaczęło się w połowie wakacji, a teraz mamy już regularną jesień, a przy mojej impulsywności coś takiego nie jest zbyt normalne. Moje nastroje zmieniają się szybko, a teraz, w tym smutnym czasie bez szczęścia, moje emocje przypominają prawdziwy kalejdoskop, szczerze mówiąc nie odpowiadam za siebie.

Nie, proszę się mnie nie bać –

(szczery śmiech)

Nic panu nie zrobię, zresztą sobie również, po prostu niestabilność emocjonalna mnie rozkłada na łopatki. Ale pewnie przejdzie, skoro pan tak mówi.

Nie da się jakoś ominąć tej rozkopanej ulicy? Nie zna pan żadnego skrótu? To miasto też tak pana przeraża, jak mnie? Szczególnie teraz, w zimną i deszczową jesień, gdzie wszystko wydaje się takie posępne, smutne i samotne? Czasem rzeczywiście dom daje wytchnienie, staje się cudownym azylem, w którym chce się zostać jak najdłużej; dzisiaj na przykład oglądałam zdjęcia, pogrążając się we wspomnieniach, piłam zieloną herbatę i było mi błogo, jednak ta błogość bardzo szybko się skończyła, zabrzmi to może dziwnie, ale uwolniłam błogie demony z mojej pamięci, które nie dały mi odetchnąć, zostawiłam wszystko za sobą, przynajmniej na tych kilka godzin, które chcę spędzić gdzieś, gdziekolwiek –

Trudno, że nie może pan tego objechać, pewnie będziemy tak stali w tym korku jakiś kwadrans, może przez ten czas wpadnę na pomysł, gdzie chcę się udać: może to być miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byłam, i sądzę, że jest to całkiem sensowny pomysł; w pewnym momencie miałam już szczerze dość tych samych ludzi w miejscach znanych przeze mnie na wylot.

Albo i nie. Wysiądę tutaj, na środku ulicy. To nic, że pada. Że co?, że makijaż mi się rozmaże? Proszę pana, jaki tam makijaż, makijaż nic nie znaczy, zresztą może to i lepiej, nie będę miała tej maski; będę tylko ja.

(odgłosy ulicy, pomieszane z deszczem, klaksony i szum miasta nikną, światła gasną; w/w dźwięki ustępują spokojnej muzyce jazzowej) (światło o barwie ciepłej czerwieni powoli wypełnia pomieszczenie i ukazuje aktorkę na czerwonym i nowoczesnym fotelu, z kieliszkiem wina stojącym na nowoczesnym i eleganckim stoliku) (aktorka mówi spokojnie, choć lekka drwina jest słyszalna w jej głosie)

I co? Czy tu jest banalnie? Na pierwszy rzut oka wygląda tak: to miejsce jest kanciaste, nie posiada żadnych obłości, wszystko ma kąty proste. Tylko ludzie są miękcy, reszta jest odhumanizowana. I ta muzyka… gdzieś to musiałam już słyszeć, na jakimś koncercie, w zupełnie innym otoczeniu, być może w tym innym czasie. Nie wiem.

Tutaj są zupełnie inni ludzie. Wszyscy wyglądają podobnie, brakuje im pluralizmu, wyjątkowości. Chcieli ubrać się elegancko i może im to wyszło, ale każdy w efekcie nosi się na tę samą modłę. Zastanawiam się, co tutaj robię, ale chyba skusiła mnie muzyka, którą usłyszałam z ulicy. Zresztą i tak nie miałam żadnych planów, miejsce, jak każde inne, a to jest o tyle dobre, że mogę się w nim bez problemu wyciszyć.

Ale przecież ja wyciszam się cały czas, tyle że nie zawsze skutecznie. Dom jest zły: przywołuje bezlitosne wspomnienia. Wyjście z niego potrafi być niebezpieczne, gdyż niesie za sobą niewiadomą.

(bierze łyka wina i spogląda gdzieś w bok)

Ten mężczyzna wydaje mi się całkiem interesujący. Siedzi, tak jak ja, na jednym z tych foteli i sączy drinka. Nie wydaje mi się, żeby chociaż przez chwilę na mnie spoglądał. Być może taksówkarz miał rację, może to ten makijaż, może rzeczywiście powinnam go mieć na sobie. Moja uroda w oczach innych nabrałaby ostrości. Sama nie wiem –

No proszę, spojrzał na mnie, ale ja oczywiście go ignoruję. Jego wzrok jest bardzo łatwy do rozszyfrowania, tak jak i jego intencje. Gdy patrzę na kieliszek, on świdruje mnie wzrokiem, gdy podnoszę głowę, on udaje, że coś, cokolwiek znajduje się za mną, jest bardziej godne oglądania ode mnie. Ignoruję go. Dość emocjonalności. Teraz zupełnie nie jest mi do niczego potrzebna. Muszę oszukiwać się cały czas, udawać kobietę bez przeszłości, bez krztyny zawirowań emocjonalnych, totalną emocjonalną dziewicę, zimną sukę, ale jednocześnie nie dać się uwieść, ani tym bardziej go nie podrywać, mimo że jest taki interesujący. Przecież to dziecinnie proste, a on taki łatwy do rozgryzienia.

Wydaje mi się, że za sobą słyszę głosy rozradowanej grupki znajomych, nęci mnie, żeby odruchowo na nich spojrzeć, ale ta gra, w którą zaczęłam się bawić bardzo mnie wciągnęła.

(wypija cały kieliszek, siada luźno na fotelu, opiera się, zarzuca nogę na nogę, nie wyzywająco; na zupełnym luzie)

Już nawet się nie kryje ze swoim wzrokiem. Nie peszy się. Nie udaje. Nie wiem, co chce wyczytać w moim. Założę się, że pragnąłby zobaczyć w nim siebie, idealnie odbitego, ze wszystkimi swoimi pragnieniami, marzeniami, planami i wyobrażeniami mojej osoby.

(mówi podekscytowanym szeptem)

Dzieje się dokładnie tak, jak myślałam: wstaje, idzie do baru, ukradkiem na mnie spogląda i już widzę, jak się zbliża, niesie mi kieliszek wina, i już zaczyna się ta scenka rodzajowa, jak w każdym banalnym podręczniku dla ludzi kochających niewyszukane podrywy.

