Anioły zaczną od Bacha

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: środa, 21 czerwiec 2017 Drukuj E-mail

Magdalena Tarasiuk

Nie wypadało kochać się w artyście, którego kochały kobiety z pokolenia mojej matki, z nią na czele. W autorze „Pszczółki Mai” podkochiwałam się po cichu. Im dalej, tym jawniej.

Jeden raz we wczesnej młodości napisałam list, a właściwie kartkę miłosną do piosenkarza, mojej jedynej platonicznej miłości – do Marka Grechuty.
Jego mogłyśmy, ja i moje przyjaciółki, kochać bez „obciachu”.
O ile ich miłość osłabła, moja przetrwała do końca. Długo nie wiedziałam, że Zbigniew Wodecki w aurze Marka Grechuty grał na skrzypcach w zespole ANAWA.

Z ogromnym zaskoczeniem i radością słuchałam i oglądałam Ewę Demarczyk ze skrzypcowym akompaniamentem pana Zbyszka. To wszystko Kraków, Piwnica Pod Baranami. I ANAWA też Kraków. Ta konstatacja nigdy nie sprawiała mi radości. Artyści jednak rekompensowali mi to po stokroć.

Zbigniew Wodecki od pewnego etapu swojej wspaniałej kariery artystycznej stał się kosmopolityczny, tak samo krakowski jak i warszawski, poznański, wrocławski, opolski…
Chałupy pokochały go miłością nudystyczną, najbardziej naturalną, jaką można sobie wymarzyć – do gołej skóry!
Dzieci urodzone w kilku dekadach śpiewały „Pszczółkę Maję”, moje w odstępie jedenastu lat fałszowały przy każdym odcinku dobranocki, a ja lałam łzy z zachwytu ich wyciem i smutku nad losem malutkiej pszczółki urodzonej w ulu.

Nigdy nie lubiłam płakać przy muzyce, uważałam to za słabość.
Im lepszy utwór, tym więcej łez (dotyczyło to każdej piosenki Zbigniewa Wodeckiego) – odziedziczyłam tę przypadłość po dziadku Stefanie. Wkurzało mnie niebotycznie, że nie nosił chustek (materiałowych wówczas), miał czerwone oczy i leciało mu z nosa. Dlatego zawsze mam przy sobie chusteczki higieniczne. Nigdy nie wiadomo, kto i co zacznie śpiewać.

Próbuję tym tekstem „zagadać” śmierć Zbigniewa Wodeckiego. Nie uda mi się, boli jak niedawne odejście Wojciecha Młynarskiego. Boli, boli i uwiera.
Jeszcze jedno wspomnienie maleńkie.

Jakieś dziesięć, dwanaście lat temu wpadłam na samochód, hamujący przy Placu Konstytucji. Wyskoczył z niego Zbigniew Wodecki. Stanął jak wryty, ja jeszcze bardziej, bo zamurowało mnie w dwójnasób.

– Jaki pan mały! W telewizorze jest pan okropnie wysoki! – odblokowało mnie z obezwładniającą szczerością.
– Widzę, że reaguje pani normalnie, proszę uważać na pasach! – z pięknym uśmiechem, znanym mi z telewizji, figlarnym, ciepłym spojrzeniem artysta wsiadł do samochodu i odjechał.

A ja? Do tej pory umieram ze wstydu…

Sam o sobie mówił, że jest śpiewającym muzykiem.

Magdalena Tarasiuk

 

Przeczytaj też inne teksty M. Tarasiuk w działach „proza”, „felietony”, „eseje i szkice”, a także w „porcie literackim” recenzje jej książek Tara (2011) autorstwa Wandy Skalskiej oraz I nie mów do mnie Dżordżyk (2014) pióra Jolanty Szwarc