Lenka, Zmarnowana noc, Lalka, Przerwana taśma, Powrót

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 28 kwiecień 2013 Drukuj E-mail


Hanna Dikta


LENKA

Była sobie kraina jeźdźców i pól bawełnianych (…)
Dziś istnieje tylko w książce, jak zapamiętany sen.
(M. Mitchell „Przeminęło z wiatrem“)

- W młodości bardzo podobałam się mężczyznom, choć nie byłam ładna. Mówili, że mam wdzięk... - Po tych słowach zawsze zapadała chwila ciszy, którą zakłócał jedynie szelest wyjmowanego z opakowania papierosa. Koniecznie Popularnego, koniecznie w lufce, innych marek nie tolerowała, nawet wtedy, gdy w kioskach zaroiło się od  kolorowych zachodnich pudełek.
Paliła bardzo dużo, minimum dwie paczki na dobę. Kiedy po tygodniowych odwiedzinach wracała do Olsztyna, musiałam wietrzyć swój pokój przez kilka dni. Lubiła nocować u mnie, nawet jako nastolatka zawsze odstępowałam jej łóżko, a sama na czas wizyty przenosiłam się do sypialni rodziców.

Mimo to i tak większość dnia spędzałam z ciotką w zadymionym wnętrzu, namiętnie grywałyśmy w Chińczyka, a potem, kiedy byłam starsza, prowadziłyśmy niekończące się rozmowy.
- Wiesz – kontynuowała swoją opowieść, a ja układałam wargi do kolejnego zdania, które bezgłośnie wypowiadałam razem z nią. - Jeden chciał mnie nawet zabrać w podróż dookoła świata...  
Miał na imię Jan, był architektem, piętnaście lat starszym od Heleny. W czasie wakacyjnych porządków w domu babci, odnaleźliśmy z bratem na dnie kredensu plik jego listów: kilkanaście wyblakłych niebieskich kopert z rogami nadgryzionymi przez myszy, związanych poszarzałą wstążeczką. W środku zaś cienkie kartki, zapisane równymi, okrągłymi literami.
- „Moje Serce!”, „Jutrzenko Zaranna!” - Wykrzykiwaliśmy staromodne nagłówki, a przyglądająca się naszym wygłupom Lena młodniała w oczach. Znów miała dwadzieścia lat i niczym Scarlett O' Hara – bohaterka jej ulubionej powieści - przyjmowała na herbatce rzesze konkurentów. Jeszcze nie nadszedł straszny czas samotności, uporczywego powtarzania: Pomyślę o tym jutro! i połykania tuzina kolorowych pigułek: na bezsenność, na nerwy, na lęk. Na złamane życie.

Wtedy, w tamte wesołe, upalne wakacje, była już bardzo chora. Nie mieliśmy jednak o tym pojęcia. Owszem, w ostatnim roku częściej niż zwykle bywała w szpitalach, ale traktowaliśmy ją bardziej jak hipochondryczkę, po ślubie jedynej córki łaknącą zainteresowania i towarzystwa, niż kogoś, kto naprawdę potrzebuje pomocy. Zresztą odwiedzała  głównie oddziały odwykowe, była zdiagnozowaną lekomanką. Kiedy jesienią w stanie agonalnym trafiła na OIOM, lekarze podejrzewali, że ktoś ją otruł albo nawet próbowała popełnić samobójstwo. Ostatecznie uznali, że błyskawiczny rozkład wątroby ma związek z nadużywaniem przez Helenę farmaceutyków – faszerowała się nimi blisko ćwierć wieku. 
Ta śmierć była dla wszystkich zaskoczeniem, choć przygotowywała się do niej od dłuższego czasu: kilka lat wcześniej wykupiła miejsce na cmentarzu, w szafie zaś, odkąd pamiętam, trzymała granatową garsonkę z perłowymi guziczkami, śnieżnobiałą bluzkę  i pasujące do niej rękawiczki.
- To do trumny – chwaliła się matce, a ta reagowała jak na niemal wszystkie dziwactwa siostry: pobłażliwym uśmiechem i pospieszną zmianą tematu.
Ciotka lubiła nekropolie, wolała je od parków. Kiedy byłam małą dziewczynką, często mnie tam zabierała. Podlewałyśmy kwiatki na grobie przyjaciółki albo przyglądałyśmy się pomnikowym fotografiom. Podobno tydzień przed śmiercią zrezygnowała z cmentarnej rezerwacji. Na szczęście proboszcz nie zdążył oddać kwatery nikomu innemu i ostatecznie Helena spoczęła w wybranym przez siebie miejscu. W swojej koronkowej bluzce i eleganckim kostiumie, z paczką Popularnych i listkiem relanium wsuniętymi do torebki przez córkę.

Tamtego lata jednak wciąż wystawiała uśmiechniętą twarz do słońca – uwielbiała się opalać, choć wysuszona skóra koszmarnie ją postarzała – i, układając się wygodnie na trawie, snuła swoją opowieść:
- Jan chciał się ożenić, ale mnie nie w głowie były wtedy poważne związki, a może po prostu go nie kochałam... - Zamyślała się. - Do dzisiaj jednak nie mogę odżałować tamtej podróży, nigdy nie wyjechałam dalej niż do Lądka Zdroju.
Lądek, Krynica, Kudowa, zasypywała nas dziesiątkami sanatoryjnych widokówek. Do dziś pamiętam lekko słonawy smak wody przywożonej przez nią w ceramicznych kubkach z dzióbkiem. Z uprzejmości upijałam łyczek, a potem, kiedy ciotka nie widziała, wylewałam resztę zawartości do muszli.
- Z nim też długo byś sobie nie pojeździła – wtrącałam niezbyt grzecznie, niecierpliwie oczekując kolejnego wątku.
Spośród licznych narzeczonych Heleny Jana lubiłam najmniej. Może dlatego, że był najstarszy? I kochał ją w jakiś taki niemęski, służalczy sposób. W dodatku te „serca”, „jutrzenki”, po dziecięcemu staranne litery - musiał być okropnie nudny!
- Masz rację, umarł kilka lat później, chorował na serce. 