(kobieta zmienia pozycję, już nie siedzi na luzie, podpiera brodę dłońmi – pozycja zaciekawionej osoby, która z kimś rozmawia, ale bardziej słucha niż mówi)

O, dziękuję, bardzo mi miło. Sam tutaj jesteś? Tak myślałam. Co takiego cię skłoniło do wyjścia z domu w taką pogodę? Nuda? Samotność? Mówisz, że połączenie tych dwóch? No widzisz, a ja po prostu musiałam wyjść z domu z kilku powodów. Jakich? Nie pytaj lepiej. Nie chciałbyś wiedzieć, naprawdę, nie są warte wymieniania, przynajmniej nie teraz. Uparty jesteś, dobrze sam chciałeś.

(robi poważną minę, zniża głos)

Chcesz zepsuć mi humor, prawda? Po to tu usiadłeś? Nie zaprzeczaj, udało ci się po mistrzowsku.

(chwila ciszy, niech w tym momencie muzyczne tło zostaje ucięte, nic nie słychać, po czym aktorka wybucha głośnym śmiechem małej, wrednej i złośliwej dziewczynki, która zrobiła komuś psikusa i dobrze o tym wie) (muzyka zaczyna grać znowu)

Wiedziałam! Dałeś się nabrać! Żartuję przecież. No, nieważne, przepraszam, to przez to…nie wiem, przez co. To nieistotne, zapomnij o tym.

Więc czym się zajmujesz na co dzień? Opowiedz mi trochę o sobie.

(kobieta patrzy przed siebie, zasłaniając usta, jakby opowiadała jakiś sekret, mówi  niskim szeptem, z nutką ekscytacji)

Na tym świecie, a raczej w tych naszych małych światach, do których należymy, jest taka niepisana zasada: każdy robi coś. Trzeba robić coś, żeby nie być nikim. Każdy, od razu na wstępie informuje, co robi. Inaczej rozmowa ma zły start, można na samym początku zrobić niestosowne wrażenie, gdy powie się, że oprócz studiów i pracy w jakimś bliżej nieokreślonym miejscu, oglądaniu telewizji i paru innych codziennych rzeczach, w życiu nie ma niczego innego. Żadnej pasji. Oczywiście mój rozmówca musiał być kimś i robić to coś, co go w sposób wieloznaczny określa.

Oczywiście: zwiedził pół świata, jeśli nie cały. Jego stopy chodziły po afrykańskich piaskach, skóra cięta była przez ostre liście drzew Doliny Amazonki, a oczy oglądały niekończące się piękno raf koralowych. Jego mięśnie poznały trud wspinaczki wysokogórskiej, a plecy czuły uścisk uprzęży paralotni. Język poznał większość przypraw i smaków świata: od grenlandzkich przysmaków po południowo afrykańskie rarytasy; jego podniebienie zachwycało się oryginalnym japońskim sushi, po rosyjską palcówkę pałaszowaną pod wódkę gdzieś we władywostockim barze. Znajomych miał w okupowanym Iraku, mógł bez problemu znaleźć schronienie na noc w kilku afrykańskich osadach, bardzo chętnie odwiedzał Nowy Jork, w którym jego przyjaciel miał galerię w opuszczonych loftach Brooklynu, poza tym czuł się świetnie w gorących meksykańskich spelunach i bez trudu odnajdywał się w labiryncie uliczek Rio de Janeiro, gdyż znał tam wiele osób, a nawet jeśli nie znał, to zawsze mógł się na kogoś powołać. Słowem: był wszędzie bezpieczny, nie do ruszenia. Mistrz świata.

Oczywiście jego wojaże byłyby nic niewarte, gdyby nie były uwiecznione. Mówić przecież można o wszystkim, wyobraźnia niczego nie ogranicza, w naszych słowach możemy być wszystkim. Tak, robił zdjęcia, robił masy zdjęć, które zapełniałyby całe szafy segregatorów, albumów, a tak wypełniają setki gigabajtów w jego komputerze. Wszystkie one do obejrzenia jedynie dla wybrańców, dla nikogo innego. Plebs może jedynie przejść się do galerii, na wernisaż, obejrzeć je wszystkie, każdą możliwą wariację na temat cudu człowieka, przyrody i ich świata. Fotografie są w kolorze, sepii, w czerni i bieli, przejaskrawione, stonowane, w ruchu, zupełnie rozmazane i niewyobrażalnie ostre. Widz dostaje od niego miksturę wrażeń utrwalonych na perfekcyjnie wykonanych zdjęciach włożonych za ogromne antyramy.

Przechadzając się po galeriach, tu muszę dodać, że nie tylko miejscowych, naszych i lokalnych, ale też tych londyńskich, berlińskich czy paryskich, a jeśli mu się poszczęści to nawet i nowojorskich czy tokijskich, można ujrzeć wszystko. Rodzina znudzonych guźców idzie przez prerię, samotny lampart praży się w słońcu; można dostrzec jego oczy, które tylko na pozór są rozmarzone: one czekają na rozproszenie się stadka antylop. Krokodyl odpoczywa po obfitym posiłku, jest zanurzony w wodzie, a w paszczy małe ptaszki w imię symbiozy czyszczą mu zęby. Stado szczurów w bezimiennym mieście buszuje po przepełnionych śmietnikach; ich szare, czarne i mokre ciałka uchwycone są na tle pożółkłych gazet. Południowoamerykańskie dzieci kopią piłkę, a raczej zwinięte szmaty, wszystkie są umorusane, na sobie mają jedynie szorty, biegną boso, ale ich niczym nieskrępowana radość została uchwycona. Na kolejnym zdjęciu tajskie prostytutki nie mają twarzy, widać tylko rozmazane kontury, pstrokate kolory ich ubrań i odblaski jaskrawych neonów.

On mógłby tak bez końca. Każde zdjęcie to osobna historia, którą można snuć w nieskończoność. Dopowiadać do niej dygresje, rozbijać je na mniejsze wątki, ubarwiać swoją opowieść, koloryzować ją do woli, aby była bardziej emocjonująca dla słuchacza.

A wszystko to dzięki dziecięcej pasji robienia zdjęć, uporze i ciężkiej pracy nad sobą. Inwestowaniu w nowy sprzęt, wygrywaniu pierwszych konkursów, najpierw tych lokalnych, a później ogólnokrajowych, aby w końcu, ze znojem pracy na plecach i bagażem doświadczeń w głowie, przejść do pierwszej ligi europejskich fotoreporterów, którzy specjalizują się praktycznie we wszystkim: doskonale fotografują przyrodę i mają świetne oko do sytuacji z ludźmi na pierwszym planie.

