Sieczkarnia elektroniczna

Category: felietony Published: Sunday, 13 December 2009

Anatol Ulman

Chciałbym być sobą jeszcze…
- wrzeszczy w radyjku śpiewaczy krzykacz pięćdziesiąty raz z kolei. Powtarzając frazę nie ma już czasu na wyjaśnienie, o co mu w istocie idzie: czy chciałby być sobą w ogóle, czy nadal, a przede wszystkim kim jest, skoro sobą nie jest, albo jest i chciałby ten stan przedłużyć. Rzy, rzy, rzy… Słuchajcie umrzyka najlepszego pod słoniem, jak sparodiował nie bez powodu pewien sprytny malczik. Rzy, rzy, rzy…No to Vayamos companieros.
Oczywiście zostawiłbym ten temat na uboczu, gdyby nie pewien wytwórca piosenek, który z całą dumą i powagą, czyli z bezczelnością, nazwał siebie …poetą!
Jorge Luis Borges opowiadał, że osoby z różnych środowisk zadały mu kiedyś identyczne pytanie: do czego służy poezja? No więc ja im odpowiedziałem: A do czego służy śmierć? Do czego służy smak kawy? Do czego służy wszechświat? Do czego służę ja? Do czego służymy? To dziwne, że zadaje się takie pytania, prawda?
Ja zaś jestem w stanie jasno odpowiedzieć na pytanie przeciwne: do czego ona nie służy? Możliwość tę zawdzięczam całodziennym odsłuchom sieczkarni elektronicznych. Sieczkarnia to drzewiej była taka wiejska maszyna do oszukiwania koni. Obracana ręcznie wielkim kołem z korbą i dwoma nożami cięła ona suchą słomę na paromilimetrowe odcinki, zwane paszą objętościową, dodawaną konikom do owsa, żeby myślały, iż właściciele solidnie je żywią. Obecnie sieczkę masowo produkuje się dla ludzi do karmienia ich uszu. Czynią to sieczkarnie elektroniczne, głównie na falach ultra...
Otóż obecnie poezja z pewnością najczęściej nie służy do układania tekstów piosenek, nawet tych z muzyką najlepszą na świecie. Bo posłuchajmy: Był ogień i były bzy w dzień gorącego lata... Bzy latem! Oczywiście same krzewy bzu mogą istnieć zawsze: rude po zwiędnięciu liści, golutkie pod kiściami śniegu, kiedy indziej zielone, ale żeby kwitły latem, tego nie było nawet w komunizmie. Albo weźmy pod uwagę taki mocny treściowo kawałek: Z nieba przyleciał mój wielki przyjaciel,/ Kiedy lądował, jadłem kanapkę. / Cho, cho, cho, cho. Gdyby twórca tej poezji podczas lądowania kumpla (z pewnością anioła) z nieba jadł kanapę, to byłoby przynajmniej surrealistycznie, ale zwykły jakiś tost brutalnie niszczy poważny nastrój, robi się kiczowato śmiesznie. Inny drze się następująco: Kochaj mnie nieprzytomnie, jak zapalniczka płomień, jak sucha woda studnię. Ten ręczny sposób wytwarzania metafor ma walor metafizyczny, można je wyciskać z mózgu w nieskończoność, np. Kochaj mnie jak zakrętka (mutra) śrubę, jak młotek wbijany w dechę gwóźdź. Itp. Rzy, rzy, rzy…
Wątpliwości, wprawdzie innego rodzaju, budzą również takie piosenkowe sformułowania: Oprócz błękinego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba - chociaż zdanko formalnie bez zarzutu, to wyczuwa się brak szczerości. Jak to, nie potrzeba mu browaru, kasiory, laski do dmuchania, Żydów, Murzynów i heretyków do nienawidzenia? Doprawdy, nic mu nie potrzeba?
Majstersztyk poetycki stanowi kawałek tłumaczący słuchaczom, dlaczego podmiot liryczny lata: Lecę bo chcę, lecę bo życie jest złe, lecę, bo wciąż kocham cię. A z takich powodów też bym chętnie polatał.
A kiedy wypełniona słomą czaszka poety klezmerycznego nie jest w stanie niczego już nasiekać, to zostają liryczne ozdobniki w rodzaju: o, o, o, o, o, lub stękające, znane tym, co mają kłopoty z wypróżnieniem e, e, e, e, e. I naturalnie podobne refreny żałobne. Perełkę stanowi w tym względzie yhm, rzecz znajdująca się w kawałku: I twoje serce zacznie znów dla kogoś bić, yhm. Pozwala to sugerować, iż na przykład Anglicy uczą się sztuki poetyckiej od naszych: My umbrella ela, ela, ela, e, e, e .
Wiadomo już, że czepiam się (rzekomo poetyckich) tekstów stanowiących słowną podstawę popularnej muzyki radiowej (i nie tylko). Charakteryzują się one bełkotem, bezmyślnością, mózgowymi płyciznami, budzącym litość prymitywnym słownictwem oraz ubóstwem metafory.
Analizowany tu towar, z aprobatą przez słuchaczy odbierany, jest przeznaczony dla dzikusów, którzy absolutnie nie życzą sobie ewentualnego rozwoju umysłowego, rozbudowy słownikowego zasobu i temu podobnych kretyństw. W istocie wystarczyłyby im tam tamy i rzecz, kiedy spojrzeć w przyszłość, chyba idzie w tym dobrym dla nich kierunku. Czy mają do tego prawo (i sprawiedliwość)? Niewątpliwie mają. W systemie równości każdy obywatel posiada pełne prawo do preferowanej przez siebie głupoty. A że ten psujący dusze i uszy bełkot prawdziwej poezji szkodzi, gdyż tworzy o niej nędzarskie wyobrażenia, to bez znaczenia.

P.S. Ciekawskim przytaczam pełną odpowiedź Borgesa na zadane na początku pytanie: moim zdaniem…dana osoba czyta poezję i – jeżeli jest jej godna – przyjmuje ją, i jest za nią wdzięczna, i odczuwa wzruszenie.


Latarnia Morska 2 (10) 2008