- A Marian? Opowiedz o Marianie! – Marian był moim ulubieńcem: przystojny, gwałtowny i, oczywiście, namiętny. To ostatnie dopowiedziałam sobie sama, w swoich opowieściach Lena stosowała daleko posuniętą cenzurę. 
- Z Marianem spotykałam się w tajemnicy. Sąsiadki doniosły mamie, że miał dziecko z inną i zabroniła mi się z nim widywać. Maleństwo co prawda umarło tuż po narodzinach, ale co z tego? Wiesz, to była niewielka wioska, lata pięćdziesiąte... – tłumaczyła. - O ślubie powiedziałam jej dzień wcześniej, mieliśmy już umówionego księdza i salę, w domu przyjaciółki wisiała biała sukienka. Miałam nadzieję, że postawiona przed faktem dokonanym, ustąpi. Tymczasem na wieść o moich planach zemdlała. Przerażona, długo cuciłam ją wodą. Kiedy odzyskała przytomność, zaczęła nas w pośpiechu pakować. Jeszcze tej samej nocy wyjechałyśmy na kilka dni do wuja, do Kielc. Kiedy następnego dnia rano narzeczony z całym weselnym orszakiem przyjechał pod mój dom, zastał drzwi zamknięte. Mścił się przez wiele miesięcy: pijany nachodził nas w nocy, krzyczał, że wszystkich pozabija. Na szczęście w końcu znalazł sobie następną dziewczynę. Miał z nią dwóch synów, ale małżeństwo po kilku latach się rozpadło. Niedawno spotkałam go w Częstochowie, nawet mi się nie ukłonił.
- Cały czas ma do ciebie żal?
- A ty byś nie miała?
- A Wiesław, dlaczego za niego wyszłaś? - Wiesław, zezowaty pan młody z pretensjonalną falą nad czołem. Tak utrwalił go fotograf na zakurzonym portrecie, zwiniętym w rulon i wciśniętym za szafę w pokoju ciotki. Odnalazłam go przypadkiem, kiedy pomagałam Helenie w remoncie.
Nie zastanawiała się długo nad odpowiedzią.
- Wiesiek był pierwszym facetem, który nie jadł mi z ręki. Bez przerwy się kłóciliśmy. Dzięki temu jednak nigdy się z nim nie nudziłam. Taka odmiana. Czy wiesz, że kiedy podczas spaceru w częstochowskim parku zaczepiło nas dwóch łobuzów, on zostawił mnie z nimi, a sam zaczął uciekać? - To jedyne wspomnienie o byłym mężu, które wywoływało na twarzy ciotki uśmiech. - Był nieznośnym pedantem. Potrafił stać w PKS-ie dwie godziny, żeby tylko nie pognieść sobie spodni. Miał pretensje o każdy przestawiony na półce przedmiot, a gdy kupiłam Ewuni czerwone rajtuzki – nie znosił tego koloru - spalił je  w kuchennym piecu.
Kiedy zobaczyłam Wiesława pierwszy raz na pogrzebie Heleny, przypomniałam sobie te wrzucone w ogień dziecięce ubranko. Za to nienawidziłam go chyba najbardziej. I jeszcze za przywiązywanie rocznej córki  do materaca, żeby nie stawała w łóżeczku, kiedy powinna była spać.
Zostawił je, kiedy córka skończyła siedem lat. Miał po Helenie jeszcze dwie żony.
- Chciał wrócić, ale Lenka się nie zgodziła. – Mama nigdy nie zaakceptowała decyzji siostry. Według niej, każde, absolutnie każde małżeństwo należy ratować. Dla dobra dziecka. - Ewa nigdy się o tym nie dowiedziała. Pewnie miałaby żal do matki.
- Przynajmniej żyły spokojnie – oponowałam bez przekonania.
Fakt, tuż po rozwodzie było całkiem dobrze: nikt nie krzyczał, nie wymagał idealnego porządku, nie pastwił się nad nią i dzieckiem. Problemy pojawiły się, kiedy Helena zaczęła studia: samotne macierzyństwo, praca, nauka po nocach... Była ambitna, zdawała egzaminy na piątki, choć, zdopingowana szykującym się wakatem, wybrała kierunek, który nie bardzo ją interesował. Nielubiane studia w efekcie wpędziły ją  w nerwicę. 
Być może przyczynił się do niej także związek z Edwardem. Potajemny, bo przecież ona była rozwódką, a on kawalerem, szanowanym dyrektorem szkoły. Nie mógł związać się z kobietą po przejściach, religijna matka nigdy by mu tego nie wybaczyła. Do śmierci Leny mieszkali w tej samej kamienicy – on na parterze, ona z córką na pierwszym piętrze. Mimo że związek rozpadł się po kilkunastu latach, pozostali przyjaciółmi. Edward nigdy się nie ożenił.
O nim mi jednak nie opowiadała. Dopiero później dowiedziałam się, że łączyło ją z „wujem” - był nim dla mnie od zawsze, choć nigdy nie zastanawiałam się dlaczego - płomienne uczucie. Nie wspominała też  o innych mężczyznach, którzy być może pojawili się w jej życiu po rozwodzie. Pamiętam tylko rozmowę dorosłych przy okazji ciotczynych urodzin. Byłam może w pierwszej, może w drugiej klasie. Kiedy Helena zwierzyła się, że chciałaby jeszcze ułożyć sobie życie, wtrąciłam przemądrzale, dzieląc się świeżo nabytą na religii wiedzą, że to ciężki grzech.
- Za młoda jesteś, żeby zrozumieć! – krzyknęła na mnie wtedy. Pierwszy i ostatni raz w życiu.
Zwykle byłyśmy w bliskiej komitywie, nie lubiłam jej tylko, gdy przedawkowała. Działo się tak zawsze przed jakimś istotnym wydarzeniem, kiedy zabezpieczała się dodatkowymi lekami, żeby dobrze wypaść. W konsekwencji już na początku imprezy lądowała w łóżku. Senność – obok chwiejnego chodu i bełkotliwej mowy – to najczęstsze objawy lekomanii. W takich sytuacjach niczym nie różniła się od  pospolitej pijaczki.
Podziwiałam tolerancję i cierpliwość mojej matki. Potrafiła biegać od sąsiada do sąsiada w poszukiwaniu tabletki z krzyżykiem albo udawać przed internistą kłopoty z nerwami, żeby tylko ulżyć Lence w cierpieniach. Dopiero stanowcza reakcja ojca, któremu spotkany przypadkowo lekarz zadał pytanie o stan psychiczny żony, ucięła raz  na zawsze te praktyki.

Siostry bardzo się kochały, choć dzieliła je spora różnica wieku. Kiedy mama miała jedenaście lat, umarł im ojciec - nagle, na serce. Lena była już wtedy prawie dorosła, ale też bardzo tę śmierć przeżyła. Uwielbiała go, zresztą z wzajemnością. Opowiadała, jak raz w życiu tato dał jej klapsa, a potem na klęczkach ją za to przepraszał. Pamiętam jeszcze jedną historię. Tuż po wyzwoleniu do domu dziadków przyszli rosyjscy żołnierze. Jeden z nich przypadkowo zmiażdżył butem porcelanową główkę należącej do Lenki lalki. Jedynej, jaką miała. Dziewczynka rozchorowała się z rozpaczy. Ojciec szedł piechotą kilkadziesiąt kilometrów, żeby kupić jej nową.
Dobry dom, inteligencja, nieprzeciętny urok osobisty. Kiedy pojawił się pierwszy zgrzyt, rysa, od której idealny obraz zaczął pękać? Co takiego się wydarzyło, że dobiegająca sześćdziesiątki Helena miała poczucie, że jest „wrakiem człowieka“, jak sama siebie określiła w ostatnim zdaniu spisanych na moją prośbę wspomnień?

Często o niej myślę, z upływem lat coraz częściej: kiedy zamiast miejskiego deptaka, wybieram spacer przez ewangelicki cmentarz, gdy gram z córkami w Chińczyka albo czuję papierosowy dym. Działa na mnie uspokajająco, kojarząc się z dzieciństwem i długimi rozmowami, podczas których, chyba zbyt wcześnie, zgłębiałam tajniki tragicznego losu. Losu kobiety, która – na skutek nieprzemyślanych, chybionych wyborów, a może ot tak, zupełnie przypadkowo - przegrała swoją Tarę, swoje życie.   


portal LM, kwiecień 2013






ZMARNOWANA NOC

Paweł najbardziej kochał Wiktora - starego owczarka niemieckiego, którego czternaście lat wcześniej znalazł w lesie, przywiązanego do drzewa. Od tamtej pory byli nierozłączni, nawet noce pies spędzał w pokoju swojego pana. Drugie miejsce w Pawłowej hierarchii wartości zajmowała Justyna Kowalczyk - od igrzysk w Turynie był jej najwierniejszym fanem. „Z taką kobietą mógłbym spędzić życie”, myślał, kontemplując godzinami ładną buzię biegaczki. Potrafił kilka razy w ciągu dnia oglądać powtórki z zawodów, żeby tylko zobaczyć jej szeroki uśmiech. Trzecią, najdłuższą miłością mężczyzny, była literatura.

Pisał od liceum, debiutował jednak w jakimś lokalnym pisemku grubo po trzydziestce. Od tamtej pory wydał własnym sumptem trzy zbiory opowiadań – jako programista aplikacji internetowych w dużej amerykańskiej firmie mógł sobie pozwolić na taki wydatek - na bieżąco publikował też w prasie literackiej: papierowej i internetowej. Wycinki z gazet i wydruki z komputera, równo przyklejone i dokładnie opisane, przechowywał w oprawionym w skórę, dużym zeszycie. Brulion leżał w zamkniętej na klucz szufladzie biurka, obok kilku tomów pamiętnika, prowadzonego przez Pawła z myślą o historykach literatury – intymne zapiski będą na wagę złota, kiedy wreszcie dostanie Nobla!
W swoich opowiadaniach skupiał się głównie na relacjach damsko-męskich, nie miały one jednak nic wspólnego ze łzawymi romansidłami, umilającymi samotne popołudnia gospodyniom domowym. To były mocne, naturalistyczne teksty z dużą dawką erotyki. W rzadkich rozmowach o swojej twórczości zarzekał się, że opisane historie są tworami wyobraźni, w rzeczywistości dziewięćdziesiąt procent z nich zdarzyło się naprawdę.
Na brak inspiracji nie narzekał - żonaty od dwudziestu lat, niemal od początku małżeństwa zdradzał żonę. Początkowo incydentalnie, trzy, cztery razy do roku, od kiedy jednak pięć lat temu – po informacji o kolejnej zdradzie - ostatecznie zamknęła przed nim drzwi sypialni, wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję.
Kochanki poznawał najczęściej podczas wyjazdów służbowych, czasem w lokalnych pubach. Jeśli podczas rozmowy z nową znajomą pojawiał się jakiś błysk, niewielkie nawet iskrzenie, Paweł zaczynał starania o wspólną noc. Rzadko spotykał się z odmową. Był przystojnym mężczyzną: wysokim, dobrze zbudowanym, o ujmującym uśmiechu. Mimo skończonych czterdziestu sześciu lat, wciąż mógł się poszczycić bujnymi, ciemnymi włosami, które bardzo go odmładzały.
Preferował przygody na jedną noc, właściwie na kilka godzin. Nie lubił hotelowych poranków: tego babskiego rozmemłania, absurdalnego oczekiwania czułości. Wszystko, co mieli sobie powiedzieć - już powiedzieli, co mieli zrobić – zrobili. Reszta, zdaniem Pawła, była tylko nikomu niepotrzebnym, nużącym postscriptum. Zwykle opuszczał więc pokój bladym świtem, oszukując kochanki, że ma wczesny pociąg. Potem godzinami siedział na pustym dworcu, w towarzystwie polegujących na brudnych ławkach bezdomnych i znudzonej kasjerki za szybą. Nie odbierał od nowych znajomych telefonów, nie odpowiadał na maile. Nie zapominał jednak o nich – najciekawsze uwieczniał w kolejnych opowiadaniach.
Z zasady nie uwodził ładnych, pewnych siebie kobiet, wolał te nieśmiałe i zakompleksione. Po pierwsze łatwiej je było zaciągnąć do łóżka, a on nie lubił się męczyć, po drugie pogmatwane kobiety o skomplikowanych życiorysach – a takie zwykle kryły się pod nieatrakcyjną skorupą - stanowiły ciekawszy obiekt literackiej analizy. Kiedyś wylądował w łóżku z garbatą trzydziestolatką. Kochał się z nią przez kilka godzin, a potem do świtu słuchał przejmującej opowieści o trudnym życiu kaleki. Był jej drugim mężczyzną. Pierwszy posiadł ją po pijaku na wiejskiej dyskotece. Następnego dnia, mijając dziewczynę na ulicy, udał, że się nie znają.
To była dobra historia - po powrocie do domu Paweł opisał ją ze szczegółami. Tekst bardzo szybko został opublikowany w poczytnym czasopiśmie. Dumny z siebie mężczyzna, wysłał kochance link do opowiadania. Był szczerze zdziwiony, kiedy kilka dni później „garbuska” zasypała go na Facebooku wyzwiskami.
- Przecież to świetny tekst! – nie rozumiał. - Powinna być mi wdzięczna!
Zwykle znajomości udawało się zgrabnie uciąć, po kilku nieodebranych telefonach kobiety orientowały się, że były wyłącznie niewiele znaczącą przygodą. Czasem zdarzały się jednak desperatki, traktujące wspólnie spędzoną noc niemal jak zaręczyny. Te bywały uciążliwe: nagabywały go w Internecie, przyjeżdżały do firmy. Kilka nawet zagroziło samobójstwem. Paweł starał się ignorować takie sygnały, kiedy jednak dostał sms-a ze szpitala, w którym jedna z szantażystek dochodziła do siebie po płukaniu żołądka, postanowił uważniej dobierać kochanki.