Gdy wszystko jest już dopięte na ostatni guzik, organizacja zapięta pod szyję, on zaprasza na swoje wystawy, jest ich faktycznym gospodarzem, choć prowadzącym jest ktoś inny; starszy stażem znawca sztuki fotografii, ale w rzeczywistości mniej zdolny. To właśnie ten drugi snuje przed licznymi gośćmi trasę podróży, opowiada wyuczone anegdotki, w chwili gdy gwiazda wieczoru, ubrana z elegancką nonszalancją stoi obok, mierzy wzrokiem przybyłych i uśmiecha się tajemniczo. A potem wszyscy snują się eterycznie po dużej przestrzeni, komentują sytuacje, sączą wino, obok jest stół z zakąskami. Nawiązują się niezobowiązujące kontakty, wymiany telefonów, dawane są mgliste obietnice wspólnych projektów, z których kiełkuje tylko nikły procent. Pięknie ubrana i niepokojąco trzeźwa bohema bryluje. I oczywiście każdy jest kimś i robi coś.

(pauza)

Czuję, że tutaj, po jego tyradzie, cokolwiek składnej, malowniczej, oddziałującej na wyobraźnię w sposób zupełny, nastąpi zwrot akcji. Mężczyzna mówi pięknie, chce mnie tym pięknem swoich przeżyć zarazić, kupił nawet butelkę wina, czuję, że mam wypieki na ustach, a czerwień napoju rozlała się cudnym ciepłem w moim ciele. Tak to się zaczyna. Nawet nie patrzę na zegarek, nie wiem, która jest godzina, gdyż albo może być późno w nocy, albo minął dopiero kwadrans. Nie wiem tego i nie chcę wiedzieć. Jestem pewna, że on dostrzega mój stan i skwapliwie nalewa mi wina. Nie czuję się pijana, choć założę się o wiele, że on bardzo pragnąłby mnie taką ujrzeć.

I tutaj właśnie następuje ów zwrot w sytuacji. Mężczyzna kończy swój wywód, który właściwie nie miał żadnej puenty, chyba że doszukiwać się jej w moim ewentualnym zachwycie. Tak, to było naprawdę piękne. Mężczyzna, który umie pięknie mówić o sobie, teraz patrzy na mnie pytająco, i ja doskonale wiem, co kryje się w jego oczach przymrużonych, rozmarzonych, zapatrzonych we mnie, w moje oczy, jako centralny punkt mojej twarzy; i już to widzę, on swoim spojrzeniem wysyła mi pytanie, właściwie to w tej sytuacji wszystko jest jasne, ale on mimo wszystko mi je zadaje; nie może być inaczej: co robisz w życiu?

(kobieta krztusi się winem; pytanie rozmówcy pada dokładnie w chwili, gdy aktorka bierze łyk)

To jest takie bardzo wystudiowane parsknięcie śmiechem, na które czekałam. Przez ciało przechodzi dreszcz, a mężczyzna nie zmienia wyrazu twarzy, kąt spojrzenia również zostaje taki sam.

(kobieta zmienia pozycję, już nie mówi do „publiki”, zwraca się do swojego „rozmówcy”)

Nic. Ja nie robię nic.

(kobieta odwraca się od „rozmówcy”, w stronę publiczności)

Już widzę jego konsternację, już widzę, że nie wie, co powiedzieć, mój obraz utkany w jego wyobraźni legł w gruzach, zupełnie przestał przystawać do rzeczywistości, którą sobie uroił. Jego wzrok był bardzo wymowny, zastępował słowa. Mężczyzna nie musiał nic mówić, to trwało zaledwie chwilę: zamarł z kieliszkiem w pół drogi do ust, jego ciało nie wykonało żadnego ruchu, cały spiął się w sobie, ale zaraz rozluźnił się, powrócił do swojej zwyczajnej nonszalanckiej pozycji.

I stwierdził, uśmiechając się półgębkiem: nie rozumiem, jak to: nic?

Uważa to za żart, za prowokację, banalną, ale jednak prowokację. Zapewne myślał, że okażę się kimś innym, na przykład malarką, która właśnie wyszła z domu, aby odpocząć od oparów farb i kolorów swoich prac, lub pisarką i poetką, zbyt pochłoniętą światami przez siebie tworzonymi, aby istnieć pełną sobą w społeczeństwie albo performerką brylującą ze swoimi happeningami po wszystkich możliwych undergroundowych imprezach.

Mogłabym dla niego być kimkolwiek, ale ja postanowiłam stać się w jego oczach nikim, spróbować zburzyć jego wyobrażenie o mojej osobie. Udało mi się w stu procentach. Jego konsternacja przeszła moje wyobrażenia. Biedak nie wiedział, co ze sobą począć, w jego głowie zasiałam pustkę i niepokój.

(kobieta siada wygodnie, jakby wyczekując, co powie jej rozmówca) (teraz zwraca się już do niego, nie do publiczności, ton głosu aktorki jest naturalny, może być cichy, spokojny i wyważony)

Czemu milczysz? Zdziwiłam cię? Nie żartuj. Twoja konsternacja jest zbyt widoczna. I co? Pewnie nie chcesz już ze mną rozmawiać, myślałeś pewnie, że podzielę się z tobą jakimiś moimi pasjami, zarazę cię na przykład umiejętnością robienia filmów krótkometrażowych, albo czymś innym, ale równie wymagającym umiejętności, czasu, pasji i oczywiście talentu.

Wielokrotnie zastanawiałam się, czemu tak jest, że ludzi ocenia się od razu na starcie przez pryzmat tego, co robią, i nie chodzi mi o zwykłą pracę, tylko o pasję, która dodaje życiu jaskrawości.

Czego ode mnie oczekiwałeś, przysiadając się do stolika? Przelotnej znajomości? Jednonocnego romansu w twoim studiu fotograficznym? Wielkiej miłości zrodzonej z przypadkowego przecięcia się naszych dróg? A może chciałeś we mnie znaleźć idealny materiał na swoją modelkę?

Też nie? Więc jaki był twój cel? Jestem niemiła?

Znowu to samo się we mnie odzywa, wiesz? Chcesz wiedzieć co takiego? Ale musisz mi obiecać, że nie weźmiesz tego do siebie, to jest tylko i wyłącznie mój problem, sama muszę sobie z tym poradzić.

To jest tak, że na pewne rzeczy po prostu nie ma się wpływu, one cały czas w tobie siedzą, a gdy próbujesz uwolnić się od nich, wychodząc z domu, zostawić te demony za sobą i wejść w jakiś inny świat, odwiedzić inne miejsca, spotkać nowych ludzi, zostawić choć na chwilę przeszłość za sobą, wyrwać się z tej klatki, którą jest moje łóżko i pokój pełen wspomnień – po prostu uciec.

I wiesz co, może mi się to nawet udaje, mimo że połowicznie, to jednak daję radę, ale tu następuje problem. Te wszystkie uczucia, które przez cały czas noszę w sobie, emocjonalne oksymorony i niewyobrażalne ambiwalencje, przelewam na innych. Robię się nie-sobą, lub sobą w sytuacji ekstremalnej, czego niejako stałeś się ofiarą.

Przepraszam.

(pauza)

W pewnym momentach zaczyna mi odbijać. Staję się uszczypliwa, a nie chcę tego. Moja codzienna autoagresja skierowana jest na innych i staje się przez to bardzo pospolita. To jest jakiś paradoks, wiesz? Uciekam z domu do ludzi, żeby nie być sama i żeby za chwilę zacząć ich ranić –

(kobieta przybiera zamyślony wyraz twarzy, wygląda tak, jakby nie dbała o to, czy rozmówca jej słucha)

Ostatnio, to musiało być jeszcze w tym miesiącu, choć mogę się mylić, wszystkie dni, weekendy, tygodnie, zlewają się w jakąś nieokreśloność, w papkę, misz-masz wyjść, powrotów, taksówek, rozmów z często przypadkowymi ludźmi, jednorazowych znajomości, rozmów z mężczyznami, które dzielą się na bycie podrywaną i podrywającą. Zaznaczę tutaj, że na tym drugim wychodzę zdecydowanie gorzej. Na pierwszym oni, ale w tym wypadku to nie jest istotne.

Ta impreza, ona była w jakimś klubie. Bar był na parterze, a sala koncertowa na poziomie piwnicznym. Ściany oklejone były plakatami z poprzednich imprez, koncertów i wystaw. Schodziłam po krętych schodach trzymając w ręku drinka. Za mną i przede mną byli znajomi mojej dobrej koleżanki, która wzięła mnie na tę noc niejako pod swoje skrzydła. Trochę było tak, że sama się wprosiłam w jej towarzystwo, ale nie nachalnie, tylko zwyczajnie zadzwoniłam do niej z pytaniem, co dziś robi, i przygarnęła mnie bezproblemowo. Oprócz nas było jeszcze pięć osób. Dwie koleżanki i trzech kolegów, wszyscy młodsi ode mnie, z wprost proporcjonalnie mniejszymi bagażami doświadczeń w stosunku do swoich zmartwień. Ale najwyraźniej takiej czystości, może nawet niewinności potrzebowałam. Ich problemy były błahe, nic nie znaczące. Doskonale wiedziałam, że za kilka lat zapomną o swoich małych zmartwieniach, które teraz w sposób całkowity zaprzątały ich umysły.

Tej nocy miał odbyć się występ jakiegoś bliżej mi nieznanego zespołu rockowego, w którym grał chłopak jednej z tych dwóch obcych mi dziewczyn: koncert, który polega na przyciągnięciu znajomych innych znajomych, nie ma co liczyć na prasę muzyczną, czyste podziemie w swojej garażowej i brudnej formie rozkwita w dusznym pomieszczeniu w sobotnią noc. Niczym nieskrępowana radość z grania muzyki wymieszana z chęcią spotkania się w bliższym i dalszym gronie osób.

Gdy byliśmy na dole, zespół się stroił. Ich sprzęt błyszczał pod kolorowym oświetleniem. Na sali nie było jeszcze zapowiadanych tłumów. Przestrzeń czekała na zagospodarowanie. Ludzie siedzieli pod ścianami, nudzili się, raz po raz kursowali na górę do baru; czekali.

Moja natura nie znosi próżni.

Moja energia musi mieć ujście.

Emocje mają mieć przestrzeń.

Zaczęłam rozmawiać z tymi ludźmi, pytać ich o jakieś błahe sprawy, oni odpowiadali półsłówkami, najwyraźniej speszeni moją bezpośredniością. Nie czujący tego, że najlepiej jest poznawać się szybko, od razu, bez zastanowienia, nie czekać na nic, dać się ponieść, a nie czekać na coś, co może się zdarzyć, ale przecież niekoniecznie musi. Wszyscy oni byli jacyś zamknięci w sobie, zupełnie nie przystający do mojej wizji ludzi młodszych ode mnie. Nie potrafiłam wyobrazić sobie powodów ich zamknięcia w sobie. Tych małych murów, które, być może bezwiednie, wybudowali wokół siebie.

(kobieta zaczyna mówić szybciej)

A mnie rozpierała energia, chciałam tańczyć, mimo że nie grała żadna muzyka, chciałam śpiewać razem z piosenką lecącą z głośników, mimo że nie znałam tekstu, a linia wokalna była bardzo nieprzewidywalna. Nie wiedziałam, że dla nich byłam wyrwaną z kontekstu wariatką, rozedrganą emocjonalnie świruską.

Ale ja wtedy byłam sobą, wiesz? Cały czas byłam sobą. I wiedziałam o tym.

Sala szybko wypełniła się ludźmi, niektórzy zeszli z baru na górze, inni, jeszcze w kurtkach i czapkach weszli i zaczęli zdejmować swoje okrycia i rzucać je na jedną stertę. Zespół powoli instalował się na scenie. Gitarzysta stroił gitarę, perkusista sprawdzał naciągi, basista majstrował przy przesterze, a wokalista krzątał się po scenie, pukając dłonią w mikrofon i pytając raz po raz dźwiękowca ukrytego gdzieś za konsolą w rogu pomieszczenia i publiczność, czy go dobrze słychać. Krzyki ludzi, żarty i uszczypliwości zagłuszały słowa dźwiękowca.

W końcu zaczęli grać. Na początku niemrawo, z widoczną tremą młodych muzyków, żeby po dwóch piosenkach rozkręcić się na dobre. Nie było szaleństw, to nie była ta muzyka; ot, spokojny rock, pisany według sprawdzonej receptury: dwuzwrotkowe, maksymalnie czterominutowe piosenki z chwytliwymi refrenami. Miejska poezja wyśpiewywana drżącym i nieco stremowanym głosem wokalisty.

Publiczność reagowała żywo, niektórzy znali teksty, słychać było głosy wtórujące wokaliście głównie przy refrenach. W przerwach dziękował, odpowiadały mu brawa i spontaniczne okrzyki.

Nieważne. Do czego innego piję.

Było tak, że wtedy wypiłam dużo jak na siebie. A właściwie to przekroczyłam wszelkie granice. I zwyczajnie zaczęło mi odbijać. Teraz śmieję się z tego, ale wtedy do śmiechu nie było mi wcale.