Wyjazd na szkolenie do Pruszkowa miał być jednym z wielu. Ot, delegacja jak każda: kilka godzin ględzenia jakiegoś łysego gościa, bankiet, samotna bądź nie noc w hotelu. Rano dworzec, peron, pociąg. Pisanie kolejnego, zainspirowanego nową znajomością opowiadania, często rozpoczynanego już w przedziale.
Na miejscu lało jak z cebra, z dworca wziął taksówkę. Był przed czasem, na sali znajdowało się zaledwie kilka osób. Nie chciało mu się siedzieć w dusznym pomieszczeniu, odstawił więc tylko torbę do szatni, a sam wyszedł przed budynek.
Konferencja odbywała się w starej bibliotece. Miła odmiana po oszklonych, bezosobowych wieżowcach, w których zwykle organizowano takie spotkania. Przestało już padać, a nad pobliskim parkiem pojawił się prostokąt jasnego nieba. Paweł przymknął oczy i z przyjemnością odetchnął przesyconym ozonem powietrzem.
- Dzień dobry – usłyszał nagle za sobą wesoły kobiecy głos. - Pan też na szkolenie?
Odwrócił się. Cofnął o dwa kroki. Zamknął oczy i po chwili otworzył je ponownie. Zjawa jednak nie znikała.
- Justyna? - wyszeptał przez ściśnięte gardło.
Te same mocno zarysowane brwi, długi nos i gęste, brązowe włosy.
- Słucham? - Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. Pawłowi zaparło dech w piersiach - Ach, pomylił mnie pan z Kowalczyk – roześmiała się. - Odkąd jest popularna, bez przerwy przytrafiają mi się takie historie. Agnieszka Kruszyńska, analityk biznesowy - przedstawiła się, podając mu rękę. - Niestety – zrobiła smutną minę - z narciarstwem nie mam zbyt wiele wspólnego...
- Przepraszam – wyjąkał zażenowany swoją pomyłką. - Paweł Rogalski, web developer – podchwycił konwencję.
- Jak mogłam nie skojarzyć?! - Uderzyła się w czoło. - Czytałam kilka pana tekstów, są naprawdę niezłe. – Znów się uśmiechnęła. Paweł nie mógł oderwać oczu od równych, białych zębów. - Ktoś już przyjechał?
- Parę osób – odpowiedział automatycznie. Dopiero po chwili dotarł do niego sens pierwszych słów dziewczyny. - Czytała pani moje teksty?!
- No tak, w „Miesięczniku” i „Komodzie”. Wygląda pan identycznie jak na zdjęciu!
- Pani...? - zaczął.
- Też piszę. Nie sądził pan chyba, że jest jedynym informatykiem z literackim hobby – roześmiała się.
Prawdę mówiąc, tak właśnie myślał.
- Agnieszka Kruszyńska... – powtórzył z namysłem, próbując przypomnieć sobie, czy nie natknął się na jej nazwisko w którymś z czasopism. - Niestety, nie kojarzę.
- Ach, bo póki co piszę wyłącznie do szuflady. Może pójdziemy po szkoleniu na piwo? Pokażę panu moje opowiadania. - Wyjęła z torby gruby zeszyt. - Wszędzie je ze sobą wożę.
Uśmiechnął się.
- Chętnie.
- Chodźmy już do środka. - Popchnęła go lekko, wskazując napływających tłumnie do biblioteki ludzi. - Zajmą nam najlepsze miejsca.

- A ty masz przy sobie jakiś tekst? Może książkę? - spytała Agnieszka już po prezentacji swoich zapisków. Była zadowolona, na sześć opowiadań, cztery zyskały wyraźną aprobatę nowego znajomego.
Siedzieli od godziny w piwnicznej knajpce niedaleko biblioteki. Paweł był oczarowany otwartością i bezpośredniością dziewczyny. Oczarowany i... onieśmielony. Agnieszka brylowała, on tymczasem, nawet po drugim piwie, nie był w stanie wykrzesać z siebie najprostszego dowcipu, a przecież zwykle sypał nimi jak z rękawa. „Rozśmieszyć kobietę, to zdobyć kobietę” – mawiał jego ojciec i Paweł wielokrotnie przekonał się o słuszności tej tezy. W tym przypadku jednak o żadnym zdobywaniu nie mogło być mowy. Dziewczyna była za młoda, za ładna, za bystra. Mężczyzna od początku nie dawał sobie żadnych szans. Wystarczyło mu patrzenie na jej piękny uśmiech. I nogi, bo miała też fantastyczne nogi.
- Nie, nie, ja wożę tylko puste kartki. Chętnie jednak prześlę ci książkę, kiedy wrócę do domu. – Po raz pierwszy zaproponował jakiejś kobiecie kontynuację znajomości, naprawdę coś z nim dziś było nie tak.
- Może pójdziemy już do hotelu? - zapytała dziewczyna po kolejnej godzinie. Z trudem maskowała znudzenie. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie wieczór z autorem intrygujących opowiadań, którymi zaczytywała się w Internecie. - Podobno czeka tam na nas kolacja.
- Tak, jasne. - Zerwał się z krzesła i szybkim ruchem zdjął z wieszaka jej płaszcz. Drewniany stojak runął na podłogę.
Dziewczyna roześmiała się serdecznie. On jednak poczuł się jak kretyn – nie pierwszy raz tego wieczoru.
W hotelu od razu poszli do restauracji. Kolacja nie była zbyt wystawna, ale smaczna. Paweł wypił kolejne piwo, jednak nadal siedział przy rozgadanej Agnieszce spięty i onieśmielony.
- Zatańczymy? - spytała, kiedy w lokalu głośniej puścili muzykę.
- Słucham?
- Zatańczysz ze mną? - Uśmiechnęła się uwodzicielsko.
Zakręciło mu się w głowie.
- Z przyjemnością. - Podniósł się. - Można prosić? - zapytał z przesadną galanterią.
Na parkiecie wreszcie poczuł się pewnie. Był świetnym tancerzem, słyszał to wielokrotnie, nawet żona doceniała talent męża w tej dziedzinie. Dziewczyna też nieźle sobie radziła. Żadne tam „dwa na jeden” - regularny twist, rock 'n' roll, nawet cza-cza. Kiedy wreszcie, zmęczona, wtuliła się w ramiona Pawła przy jakiejś wolniejszej piosence, poczuł narastające podniecenie. Zażenowany, odsunął się od Agnieszki, ta jednak przyciągnęła go z powrotem, wsuwając lekko nogę między jego uda. Za chwilę zdumiony poczuł w uchu jej wilgotny język.
W pokoju dziewczyny znaleźli się jakieś dziesięć minut później. Bez zbędnych ceregieli zaciągnęła go pod prysznic. Miała piękne ciało: jędrne i opalone. Zachwycony, przyglądał się idealnie równym, dużym piersiom z ciemnymi sutkami. Tak właśnie wyobrażał sobie nagość Justyny. Szczytował, zanim Agnieszka dosięgnęła ustami jego podbrzusza. Szybko odzyskał siły, stosunek trwał jednak niespełna minutę. Rozczarowana dziewczyna doprowadziła się do orgazmu sama, po czym zasnęła jak dziecko, wtulona w poduszkę.
Paweł nie spał do świtu. Leżał przy śpiącej Agnieszce, popijając piwo i kontemplując w zachwycie jej nagie ciało. Z niecierpliwością czekał, kiedy dziewczyna się przebudzi.
- To zdarzyło mi się pierwszy raz, wiesz, jestem już grubo po czterdziestce... - tłumaczył się, ledwo otworzyła oczy. - I to życie w ciągłym stresie, jak to w korporacji. Kiedy znów się spotkamy?
- Słucham? - Przeciągnęła się leniwie. Zaspana, z włosami zabawnie sterczącymi na wszystkie strony, podobała mu się jeszcze bardziej. Poczuł narastającą ochotę na seks. Ona jednak odsunęła się gwałtownie, kiedy próbował dotknąć jej ramienia. - Wiesz, muszę już iść, za pół godziny mam pociąg. - Naga usiadła na brzegu łóżka. Szybko znalazła skłębione pod łóżkiem rajstopy.
- Już? Myślałem, że zjemy razem śniadanie... - nie potrafił ukryć rozczarowania.
Roześmiała się i poczochrała mu włosy.
- Zabawny z ciebie facet.
Wstała i zaczęła kompletować ubranie.
- Pozwolisz, że pierwsza skorzystam z łazienki? - spytała po chwili.
Skinął głową.
- Dasz mi numer telefonu, jakiś adres?! Miałem podesłać ci książkę! – przekrzykiwał łoskot spływającej do umywalki wody.
- Poczekaj, zaraz podam ci telefon! - odkrzyknęła. Usłyszał gulgotanie, pewnie myła zęby. - No to zapisuj. - Stojąc w drzwiach łazienki, podyktowała szybko dziewięć cyfr.
- Zadzwonię – obiecał, chowając kartkę do portfela. - Zadzwonię na pewno.
- Dobrze, dobrze. - Wydawała się zniecierpliwiona. Stała już przed lustrem i wkładała buty. - To pa, powodzenia. - Z torbą na ramieniu posłała mu całusa.
Wygrzebał się z pościeli i podszedł do niej. Znów nie pozwoliła się dotknąć, szybko sięgnęła po klamkę i otworzyła drzwi.
- Trzymaj się. - Pomachała mu spod windy.
Odmachnął niemrawo. Wracając do łóżka, zobaczył w lustrze swoją twarz – miał spojrzenie uwięzionego przy drzewie Wiktora.
Nie spieszył się, nie miał ochoty opuszczać tego pokoju. Ręcznik i prześcieradło wciąż pachniały jej perfumami, w popielniczce znalazł zaś wypalonego do połowy papierosa ze śladami szminki na ustniku. Otworzył okno i błysnął zapalniczką. Zaciągał się powoli, kontemplując roztaczający się przed nim widok – kilkadziesiąt błyszczących dachów, ozdobionych srebrnymi antenami.
- Czyżbym spotkał ideał? - zastanawiał się. - Twarz Justyny, zgrabne nogi, podobne zainteresowania. I wieszać się z mojego powodu też chyba nie zamierza... – powoli odzyskiwał zwykłą pewność siebie.
Idąc na dworzec, wystukał na komórce podane przez dziewczynę cyfry. Uprzejmy głos w telefonie poinformował go, że nie ma takiego numeru.
- Może coś pomyliłem – pomyślał i spróbował jeszcze raz. Znów to samo.
Dopiero po kilkunastu błędnych połączeniach dotarło do niego, że dziewczyna go oszukała.
- Cholera, dałem się podejść jak dzieciak – denerwował się. Więcej jednak było w tym żalu, niż prawdziwej złości. - A może coś źle zapisałem... - Wpatrywał się w niedbale nakreślone na kartce cyfry.