Gdy o czymś myślisz bardzo intensywnie i do tego odurzysz się alkoholem, wtedy też zaczynasz widzieć rzeczy. Ty też tak masz? No widzisz, świetnie się rozumiemy. Co widziałeś? Prześladuje cię coś? Jakiś konkretne zdarzenie? Opowiesz mi później, dobrze?

Zaczęłam wariować w połowie koncertu. Szaleństwo spadło na mnie w najmniej oczekiwanym momencie. To był jakiś chory impuls, być może spowodowany wyrwanym z kontekstu fragmentem tekstu piosenki.

Jakieś pretensjonalne gówno o uczuciach wyjęczane przez dzieciaka. Dziewczyny piszczały, a mnie chciało się krzyczeć. Bardzo szybko wyszłam z piwnicy i zupełnie zamroczona udałam się do łazienki. Nie, nie alkoholem, trochę tak, ale bardziej łzami, wiesz? Bo ja, gdy płaczę, nic nie widzę. Czuję się wtedy wpół ślepa. Wepchałam się przed kolejkę, odepchnęłam jakąś niewinną dziewczynę, stojącą przy jedynej umywalce, i chlusnęłam sobie wodą w twarz. Potem patrzyłam w lustro. Dosyć długo. I przestraszyłam się swojego wzroku.

Skaczę z tematu na temat? Nie trzymam się wątku głównego? Oczywiście, że się trzymam, zresztą nie muszę mówić wszystkiego od razu.

Prześladuje mnie wizja jednego mężczyzny, widzę go w miejscach, w których on nie ma prawa się znaleźć, a przynajmniej nie podejrzewałabym go o to. Oczywiście: mignął mi gdzieś w tłumie jego kształt, gdzieś z prawej strony od sceny. Być może usłyszałam jego śmiech, donośny i szczery, ale moje emocje nie pozwoliły mi zostać tam ani sekundy dłużej. Nie miałam siły upewniać się, czy to na pewno jest on, choć logika podpowiadała mi, że przecież to jest głupie, że znowu bezsensownie świruję, ale ten impuls był znacznie silniejszy: musiałam uciec.

Chwile przed lustrem dłużyły się niebezpiecznie. Patrzyłam na siebie i nie mogłam uwierzyć, że ja to ja. Moja twarz przez kilka ostatnich miesięcy zmieniła się, może trochę postarzała, a na pewno stała się smutniejsza. Ale nie ukrywałam tego smutku pod grubą warstwą makijażu, nie maskowałam się z tym, tylko ze wszelkich sił chciałam stawić temu czoła. Doskonale wiedziałam, że tylko i wyłącznie ja mogę to w sobie zwalczyć. Byłam pewna, że żadne uzewnętrznianie się przed obcymi ludźmi nic mi nie da, nie chciałam padać ofiarą utkanej na poczekaniu psychologii spotkanych właśnie osób. Ich rady nie zdawały się na wiele. Były szczere, widać było w nich troskę, ale to nie było to. Próbowali wyciągnąć mnie z tego stanu, mieli czyste intencje, ale nie rozumieli moich uczuć za grosz.

Bardzo często wyglądało to tak, że albo bliscy przyjaciele, albo nowi znajomi rozmawiali ze mną długo, rozkładali moją sytuację na czynniki pierwsze, zupełnie niepotrzebnie, choć może to im miało pomóc ją zrozumieć, nie wiem. Autopsja mojego nieszczęścia była tak samo bolesna, co nużąca. Ile można było słuchać tego samego, tyle że ubranego w słowa coraz to innych osób? Szczególnie, że większość tych osób mówi dokładnie to samo, cały czas odtwarzają pewne schematy, które wypada powiedzieć osobie, która jest w takim stanie psychicznym, jak ja.

Co mówią? Och, wiesz, same banały, dobre i pełne miłości banały, o przeczekaniu tej sytuacji, o tym, że przecież nic nie jest stracone, jeszcze wszystko wróci do normy. Wielokrotnie słyszałam, że muszę to przeczekać, może nawet przespać, i ten stan prędzej czy później minie.

Jasne, minie, minął, chyba straciłam rachubę. Ale wtedy dłużył się w nieskończoność, nie chciał za nic odejść, nawiedzał mnie w najmniej oczekiwanych chwilach, nie pozwalał spać, i jednocześnie sprawiał, że byłam nim śmiertelnie zmęczona, nie wstawałabym w ogóle z łóżka, spałabym snem mocnym, głębokim, wyzutym z marzeń. A potem obudziłabym się w zupełnie innym, nowym i lepszym dla mnie świecie.

Ale nic nie może być takie proste. Pewne rzeczy, obrazy i emocje nawiedzają mnie, atakują – i jeśli kiedykolwiek poznałam miłość od strony jasnej i dobrej, teraz zaznajamiam się z jej mrocznymi odcieniami, tym okrutnym kolorytem, którego myślałam, że nigdy nie poznam.

Ty miałeś podobnie? Oczywiście, że chce mi się słuchać. Właściwie to ja tobie nie daję dojść do głosu. Skończę później, nie ma problemu.

Chcesz się wygadać, to mów.

(kobieta wraca do poprzedniej pozycji, znowu odwraca się do widowni, ale nie mówi już tego „w sekrecie”, używa co prawda osoby trzeciej, ale przecież odtwarza słowa „rozmówcy”)

Powiedział mi, że nie mógł uwierzyć w nasze spotkanie. Zdziwił mnie tym bardzo, gdyż zmienił podejście do naszej rozmowy. Pierwszy raz usłyszałam takie wyznanie i przyznam, że sprowadziło mnie ono do parteru. Zmieniło ono moje postrzeganie tego człowieka.

Powiedział tak:

(kobieta zniża głos, staraj się naśladować męski, poważny, refleksyjny i trochę smutkiem przyprószony męski głos)

Miałem identycznie i doskonale cię rozumiem. I wiesz co, jesteś taką osobą, że nie umiałbym zaciągnąć cię do łóżka, właściwie mam na to ochotę, przecież jest noc, wino robi swoje, ale teraz to nieistotne. Poza tym byłoby to za płytkie, niewłaściwe. Źle to by się skończyło, tak czuję.

(kobieta znowu odwraca się do widowni, znów mówi „do niej” w sekrecie)

Szok, prawda? Co jak co, ale podejrzewałam go o wszystko, tylko nie o to. Moja cokolwiek nieskładna historia najwyraźniej go nie na żarty przestraszyła. Już widzę nasze zbliżenie w jego głowie i wszystkie towarzyszące mu obrazy. Zagrał bezpiecznie, tak jak podpowiadała mu intuicja.