Mijały dni, a on wciąż o niej myślał. Sam nie był do końca pewien, o co chodziło – czy o urażoną męską ambicję, chęć rehabilitacji, czy też coś faktycznie do tej obcej dziewczyny poczuł. Przestał pisać, za to całymi godzinami wpatrywał się w twarz Justyny, zatrzymaną na ekranie telewizora w kadrze stop-klatki.
Próbował odnaleźć Agnieszkę przez Internet, jednak bez efektu. Nie zapamiętał też nazwy firmy, w której pracuje.
- Może spotkam ją na kolejnym szkoleniu – pocieszał się. - A może zadebiutuje w końcu na jakiejś literackiej stronce i wtedy łatwiej będzie o kontakt...
Na publikację Agnieszki w „Błyskach” trafił kilka tygodni później. Krótkie, dwustronicowe opowiadanie z frapującym tytułem. Widząc jej nazwisko, ucieszył się jak dziecko. Tak długo czekał na jakiś ślad i wreszcie jest!
Zanim zaczął czytać, wyjął z barku czeską brandy. Nalał sobie pełną szklankę i opróżnił ją do połowy jednym haustem. Dopiero wtedy usiadł przy biurku.
- Nieźle pisze – pomyślał, czytając pierwszy akapit. - Płynna narracja, dobry język... I wiarygodny bohater: śmieszny, zahukany pisarzyna z prowincji. Idiota! – skomentował w myślach kretyńskie zachowanie głównej postaci. - Zaraz, zaraz... - Poczuł, jakby ktoś uderzył go znienacka w brzuch. Sięgnął po brandy i przechylił szklankę. Potem podszedł do okna i otworzył je na oścież. Oddychał głęboko, oparty o parapet. Po kilku minutach znów usiadł przed komputerem. Początkowo litery trochę się rozmywały, ale w końcu zaczął widzieć ostrzej. Wrócił do miejsca, w którym przerwał lekturę. Przy trzecim akapicie nie miał już żadnych wątpliwości: to opowiadanie było o nim, Agnieszka przytoczyła nawet żenujące dialogi! I opisała ze szczegółami jego łóżkową nieporadność!
Jeszcze raz spojrzał na tytuł.
- Zmarnowana noc - przeczytał na głos.
Złapał pustą szklankę i z całej siły rzucił nią w monitor. Potem butelką brandy wycelował w stojący za nim telewizor. Twarz Justyny zastąpiła wielka, szara dziura.


portal LM, czerwiec 2013

 

 


LALKA

- Weronika! - usłyszała męski głos. Odwróciła się instynktownie, jak zawsze, kiedy ktoś wymawiał imię jej córki.

- O, przepraszam. - Biegnący za nią szczupły brunet wyraźnie się speszył. - Pomyliłem panią z kimś...

Marta poczuła, jak spina jej się szczęka. Spojrzała na ciemnozielony płaszcz Weroniki, który założyła dziś rano. Miała też jej torebkę i buty. Zamszowe, do kolan. Weronika kupiła je za pierwsze zarobione pieniądze.

- Z kim? - Wymacała w głębokiej kieszeni paczkę papierosów.

- Z moją dobrą znajomą, właściwie przyjaciółką... - Mężczyzna miał na sobie drogi garnitur i rozpięty płaszcz z miękkiej wełny, w ręku trzymał długą parasolkę. Na szarej katowickiej ulicy wyglądał jak przybysz z obcej planety.

- Weroniką Przybylską? - Pstryknęła zapalniczką. Zaciągnęła się mocno. Ręce trzęsły jej się jak delirykowi.

- Kim pani jest? - Mężczyzna spojrzał na nią uważnie.

Marta poczuła mrówki pełznące jej po łydkach. Kilka razy ruszyła szczęką, która twardością zaczynała już przypominać gipsowy odlew. Zaciągnęła się znowu. I jeszcze raz, aż zakręciło jej się w głowie.

- Jestem jej matką – odparła.

 

- Jestem jej matką – potwierdziła, kiedy dzielnicowy upewniał się, że trafił pod właściwy adres. Widząc policyjny samochód podjeżdżający pod dom, nie miała złych przeczuć. Siedziały na tarasie z Zosią i, popijając nalewkę z pigwy, wygrzewały się w październikowym słońcu.

- Pani córka nie żyje. - Policjant przybrał stosownie żałobny wyraz twarzy.

Roześmiała się, choć po jednym kieliszku nie mogła być jeszcze wstawiona.

- Naprawdę. - Dzielnicowy spojrzał na nią jak na wariatkę. - Trzeba zidentyfikować zwłoki.

- To pomyłka. - Wzruszyła ramionami, ale posłusznie wsiadła do samochodu.

- Weronika nie wróciła jeszcze z uczelni, ale przecież mogła pójść do biblioteki albo zagadać się z jakąś koleżanką... - tłumaczyła Zosi, która, mimo protestów, postanowiła towarzyszyć jej w podróży do kostnicy. - Co to za pomysły z tym samobójstwem? - Rzuciła wrogie spojrzenie w kierunku policjanta. - Zepsuł nam takie miłe popołudnie - dodała ciszej.

Przyjaciółka tylko ją przytuliła.

Leżąca pod szarym prześcieradłem Weronika wyglądała, jakby spała, nie miała żadnych widocznych obrażeń. Tylko strużkę zaschniętej krwi w lewym kąciku ust. "Jak u Dostojewskiego" – Przez mgłę zdumienia przebiła się sensowna myśl. Z obszernej twórczości rosyjskiego pisarza Marta przeczytała tylko nowelę "Potulna". Weszła w nią jak drzazga.

Nie pamiętała drogi powrotnej, ani kolejnych dni. Zosia, która od wizyty policjanta nie odstępowała jej na krok, była psychiatrą, wiedziała, co przepisać, żeby mózg otoczyła miękka wata, przez którą bodźce z zewnątrz, ciemne obrazy i przesycone współczuciem głosy, docierały jak zza grubego szkła.