Dobrze dla mnie.

A może i dla nas.

(kobieta zaczyna go słuchać, wraca do osoby trzeciej, nie cytuje go, tylko mówi swoim słowami jego historię)

Jego opowieść obfitowała w zaskakujące zwroty sytuacji, kiepski, wymyślany na siłę, humor, może trochę autoironii, a wszystko to umiejscowione w multikulturowym świecie, gdzie wszystek czas, który mógłby spożytkować na oddawaniu się artyzmowi fotografii, spędzał na kolejnych, przygodnych znajomościach z coraz to nowymi kobietami.

Kochaś, tak o sobie powiedział. Przyznam, że niewielu mężczyzn ma odwagę przyznać się do tego. Już go widziałam, to było takie proste: podryw na zdjęcia, na oko, które jest bezbłędne, na zmysł obserwacji, na „chodź, kochanie, zrobię ci sesję, tylko nie przychodź za bardzo ubrana”. Tak to widzę. I pewnie tak się działo, a przynajmniej on moim przypuszczeniom nie zaprzeczał, tylko mówiąc cały czas, uśmiechał się do swoich wspomnień.

Ale chyba się mylę, coś w jego słowach było niepokojącego, jakiś ból się w nich kołatał i sprawiał, że kolejne słowa z trudem przechodziły mu przez gardło, więc spytałam:

(kobieta zwraca się z niekłamaną troską do rozmówcy)

Co się stało? Coś w tobie siedzi, prawda? I to nie chodzi o te kobiety, przecież one są mało znaczącą partią układanki. Jest coś jeszcze –

(kobieta wraca do opowiadania jego historii)

Mówił o tym standardowym związku dwojga kochających się ludzi, który nagle, po latach, się rozpada i nie ma szans na żaden powrót. To jest tylko mrzonka, marzenie ściętej głowy, piękna i złudna iluzja. Twierdzi, że czasem lepiej nie wracać. Zostawić tę drugą osobę samą. Oczywiście to on był tą zostawioną osobą na rzecz wolności swojej kobiety. Nie będę wdawała się w szczegóły, prawdziwy powód rozstania niech zostanie przemilczany.

Zmierzam do tego, że te fotografowane przez niego kobiety były jedynie marnym substytutem tej jednej. W każdej z nich chciał odnaleźć cząstkę tamtej: czy w spojrzeniu, w zainteresowaniach, w śmiechu i w końcu w łóżku, zresztą do tego ostatniego to wszystko sprowadzało się najczęściej. Było jedyną siłą, która próbowała przeciągnąć go przez to dojmujące uczucie pustki.

Powiedział też, że jesteśmy zbyt podobni, aby między nami mogło coś zajść. Miał jak najbardziej rację.

Potem zmienił temat, poprosił mnie, abym opowiedziała mu, jak skończyła się moja noc w klubie, moje ciągłe świrowanie, i uporządkowała wreszcie ten chaos, który wdarł się do naszej pełnej dygresji, choć jak sam stwierdził, bardzo pouczającej konwersacji.

(jazz w tle cichnie na rzecz rockowej muzyki, która ma przywołać rzeczywistość owego koncertu, światła zmieniają się na ciemniejsze, podobne do klubowych) (kobieta mówi naturalnie)

Mam znowu o tym mówić? Chcesz usłyszeć kompromitującą historię, jak znowu nawaliłam? Jak kolejny raz wszystkich, i siebie w szczególności, zawiodłam, ale dowiedziałam się o tym dopiero rano.

W każdym razie po jakimś czasie ochłonęłam, zimna woda zrobiła swoje, naprostowała temperaturę moich uczuć, emocje się uspokoiły. Wyszłam z łazienki, kątem oka zobaczyłam, że jakieś małolaty przyglądają mi się z podejrzliwym rozbawieniem. Ich wzrok składał się z dwóch odczuć - jedno mówiło: „co ta wariatka tu robi, jest za stara na takie imprezy”, drugie informowało mnie, że jestem w ich oczach rozemocjonowaną świruską, stojącą na granicy nie-wiadomo-czego.

Słowa takie jak przepaść i zupełny rozpad zdrowego rozsądku mają sens, ale nie do końca, gdyż sama nie wiem, gdzie się znajdowałam. Gdy psychika robi ci psikusy, gdy nie wiesz, czy bardziej błogo śnisz, czy też żyjesz w jakimś chorym koszmarze na jawie, wtedy nie masz pojęcia, co cię czeka. Masz przed sobą niewiadomą.

W pewnym momencie skończyło się dla mnie wiele i musiałam nauczyć się żyć tylko i wyłącznie sama ze sobą. Nie było innej drogi. Gdy jesteś z kimś, a przecież wiesz o tym dobrze, jak to jest, żyjecie niejako we dwoje. Dzielicie każdą emocję, wolne chwile spędzacie razem, noce, poranki, przyrządzacie posiłki i zmywacie po nich. Planujecie razem wakacje i wspólnie stwierdzacie, że w danej chwili nie macie pieniędzy na kilkudniowy wypad za miasto, ale nie martwicie się tym za bardzo: jesteście razem.

A potem przychodzi zmiana zupełna twojego uczuciowego otoczenia, nic nie jest takie, jakim było kiedyś. Zostałam pozostawiona samej sobie, bez planów, bez tych wspólnych wszystkich rzeczy, które ciebie otaczały. W środku upalnego lata, pod słońcem nagrzewającym to betonowo-szklane miasto, opuściło mnie szczęście i zostałam w tym wszystkim sama.

(trochę drwiąco)

Słucham? Ależ oczywiście, że mam przyjaciół. Najlepszych z możliwych. To ten typ ludzi, którzy nie zostawią ciebie nigdy. Ba, oni nawet, gdy chcesz zakosztować samotności, nie dają ci odpoczynku, ciągle ciebie pragną w ten najbardziej z życzliwych sposób – zwykłej i cudnej troski. Ale nie jest w moim stylu domagać się za wszelką cenę ich towarzystwa, bardzo sobie to cenię, ale nie tędy droga.