- Jak to się stało? - Marta ocknęła się tydzień po pogrzebie, kiedy troskliwa przyjaciółka zmniejszyła jej dawkę leku.

- O co pytasz? - Ciepłe oczy osadzone w pulchnej twarzy jak rodzynki w cieście spojrzały na nią uważnie.

- Jak to dokładnie było z Weroniką? - Marta wodziła wzrokiem za dziećmi huśtającymi się na drewnianych konikach. Zosia niemal siłą wyciągnęła ją na spacer.

- Nie pamiętasz. - Pokiwała głową.

- Nie wszystko. - Jeden z dzieciaków spadł i zaczął drzeć się jak opętany. Z ławki obok zerwała się jakaś pańcia na szpilkach. Zanim wzięła synka na ręce, zdusiła w trawie papierosa.

- Wyskoczyła przez okno, z tego wieżowca naprzeciwko M 1 - Zosia mówiła wolno, dozując informacje jak niesmaczne lekarstwo.

- Z którego piętra? - W głowie Marty zaczynały się otwierać kolejne szufladki. Poczuła, jak powietrze wokół niej staje się coraz zimniejsze. Mocniej owinęła się wełnianym swetrem. Była końcówka października, a wciąż jeszcze można było chodzić bez kurtek.

- Trzeciego. - Zosia nakryła jej dłoń pulchną ręką. Matka czwórki dzieci była dla Marty uosobieniem ciepła i dobroci. Przyjaźń przetrwała od podstawówki. - Podobno ktoś ją widział, jakiś facet. Zeznał na policji, że płakała w windzie. Wychodząc, powiedziała nawet "do widzenia". - Zosia pokręciła głową. Duże piersi zafalowały od nagłego westchnienia. - Nie rozumiem, po co ktoś protokołował takie bzdury.

- A jej spódnica? - Marta raptownie wstała. Stanęła przed Zosią, zasłaniając jej słońce.

- Co? - Zosia spoglądała na przyjaciółkę spod zmrużonych powiek.

- Spódnica, czerwona spódnica. Weronika wyszła na uczelnię w czerwonej spódnicy. - Głos Marty stawał się coraz bardziej niespokojny.

- Nie wiem. - Zosia wzruszyła bezradnie ramionami. Podniosła się i otuliła przyjaciółkę swoim szalem. - Oddali ci tylko portfel.

 

Pierwszy zakup. Karminowa spódnica. Identyczna jak ta, którą nosiła Weronika. Z koronkowymi wstawkami, rozkloszowana, do kostek. W znanym butiku wisiała jeszcze końcówka serii. W promocji. Do tego czarny, bawełniany podkoszulek. Długie kolczyki córki. Jej perłowa szminka. Krótkie, rude włosy, obcięte u fryzjera Weroniki. A potem spanie w jej pokoju. W jej piżamie, pachnącej jeszcze czereśniowym płynem do kąpieli. Picie kawy z kubka Weroniki, doczytywanie książki, którą zostawiła położoną grzbietem do góry na dywanie. Wiersze. Jakieś nazwisko na Be. Nie kojarzyła. Poezji nie rozumiała. Ale czytała. Ciągle i ciągle od nowa. Jakby teksty nieznanego poety miały jej pomóc w znalezieniu klucza do córki. W rozwiązaniu zagadki jej śmierci.

- O Boże! - Zosia pojawiła się u Marty po tygodniowej nieobecności. Przyjechał z Irlandii najstarszy syn z wnukami, musiała pełnić honory pani domu. Proponowała Marcie, żeby na ten czas przeniosła się do nich, ale odmówiła. Co wieczór rozmawiały jednak przez telefon.

- Co? - Wyregulowane brwi Marty uniosły się do góry. Grzywka ścięta przy linii włosów zaskakująco odmłodziła jej twarz.

- Jesteście identyczne. - Zosia odłożyła na podłogę torbę z zakupami i, sapiąc głośno, zdjęła buty.

Marta spojrzała do lustra. Wzrost, figura, owszem, prawie takie same. Małe piersi, szerokie biodra, za grube łydki. Oczy. Zielone, jakby rozmyte. Wystające kości policzkowe, których Marta nigdy nie nauczyła się podkreślać różem. Na tym podobieństwa się kończyły. Weronika miała węższe usta i zupełnie inny kształt paznokci.

- Jezu, w ogóle tu nie sprzątałaś? - Kiedy Marta parzyła kawę, Zosia zajrzała do pokoju Weroniki. Książki wciąż leżały porozrzucane na biurku, zakurzona bluzka w biało – czarne pasy wisiała na oparciu krzesła. Spod tapczanu wystawały przydeptane papcie. Zosia przypomniała sobie, jak widząc je po powrocie z kostnicy, Marta dostała histerii.

- Żywe buciki - powtarzała jak mantrę.

- Tylko w szafkach. - W drzwiach kuchni pojawiła się ruda głowa Marty. - Szukałam czegoś. No wiesz, listów, pamiętnika, notatek...

- No i co?

- Nic. Nawet w komputerze. Biała plama. Nie wiem, może specjalnie wszystko wykasowała... - Weszła do salonu z tacą. Zosia podreptała za nią.

- Miałaś spotkać się z jej koleżankami z liceum.

- Spotkałam się. - Na kanapie, z podkulonymi nogami Marta wyglądała jak nastolatka. - Powiedz, dlaczego oni wciąż żyją, a moja córka...? - Głos jej się załamał.

Zosia spojrzała na nią ze współczuciem.

-Wiem, wiem, nie powinnam tak mówić...

- Czego się dowiedziałaś? - zapytała Zosia cicho, sięgając do kabla stojącej w rogu lampki z abażurem. Pokój zalało kojące, pomarańczowe światło.

- Też nic. Tylko jedno zdanie... - Marta przygryzła dolną wargę, sięgając po papierosa. Znalazła paczkę mentolowych Marlboro w rzeczach córki. Ciągle jeszcze od dymu drapało ją w gardle, ale powoli zaczynała się przyzwyczajać. - Wiesz, kiedy Michalina już wychodziła, powiedziała coś dziwnego...

- Co takiego? - Zosia rzuciła jej karcące spojrzenie, powstrzymała się jednak od komentarza.

-Weronika często wychodziła na imprezy w sobotę...

-Aha?

-Michalina powiedziała, że Nika nigdy nie zostawała na nich do końca. Podobno zawsze wychodziła przed północą. - Marta przeczesywała krótkie włosy gestem córki.

- A co w tym dziwnego? - Zosia machnęła ręką, rozganiając tytoniowy obłoczek.

- Do domu wracała dopiero w niedzielę przed południem...

 

- Wszystko u niej w porządku? - Mężczyzna rozłożył parasolkę, zaczęło padać. Była duża, zmieścili się pod nią oboje.

Marta z trudem łapała oddech. Że też musiała natknąć się na tego faceta! Od rana była w dobrym nastroju, w kwiaciarni pod blokiem kupiła glinianego anioła i trzy czerwone róże, które zaniosła na grób Weroniki. Dziś była pierwsza rocznica jej śmierci. Spędziła z córką w słońcu całe przedpołudnie... Teraz czuła się jak strzęp człowieka.

- Nie żyje – wydusiła z siebie w końcu.

Nieznajomy uśmiechnął się, po chwili jednak spoważniał. Przez ogorzałą twarz przebiegł nagły skurcz. Patrząc na niego z bliska, Marta doszła do wniosku, że jest starszy, niż początkowo sądziła. Zdradzała go wiotka skóra na szyi i worki pod oczami. Głęboka pionowa zmarszczka dzieliła czoło na pół.

- Wstąpimy? - Wskazał błyszczący neon nad nimi. Pożegnanie Jesieni, ulubiony lokal Weroniki.

Kiwnęła głową. Nie miała parasola, musiała gdzieś przeczekać deszcz.

W kawiarni było przytulnie, poza nimi tylko dwie pary nastolatków. Marta zamówiła kubańską Altura Imias Lavado, którą zawsze kupowała córka, nieznajomy zwykłą kawę po turecku.

- Co się stało? - spytał, kiedy kelner postawił napoje na okrągłym drewnianym stoliku przykrytym koronkowym obrusem. Wnętrze lokalu wypełniał intensywny zapach mielonej kawy i migdałów.

- Wyskoczyła przez okno. - Marta upiła łyk kawy. Opuszkami palców wytarła skórę nad ustami. Żałowała, że nie ma przy sobie leków na uspokojenie. Miesiąc wcześniej Zosia orzekła, że da już sobie bez nich radę.

- Pierwszy raz spotykam się z czymś takim, ale najwyraźniej ta metamorfoza ci pomaga – powiedziała, wyrzucając uroczyście plastikowe fiolki do kosza.

- Po prostu czuję, że jestem wtedy blisko niej – próbowała tłumaczyć Marta.

Zosia spojrzała na nią przenikliwie.

- Próbujesz dożyć jej życie?

Nie myślała o tym w ten sposób, ale całkiem możliwe, że przyjaciółka miała rację.

Nieznajomy zamówił trzy kieliszki wódki. Jeden podał Marcie, dwa wypił sam.

- Dlaczego to zrobiła? - Alkohol wykrzywił mu twarz. Mirek też w taki sposób wlewał wódkę do gardła. Bez zapitki.

- Nie wiem. - Marta sięgnęła po papierosa. Bezskutecznie próbowała wykrzesać ogień z zapalniczki. Mężczyzna podsunął jej świecę.

- Muszę już iść. - Zaciągnęła się, sięgając po torebkę. Ta rozmowa była bez sensu, tylko ją denerwowała. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu. Wsunąć pod miękki, wełniany koc w pokoju córki, nastawić płytę z sonatami Chopina. Weronika przed śmiercią słuchała ich na okrągło.

- Na pewno? - Nieznajomy przytrzymał jej rękę na stoliku. Miał smukłą dłoń z długimi palcami. Wypielęgnowaną jak ręka proboszcza przygotowującego Martę do Pierwszej Komunii.

- Słucham? - Sięgnęła do wieszaka po płaszcz.

- Nie jest pani ciekawa, skąd znam Weronikę? - Mężczyzna podniósł się też i stanął obok. Poczuła cierpki zapach dobrej wody toaletowej. - Nie wiem tylko, jak pani to przyjmie. Weronika nie chciała, żeby się pani dowiedziała...

Miała wrażenie, że obwieszone starymi fotografiami ściany kawiarni napierają na nią. Zaczęło brakować jej oddechu.

- Kłamie pan. Nie było niczego w życiu Weroniki, o czym bym nie wiedziała.

- A jednak. - Mężczyzna na moment dotknął jej ramienia. Poczuła dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. - Chyba że powiedziała pani, że ze sobą sypiamy...

- Jest pan jakieś trzydzieści lat starszy od mojej córki... - Potrząsnęła głową.

- Dwadzieścia pięć. Co to zmienia? - Patrzył Marcie prosto w oczy. Był atrakcyjny i świadomy wrażenia, jakie robi na kobietach. Także na niej.

- Nie, nie wierzę. - Drżącymi palcami zapinała guziki płaszcza. - To jakieś brednie. - Znów sięgnęła po papierosa, ale okazało się, że paczka jest pusta. Zgniotła pudełko i z impetem wrzuciła je do popielniczki. Szary pyłek z kryształowego naczynia rozsypał się na koronki.

- Jeśli miałaby pani jeszcze ochotę porozmawiać... - Mężczyzna wsunął jej do ręki wizytówkę.

 

"Dr Rafał Dolnicki. Kardiochirurg" – przeczytała ją dopiero w domu. Od paru minut siedziała w płaszczu na tapczanie Weroniki, niezdolna do żadnego ruchu. Zatem lekarz. Że też wcześniej nie przyszło jej to do głowy! Weronika, studentka medycyny, mogła poznać go na uczelni albo w szpitalu, gdzie miała praktykę. To jednak niczego jeszcze nie dowodziło. Na pewno nie tego, że byli kochankami. Może stary satyr zakochał się w ładnej dziewczynie, ta dała mu kosza, więc teraz mści się, opowiadając niestworzone historie jej matce? Tak, ta teoria miała sens.

Marta zdjęła płaszcz i poszła do łazienki umyć ręce. Przyglądając się swojemu zmęczonemu odbiciu, nagle przypomniała sobie słowa Michaliny. Miała wrażenie, jakby ktoś położył jej na szyi lodowatą rękę. Kościste palce zacisnęły się na grdyce. A jeśli to właśnie z tym człowiekiem jej córka spędzała sobotnie noce?

 

- Trzęsiesz się nad tą swoją Weronisią, jakby była niepełnosprawna – kpiły z Marty redakcyjne koleżanki. Od dwudziestu lat pracowała w lokalnym tygodniku. Wraz z dwiema innymi dziennikarkami robiły cały numer.

Miały rację. Córka była dla Marty całym światem. Może to typowa cecha samotnych matek? - zastanawiała się nieraz. - Rozpaczliwie próbują wynagrodzić dziecku brak ojca.

Mąż odszedł od Marty, kiedy Weronika miała sześć lat. Wyjechał za granicę z koleżanką z pracy. Chciał zacząć nowe życie. Syndrom Gauguina czy coś w tym rodzaju. Weronika jeszcze długo biegła do drzwi ile sił w nogach, słysząc dzwonek.

- Tata wróci na święta – przekonywała siebie i mamę.

W Wigilię czekała na niego przy oknie do północy. Nawet nie zjadły wieczerzy. W końcu rozszlochana pozwoliła przenieść się do łóżka. Kiedy następnego dnia przyszła do kuchni na śniadanie, miała już zupełnie suche oczy. Nigdy więcej nie wspomniała ojca.

Marta nie wyszła ponownie za mąż, nawet z nikim się nie spotykała. Obcy facet w domu – to byłaby dla Weroniki kolejna trauma.

Nie brakowało jej mężczyzny. Może trochę. Czasem. Miło byłoby pójść w niedzielę we troje na spacer do parku albo obejrzeć w kinie jakiś film. Tylko tyle. Były mąż twierdził, że Marta jest oziębła. Nigdy nie miała orgazmu. Kiedyś w jakimś babskim czasopiśmie przeczytała, że przyczyną oziębłości może być późna inicjacja. To by się zgadzało. Wyszła za mąż w wieku dwudziestu sześciu lat. Dziewictwo straciła po ślubie.

 

Postanowiła spotkać się z Dolnickim następnego dnia. W Jaśminowym Dworze, niedużej kawiarni niedaleko dworca.

- Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - Podsunął jej krzesło. Tym razem miał na sobie błękitną koszulę. Podwinięte rękawy odsłaniały umięśnione przedramiona. - Napije się pani czegoś, może wina? - Dolnicki podał kartę dań.

- Może być wino. - Nawet nie spojrzała do menu.

- Jakieś ciasto? Szarlotka z lodami? - Uśmiechał się zachęcająco. Miał równe, białe zęby. Marta pomyślałaby, że są sztuczne, gdyby nie niewielka szpara między górnymi jedynkami.

- Nie, dziękuję. - Odwiesiła torebkę.

Kelner przyniósł wino. Było słodkie i gęste.

- Weronika je uwielbiała. Czereśniowe, izraelskie. - Uśmiech Dolnickiego rozmazany przez grube szkło wydał się nagle Marcie grymasem klauna.

- Chciałabym się dowiedzieć o waszej znajomości czegoś więcej. - Kilka łyków alkoholu rozwiązało jej język. - Nie twierdzę, że panu wierzę - zastrzegła - po prostu chcę poznać więcej faktów.

- A jeśli znów się pani zdenerwuje? - Dolnicki przesunął palcem po krawędzi kieliszka.

- Trudno. - Sięgnęła po papierosa. Tym razem się zabezpieczyła. Idąc z domu na postój taksówek, kupiła w kiosku dwie paczki. - Jak się poznaliście? - Przełknęła ślinę.

Dolnicki pochylił się lekko do przodu.

- Weronika była na praktyce w moim szpitalu.

- W zeszłym roku? - Marta poczuła, jak mrowią ją łydki. Cholerna nerwica. Leczyła ją od odejścia Mirka. Nieskutecznie.

- Tak. - Dolnicki patrzył na nią spod zmrużonych powiek. Miał pełne, ładnie wykrojone usta. Trochę kobiece, mimo to nie odbierały mu męskości.

- Jak pan mógł uwieść taką młodą dziewczynę? Nie ma pan sumienia? - oburzyła się. Starsze małżeństwo siedzące obok spojrzało na nią z dezaprobatą.

- Chyba nie znała pani swojej córki... - Dolnicki posłał staruszkom przepraszający uśmiech.

- Co pan ma na myśli? - Jednym haustem wypiła wino do dna.

- To ona wyszła z inicjatywą. W pewnym sensie mnie... uwiodła. - Uśmiechnął się, oczy pozostały jednak poważne. - Wiem, że popełniłem błąd, wiążąc się z kimś tak młodym, ale... - ściszył głos – zakochałem się. - Ich kolana pod stolikiem na moment się złączyły. Marta wsunęła nogi głęboko pod swoje krzesło.

- A co na to pana żona? - Uśmiechnęła się krzywo. Znała takich facetów. Żona w domu z dzieciakami, a oni rwali wszystko, co miało cycki. Co z tego, że kobiety znacznie brzydsze i głupsze od tych, które mieli na co dzień?

- Nie mam żony. - Wzruszył ramionami. Młodzieńczym gestem odgarnął z czoła grzywkę.

- Dzieci? - Odruchowo podniosła do ust pustą lampkę. Dolnicki wziął z jej rąk kieliszek.

- Dorosłego syna. Ale prawie się nie znamy. Kiedy miał siedem lat, żona ode mnie odeszła. Wywiozła go na drugi koniec Polski. Utrudniała kontakt.

- Musiało być panu ciężko... - westchnęła. Nie wyobrażała sobie odcięcia od własnego dziecka. Nigdy nie zrozumie Mirka, który dobrowolnie zrezygnował z wychowywania córki. Nie znalazł nawet czasu, żeby przyjechać na jej pogrzeb.

- Weronika opowiadała, że jej ojciec też ją opuścił, gdy była dzieckiem. Bardzo to przeżyła. – Podał Marcie lampkę.

- Tak, to prawda. - Rozkołysała kieliszek.

- Dużo mi o nim mówiła.