(powrót do normalnego tonu)

To wynika też z tego, że musiałam posiąść tę trudną naukę bycia samej. Oczywiście: przez pierwsze tygodnie tego stanu non stop potrzebowałam ich towarzystwa. Wyglądało to jak podczas dyżurów zdalnej poradni psychologicznej. Wiedziałam, że gdzieś ktoś może czekać na mój telefon. A jeśli nie czeka, to, mimo że go obudzę, nie będzie miał mi tego za złe. Po prostu będę mówiła jak opętana przez kilka minut, czasem ten ktoś się rozbudzi, wysłucha mnie, powie, że przecież wszystko będzie w porządku, nawet jeśli teraz z jakichś powodów nie jest, a potem ja opadnę na łóżko zmęczona swoimi emocjami, a ta osoba, już na dobre rozbudzona, nie będzie mogła zasnąć przez resztę nocy. Taka jest według mnie cena za przyjaźń ekstremalną i bezwarunkową, jaką żywię do i otrzymuję od wielu osób.

Ale jest coś jeszcze, przecież chęć ucieczki z domu nie przejawia się tylko, tak jak dzisiaj, wieczorami. Ona potrafi być bardzo uciążliwa za dnia. Nie możesz wysiedzieć w swoich czterech ścianach, chcesz uciec jak najszybciej, chcesz wyrwać się, przez chwilę nawet myślisz o ucieczce z miasta. Myślisz o wsi, o małym miasteczku, gdzie nikt cię nie zna, chcesz zaszyć się tam, telefon wyrzucić przez okno pociągu, zrobić wszystko, byle tylko uwolnić się od tego przytłaczającego otoczenia.

(wolniej, spokojniej)

Nagadałam się i pewnie cię nudzę? Nie, no, dobra, ale przyznasz, że takiej gaduły, jak ja, nie spotkałeś już dawno, albo nawet i wcale. Chyba było mi to potrzebne. Jak nigdy. Czekaj, zaraz wracam.

(kobieta wstaje, na chwilę znika ze sceny) (światła, podczas wymawiania ostatniej kwestii powoli gasną, gdy wypowiada ostatnie słowa, jest już zupełnie ciemno; zmienia się muzyka – teraz brzmi ta, co poprzednio, niepokojące, mroczne plamy dźwiękowe; trwa to kilka sekund; światło robi się granatowe, znika klimat tego pubu, jesteśmy dzięki oświetleniu w innej przestrzeni; aktorka stoi za swoim fotelem i jest bardzo zdziwiona, zaskoczona, nie wierzy w to, co widzi; jej głos jest głuchy, bez wyrazu) (mówi naciskając na każde zdanie)

Nie ma go. Wyszedł. Poszedł w cholerę. Wstał i już go nie ma. Musiało mnie przez chwilę nie być, aby sobie poszedł. Stchórzył. Albo nie chciał rozmawiać. Moja historia najwyraźniej nie była dla niego. Nie potrafił się w niej odnaleźć, tak jak ja nie widziałam siebie w jego opowieści. To smutne i trochę żenujące. Nie poznaliśmy nawet swoich imion.

Pewnie spojrzał na zegarek, okłamał samego siebie, że już musi iść, nie wierzę, że miał tylko chwilę na rozmowę. I nie przyjmuję do swojej wiadomości, że dostał niespodziewany telefon z prośbą o natychmiastowy przyjazd gdzieś-tam. To byłoby paradoksalnie za proste: czuję, że wtedy poczekałby na mnie, gorączkowo tłumacząc się, że coś w jego świecie się stało, nastąpiło niespodziewane tąpnięcie, i on musi gdzieś pędzić na złamanie karku, ale prosi o numer, o imię i nazwisko, najlepiej o wszystko razem, i na pewno się odezwie, mimo że sytuacja stała się między nami klarowna już na samym początku naszej konwersacji. To jeszcze bym zrozumiała; z trudem, ale jednak.

Ale intuicja, jak zawsze niepokojąco niezawodna, podpowiadała mi zupełnie co innego.

(kobieta powoli wchodzi między stolik, a fotel, siada na fotelu, ostrożnie, nie apatycznie, tylko powoli, jakby bolało ją całe ciało; siada z wyraźnym wysiłkiem)

Nic.

Trudno.

Nie uważam tego za jakiś zawód. Może jedynie była to moja nie do końca udana próba otworzenia się na innych. Czy mam mu za złe? Nie, ponieważ ja również często mam ochotę opuścić miejsce, w którym przysiądzie się do mnie – nazwijmy to jedynym słusznym imieniem – nudziarz, i próbować go słuchać z kłamanym zainteresowaniem. Ale coś mi mówi, że on po prostu stchórzył, bał się erupcji moich uczuć, jej eksplozji, która uderzy w niewłaściwym kierunku, obawiał się, że wokół mnie wszystko albo zapłonie, albo zamarznie; lub po prostu zniknie. Nawet on.

Cóż, wiele się nie mylił. Dlatego też zmieniam miejsce, nic tu po mnie, jestem już zmęczona tym sztucznym światłem, muzyką, potrzebuję stąd wyjść. Za wino mój rozmówca łaskawie zapłacił, więc wszelakie finansowe wyrzuty sumienia są totalnie zbędne.

Tylko co ja ze sobą teraz zrobię? Na pewno tutaj nie zostanę. Widok samotnej kobiety, siedzącej w pustoszejącym barze przy kieliszku wina, patrzącej gdzieś w przestrzeń, z coraz bardziej szklistymi oczami, nie pasuje do mnie, jest żenujący i ma swoje negatywne konotacje w kulturze i społeczeństwie. Każdy film, ukazujący taki obrazek, informuje, że oglądają państwo samotną kobietę z drenującymi ją problemami w tle. Zupełnie nie tak chcę kiedykolwiek wyglądać.

Pójdę po prostu na zwyczajny nocny spacer w deszczu. Takie chwile mają swój urok, gdy nie przejmujesz się lejącą się z nieba wodą: po prostu idziesz przed siebie, bez żadnego planu i konkretnego celu. Będę niczym nieskrępowana, zupełnie wolna, przejdę się wzdłuż głównych ulic miasta, obejrzę jego pstrokate centrum, by potem zejść niżej – ku rzece.

(światła zmieniają się – z ciemno niebieskich na żółte, odpowiednie dla latarń; do muzyki zostaje dodany plusk wody, szum wiatru; już bez deszczu) (siedzi na ławeczce bez oparcia, kątem do publiczności; obok niej może stać prawdziwa latarnia, ozdobna, nie nowoczesna) (ubrana jest w płaszczyk, kurtkę, może mieć rozpuszczone, lekko zwilżone włosy) (kobieta jest wyraźnie zamyślona, mówi spokojnie, jakby przez cały spacer opadły z niej wszystkie emocje)

Już mi wszystko przechodzi, spływa ze mnie z tempem sunącej przede mną rzeki. Przez całą podróż do tego miejsca, myślałam, wspominałam i kalkulowałam – i z tego pozornego chaosu starałam się wyłuskać ideę, jakiś pomysł na życie.