- O ojcu? - zdziwiła się. - Faktycznie musiała być z panem blisko... - Posmutniała. - Ze mną nie rozmawiała o tacie od dzieciństwa.

- Kochała mnie. - Dolnicki oparł się na łokciach i spojrzał Marcie prosto w twarz. Przytrzymał jej rękę, która znów chciała sięgnąć po papierosa. - Nie powinna pani tyle palić. - Uśmiechnął się karcąco.

- To moja sprawa – odpowiedziała, jej ręka pozostała jednak nieruchoma.

- Już mi pani wierzy? - Dolnicki odsunął się i sięgnął po kieliszek.

Wzruszyła ramionami.

- Jak pan się z nią kontaktował?

- Telefonicznie.

- Sprawdzałam jej komórkę - ożywiła się. - Nie było tam żadnego obcego numeru. - Gładziła niewidoczne fałdy na obrusie. Musiała zająć czymś ręce.

- Ma pani dłonie swojej córki... Równie delikatne.

Zarumieniła się. Cofnęła ręce na kolana.

- No więc?

- Miała drugi telefon – odparł spokojnie. - Chowała go pod materacem. Nie chciała, żeby się pani dowiedziała...

- Dlaczego?

- A jak pani sądzi? - Uśmiechnął się pobłażliwie.

- Był pan z nią wtedy? - Rozmowa z Dolnickim przypominała trochę poddawanie się dobrowolnym torturom. Sprawiała Marcie cierpienie, ale nie potrafiła, nie chciała jej zakończyć.

- Wtedy? - Zmarszczył brwi.

- Nie mam na myśli konkretnego dnia... Wypadku... - Dolnicki próbował kolejny raz napełnić kieliszek, ale Marta przykryła go dłonią. - Pytam, czy byliście ze sobą w tamtym okresie?

- Nie, wtedy już nie. - Spochmurniał.

- Dlaczego?

Dłuższą chwilę wpatrywał się w okno, mocno zaciskając szczękę.

- Odeszła ode mnie - odparł zmienionym głosem.

- Ona? Od pana? - Sama nie rozumiała, dlaczego się dziwi.

- Może znalazła sobie jakiegoś chłopaczka w swoim wieku? - Uśmiechnął się, ale twarz pozostała złowrogo spięta.

Odprowadził ją na postój taksówek.

- Mam coś dla pani. - Wyjął z torby niewielki notes.

- Co to jest? - Spojrzała na zeszyt jak na gilotynę. Miała już dosyć niespodzianek.

- Wiersze pani córki. Napisane dla mnie. - Dolnicki podszedł do granatowego mercedesa i otworzył drzwi.

- Weronika nie pisała wierszy... - Wzięła notes do ręki. Otwarła go na pierwszej stronie. - Rafałowi – Wera – przeczytała na głos dedykację. Wszędzie poznałaby drobne, ładnie zaokrąglone pismo córki. - Wera? - Rzuciła mężczyźnie pytające spojrzenie. Weronika była Weronisią albo Niką, nigdy Werą. Zdrobnienie wydało się Marcie perwersyjne.

- Tak się do niej zwracałem. Lubiła to - odparł, przymykając za nią drzwi taksówki.

 

Po powrocie do domu, Marta od razu poszła do pokoju Weroniki. Odsunęła pościel i sięgnęła pod materac. Wymacała mały, podłużny przedmiot.

Nie znalazła żadnych SMS-ów. Tylko w nieodebranych połączeniach jeden numer. Podświetliła cyfry i nacisnęła zielony przycisk. Dolnicki odebrał po kilku sekundach.

- Wiedziałem, że pani zadzwoni.

Milczała, wpatrując się w białą plamę księżyca za oknem. Weronika nie chciała firanek. Mówiła, że lubi oglądać niebo przed snem.

- A teraz proszę przeczytać wiersze.

 

"Tomik" Weroniki liczył dwadzieścia tekstów. Wszystkie miały męskiego adresata. Raz był to doktor Greenson, psychiatra Marylin Monroe, raz Diego Rivera, innym razem znowu Joakuin Nin, ojciec Anäis, którego łączyła z córką kazirodcza relacja. Jeśli wiersze choć w niewielkim stopniu odzwierciedlały rzeczywistość, Weronikę musiał łączyć z Dolnickim namiętny, nieco nawet perwersyjny związek.

- Kim byłaś, córeczko? - Marta rozglądnęła się po pokoju. Świątynia nagle zamieniła się w zwyczajny, zabałaganiony pokój młodej dziewczyny. - Kim jesteś, Marto? - Spojrzała na swoje odbicie w ciemnej szybie. Włożyła rękę pod spódnicę. Miała zupełnie mokre majtki.

 

- Wybierze się pani ze mną do teatru? - Dolnicki zadzwonił przed południem. Właściwie ją obudził, nie spała do piątej rano. - W sobotę będą grać Chopina. Podjadę po panią o siedemnastej, znam adres.

- Właściwie... - Nie mogła pozbierać myśli.

- Proszę włożyć tę sukienkę ze stójką i wyciętymi ramionami. I pokropić nadgarstki Givenchy Ysatis, jak ostatnio - dodał, po czym odłożył słuchawkę.

 

- Pięknie pani wygląda – skomplementował ją, kiedy usiedli przy stoliku. Po przedstawieniu poszli do Kurtyny, nowo otwartej restauracji sąsiadującej z teatrem. Duże obrazy przedstawiające baletnice, nastrojowe światło, teatralne rekwizyty w oświetlonych niszach - doskonałe miejsce na kolację po spektaklu.

- Dziękuję - odparła. Pod jego palącym spojrzeniem nagle poczuła się naga.

W teatrze traktował ją jak koleżankę. Miała nawet wrażenie, że cała ta rozmowa telefoniczna, uwagi o perfumach i stroju, tylko jej się przyśniły.

Nie rozumiała, dlaczego zgodziła się na to spotkanie, dlaczego zeszła do furtki, kiedy Dolnicki zadzwonił, że czeka przed domem. Jego zachowanie godziło w jej godność. Mimo to zrobiła dokładnie to, o co prosił. Ubrała czarną sukienkę Weroniki, popryskała się jej perfumami. A potem czekała na niego w oknie, jak młoda dziewczyna na pierwszą randkę. Z bijącym mocno sercem i ściśniętym z emocji żołądkiem.

- Czy te wiersze, czy one są prawdziwe? - odważyła się spytać po drugim drinku.

- Dobra poezja zawsze jest prawdziwa. - Dolnicki zamoczył palce w miseczce z wodą. Na przystawkę zamówił małże z trawą cytrynową, pomidorami i parmezanem. Tym razem nie pytał Marty o zdanie.

- Zdaje się, że moje dziecko było bardziej doświadczone ode mnie. - Zaśmiała się.

Pozostawił jej wyznanie bez komentarza.

- Słyszała pani o nieszczęśliwie zakochanej w Chopinie Jane Stirling? - spytał, wycierając usta serwetką. - Opiekowała się nim przed śmiercią.

- Nie. Zna pan biografię Chopina? - Odsunęła talerz z niedojedzonym daniem. Nie przepadała za owocami morza.

- Trochę. Czasem prowadzę poświęcone mu spotkania. Nic poważnego, domy kultury, szkoły...

- Gra pan na pianinie?

- I skrzypcach. Maturę zdawałem w szkole muzycznej. A wracając do Stirling, podobno to ona właśnie nie dopuściła do umierającego kompozytora George Sand, choć wieloletnia kochanka obiecała Chopinowi, że umrze w jej ramionach - Dolnicki kontynuował swoją opowieść. Kiedy mówił o kompozytorze, oczy mu błyszczały. - Ciekawe jest to, że dedykował Jane kilka swoich nokturnów, tymczasem George nie poświęcił ani jednego.

- Byli kochankami? - Oblizała suche wargi.

Dolnicki błysnął w uśmiechu białymi zębami.

- Nie, raczej nie. Chopin był już zbyt chory. Kiedy znajomi pytali go, czy zamierza ożenić z Jane, odpowiadał żartobliwie, że nie będzie całował się sam ze sobą.

- Jak to? - Roześmiała się chyba zbyt głośno.

- Mieli podobne nosy.

- Zapraszam panią do mnie - zapowiedział, kiedy wychodzili z Kurtyny. Zasiedzieli się. Dochodziła północ. Na błyszczącej od deszczu ulicy nie było żywego ducha.

- Może innym razem... - Poczuła jak mrowią ją biodra.

Wziął jej rękę w swoją. Delikatnie obmacywał językiem zagłębienia między palcami.

- Tym razem - powiedział łagodnie jak do dziecka.

 

- Kupiłem ją przed rokiem. - Wskazał na trzypiętrową, świeżo odrestaurowaną kamienicę. – Zajmuję całe trzecie piętro, resztę mieszkań wynajmuję. Otworzył kluczem furtkę. Przepuścił Martę przed sobą.

Mieszkanie miało charakterystyczne wysokie sufity. Urządzone było w starym stylu - masywne meble, w oknach ciężkie zasłony, kryształowe lampy. Stiuki na ścianach. Marta, gustująca raczej w nowoczesności, poczuła się przytłoczona.