Pamiętam, jak się obudziłam, zapamiętałam nawet swój sen: wcale nie abstrakcyjny, bardzo ostry, wyraźny, czułam, że mogłam wszystkich przedmiotów dotknąć, sprawić, że byłyby moje, to mógł być wielki supermarket, ja chodziłam od półki do półki, miotałam się, próbowałam coś kupić, ale nie mogłam się na nic zdecydować, ale nie z powodu stereotypowego kobiecego niezdecydowania, oczopląsu po produktach i liczenia pieniędzy, żeby wystarczyły na moje potrzeby; nie.

Wszystkie produkty na półkach były literalnie popękane, znajdowały się na nich rysy, przypominające popękany lód, i ja nie mogłam ich w żaden sposób dotknąć, cały świat w tym śnie był popękany, i teraz, gdy o tym myślę, wiem, że wyglądało to jak całkiem niezły efekt specjalny. Każda rzecz, która mnie otaczała, była gotowa się rozpaść zaraz po dotknięciu, a ja, śniąc, szukałam tego jedynego produktu, który będzie cały, lecz moje nadzieje okazały się jak zawsze płonne.

Zaraz potem poczułam, że podłoga jest dziwnie miękka, jakby była z puchu. Popatrzyłam na nią, i z przerażeniem odkryłam, że z każdym moim krokiem, rysy rozprzestrzeniają się bardziej, jest ich coraz więcej, aż w końcu wiem, że cała podłoga zaraz się rozpadnie, i ja wpadnę w jej czeluść.

Zaczęła ogarniać mnie panika, zupełnie nie wiedziałam, co zrobić dalej, przecież nie mogłam z tego miejsca uciec. To była taka senna pewność, gdy śnisz i niektóre fakty są dla ciebie oczywiste. I  w końcu, w jakimś przebłysku w szybie, zobaczyłam siebie: byłam cała w tych rysach; ten widok był dla mnie tak naturalny, że przez chwilę myślałam, że po prostu się z nimi urodziłam. Dotknęłam swojej twarzy, dotknęłam swoich ramion i najzwyczajniej rozpadłam się na środku tego fikcyjnego sklepu niczym domek z kart, sterta liści na wietrze. Nie było mnie.

Stało się to spokojnie, w zwolnionym tempie, jakby zawsze miało się stać. Rozpadałam się powoli, dostojnie, wręcz pięknie, i obserwowałam to z boku; a gdy już mnie nie było – obudziłam się w totalnej emocjonalnej rozsypce i w stanie skrajnej paniki.

A teraz jestem tutaj i jest mi nad wyraz dobrze.

(słychać cichy szum wody; poza tym panuje cisza) (kobieta mówi głosem spokojnym, jest zupełnie wyciszona)

Już jest dobrze, spokojnie, czuję wielką ulgę, wiem, że wszystko, co złe, w jakiś przedziwny sposób ze mnie schodzi, jak uporczywa migrena, zniesiona przez błogi sen, jak jesienna chandra zabrana przez ostre zimowe słońce; czuję się coraz bardziej wolna.

Przede mną rzeka płynie spokojnie, leniwie, unosząc na swojej tafli resztki kry, nędznych pozostałości po przedwczesnych mrozach. Po drugiej stronie wody świecą się bloki, z obu stron mam jaśniejące mosty, gdzieś słyszę pociąg, lecz go nie widzę. Jestem tutaj zupełnie sama, a osoba tego fotografa w klubie jest dla mnie bardzo odległa. Właściwie już nie istnieje.

Próbuję cały czas odtworzyć sobie wszystkie moje lęki, każdą emocję, której się bałam, do której nie chciałam się przyznać nawet przed samą sobą, ale mimo wszystko robiłam to z własnej głupoty, poddając się temu w sposób całkowity.

Przez ten dzień dojrzałam, tak mi się wydaje; zrozumiałam ogrom spraw, wszystko stało się dla mnie bardzo klarowne, jasne; czuję się tak, jakby wszystko za mną było tylko głupim żartem, jakąś pokrętną ironią losu bez cienia logiki.

Zdarzenia z przeszłości płyną niczym rzeka, mienią się w niczym w kalejdoskopie, i czasem, patrząc na nie, mam ochotę zacząć jeszcze raz, poczuć to samo, co wtedy, zrobić zwykły powrót do przeszłości, ale intuicja podpowiada mi, że nie byłby to dobry pomysł.

Rzeką płyną obrazy z wakacji, niekończącej się liczby wypadów na miasto, płyną niczym żaglówki, wielkie billboardy, zdjęcia, czuję, jak galeria zakończonych etapów mojego życia przyszła do mnie, a ja siedzę sobie spokojnie na ławce i oglądam ten spektakl bez zbędnych emocji, zupełnie spokojnie, przeglądam się w tych obrazach niczym w lustrze i czasem uśmiecham się na swój widok.

(szmer wody zmieszany z szumem wiatru) (kobieta opatula się płaszczykiem)

Od wody zrywa się wiatr, jest nieprzyjemny i zwiastuje grypę. Woda mnie uspokoiła dokładnie tak, jak tego chciałam. Jest już późno, pragnę wrócić do domu, ale to nie będzie ten sam dom; już nie.

Obiecuję sobie, że będzie to dom bez wiecznych neurozji, lęków i smutków, bez ciągnących się w nieskończoność stanów ciężkiej melancholii, wreszcie bez irracjonalnych wybuchów gniewu.

To jest właśnie to, co się niedługo zdarzy. Ponieważ nie może zdarzyć się nic innego.

Właściwie to tylko jednego pragnę: aby mój teraźniejszy spokój nie był okiem cyklonu, aby negatywne emocje nie wzięły góry nade mną, ale na razie nie myślę o tym.

Wszystko przyjdzie naturalnie, po kolei, najzwyczajniej.

Bez niczyjej pomocy.

(wstaje z ławeczki, wygładza płaszczyk, rozgląda się na boki, jakby nie była pewna gdzie iść, czy w prawo, czy w lewo; w końcu odwraca się i idzie wolno w głąb sceny) (odgłosy wody i coraz gwałtowniejszego wiatru powoli cichną) (światła gasną)

 

(wrzesień 2010 – luty 2011)


Monodram otrzymał II nagrodę w XI Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Stanisława Grochowiaka w Lesznie, w kategorii dramatu i słuchowiska radiowego w 2014 roku.

 

portal LM, luty 2015