W salonie było przestronniej. Po prawej stronie znajdowała się drewniana, rzeźbiona komoda, obok niej, tuż przy oknie, stała mosiężna lampa. W dużym pokoju było jeszcze tylko pianino, szeroki stół na masywnych nogach i dwie sofy pokryte zielonym aksamitem. Na parapecie siedziała lalka z ceramiczną twarzą bez wyrazu.

- Należała do mojej matki. - Dolnicki wziął zabawkę do ręki. – Jest piękna, prawda? - Wolno przesunął dłonią po porcelanowej nóżce. Pogładził kciukiem miejsce między udami. Marta patrzyła na niego jak zahipnotyzowana.

Odłożył lalkę i usiadł na tapczanie. Odpiął guzik przy kołnierzyku. Nie spuszczając wzroku ze stojącej wciąż w płaszczu na środku pokoju Marty, powoli zaczął rozpinać koszulę. Miał zaskakująco młode ciało. Opalone, bez włosów na klatce piersiowej.

- Na co czekasz? - Głos mężczyzny stał się chrapliwy.

Zsunęła sukienkę przez biodra. Szumiało jej w głowie, czuła przyjemne rozpieranie w podbrzuszu. Nagle zawstydziła się, że zamiast pończoch włożyła zwykłe rajstopy. Bielizna też nie należała do szczególnie eleganckich. Weronika gustowała w prostej bawełnie.

- Dalej – Twarz Dolnickiego nabrzmiała podnieceniem. Była jednocześnie piękna i odstręczająca. Zwierzęca.

Zdjęła stanik. Jędrne piersi zwieńczone sterczącymi sutkami celowały w Dolnickiego. Marta nigdy się ich nie wstydziła. Większy problem stanowiło pozbycie się majtek. Po czterdziestce pośladki zaczęły wyraźnie ciążyć ku ziemi. Poza tym z zasady nie depilowała krocza. Wyrastające włoski drażniły jej skórę, nie lubiła tego.

Nocne powietrze wpadało podmuchami przez otwarte na oścież okno. Zimna posadzka chłodziła bose stopy. Czuła się jak niewolnica stojąca przed potencjalnym kupcem.

- Nieźle. - Kiedy była już zupełnie naga, Dolnicki ukląkł przed nią. Gwałtownie złapał ją za biodra. Odsłonił włosy i wpił się ustami w łechtaczkę. W pierwszym odruchu, zawstydzona, próbowała się wyrywać, ale trzymał ją mocno. Mimo szczupłej sylwetki był silnym mężczyzną. Szczytowała po kilku sekundach.

- To dopiero preludium. - Dolnicki podniósł się z kolan. Położył Martę na stole, tuż pod rozświetlonym, pięcioramiennym żyrandolem. "Jak na sali operacyjnej" – przez głowę kobiety przemknęła ironiczna myśl, zanim po raz kolejny osunęła się w lepką ciemność.

 

Spotykali się każdej soboty i spędzali ze sobą czas do rana. Po miłosnych nocach miała otarcia na udach, pogryzione piersi. Zdążyły zagoić się do kolejnej randki.

Nie rozmyślała już o Weronice, choć nadal mieszkała w jej pokoju. Nie odwiedzała cmentarza, nie odbierała też telefonów od Zosi. Po co miałaby zadawać się z tą starą, nudną babą? Żyła od soboty do soboty, resztę dni zapychając pracą i snem.

Kiedyś stęskniona zadzwoniła do kochanka w środku tygodnia. Zdenerwował się. Powiedział, że jest w pracy i ma mu nie przeszkadzać. Kłamał. Zanim odłożył słuchawkę, usłyszała w tle kobiecy głos i „Hymne l'amour” Edith Piaf.

- Masz inną kobietę? - zapytała, gdy w sobotni wieczór przyjechał po nią do domu.

Zaprzeczył.

Od tamtej pory spotkań było jednak coraz mniej. Dolnicki narzekał na nawał pracy, często wyjeżdżał na jakieś sympozja.

Któregoś razu Marta odwiedziła go znienacka. Był sam, lecz wyraźnie niezadowolony, że przyjechała. Kochali się w pośpiechu.

- Masz kogoś? - spytała, kiedy owinięci ręcznikiem palili na balkonie. Często chodzili po mieszkaniu nago, nie obchodziło ich, że z okna naprzeciwko regularnie podgląda ich siwa grubaska. Teraz też zajęła stałe miejsce na poduszce.

Nie odezwał się.

- Dlaczego milczysz?! - Doskoczyła do niego. – Jest ktoś jeszcze?! Od dawna?! Jak długo się z nią spotykasz?! - Biła go po nagim torsie.

- Nie histeryzuj. - Wykręcił jej nadgarstki.

- Nie histeryzuję, po prostu chcę wiedzieć! - Szamotała się.

Twarz mężczyzny spurpurowiała.

- Myślałaś, że zadowolę się kimś takim jak ty? - Jednym ruchem zerwał z niej ręcznik. Wepchnął ją do mieszkania i postawił przed lustrem.– Zobacz, jak wyglądasz.

Puścił ją i wszedł do łazienki.

Przez kilka minut stała jak sparaliżowana, wpatrując się w swoje nagie ciało. Nagle wydało jej się brzydkie, odstręczające.

Ocknęła się, słysząc dzwonek bramofonu. Błyskawicznie założyła na siebie bluzkę i spódnicę i wybiegła z mieszkania.

Otwierając drzwi wejściowe, wpadła na młodą brunetkę. Stała na schodach i, wpatrzona w podręczne lusterko, pudrowała policzki. Była szczupła, o głowę wyższa od Marty. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat.

 

Nie wróciła do domu. Przechodząc obok willi Zosi, miała ochotę skręcić, ale ostatecznie się rozmyśliła.

Nie zauważyła, kiedy znalazła się na parkingu M1. Wbiegła między mrówkowce. Blokowe podwórko wydało jej się szare, jakby nagle ktoś wyłączył w telewizorze kolory. W rubinie rodziców było takie pokrętło – wystarczyło lekko je przesunąć i w jednej chwili wszystkie barwy znikały.

Weszła do pierwszego wieżowca od ulicy. Klatka schodowa śmierdziała kocimi szczynami i kiszoną kapustą. Od razu skierowała się do windy.

- Które piętro? - zapytał wysoki brunet w średnim wieku, który wszedł za nią. W ręku trzymał skórzaną torbę na długim pasku i reklamówkę, z której dobiegał dźwięk obijających się o siebie butelek. No tak, piątek.

- Trzecie. - Oparła się o ścianę.

Mężczyzna wpatrywał się w nią, jakby zobaczył ducha. Obróciła się do niego tyłem, nie chciała, żeby widział, jak płacze.

- Do widzenia - powiedziała odruchowo, wychodząc na korytarz.

Kiedy drzwi windy się zamknęły, podeszła do okna. Odsunęła stojącą na parapecie suchą paprotkę i złapała za klamkę. Powoli zapadał już zmrok. Okna mieszkań w sąsiednim wieżowcu rozbłyskiwały ciepłym światłem.

Wspięła się na parapet i spojrzała na ulicę. Poruszające się szybko samochody skojarzyły jej się z autkami na resorach, którymi bawiła się w dzieciństwie z synami sąsiadów.

Nigdy nie była w tym miejscu, a jednak nagle zrozumiała, że stoi w oknie, z którego rok wcześniej wyskoczyła jej córka.

- A więc to tutaj chciałaś mnie zaprowadzić? - szepnęła. W jednej chwili wszystko stało się jasne. Jakby ktoś szybkim ruchem odsłonił kurtynę.

Odwróciła się i, przytrzymując się parapetu, ostrożnie zeszła na podłogę. Powoli zdjęła bluzkę, zsunęła czerwoną spódnicę. Wrzuciła do kosza napoczętą paczkę papierosów. Zostawiła ubrania na kafelkach i, zupełnie naga, zaczęła zbiegać po schodach.

(grudzień 2013 r.)


portal LM, wrzesień 2014




PRZERWANA TAŚMA

Hani Łukasik

Nie potrafię sobie przypomnieć, co wtedy robiłam. Może uczyłam się na sprawdzian z fizyki, może wkuwałam matmę. Przeklęte funkcje, na wspomnienie których do dzisiaj oblewają mnie zimne poty. Albo leżałam na brzuchu na tapczanie i przy pomarańczowym świetle papierowego kinkietu z frędzelkami czytałam kolejną część Sagi o ludziach lodu, którą co miesiąc kupowałam w kiosku przy dworcu. Pożyczałam ją potem koleżankom z klasy, ustawiała się cała kolejka, już wtedy nie lubiłam, jak książki kurzyły się na półce. A może ukazał się właśnie nowy tomPanien i wdów? Mogłam też oglądać telewizję albo gadać przez telefon z przyjaciółką, to jednak mniej prawdopodobne.

Z Agatą wolałam się spotykać, siedziałyśmy w zaciszu mojego pokoju albo włóczyłyśmy się po Kozłowej Górze bez celu, gadając, gadając, gadając. Oczywiście o chłopakach. Miałyśmy po siedemnaście lat i zerowe doświadczenie w tych sprawach. Następnego dnia miało być rozdanie nagród w konkursie literackim, w którym wzięłam udział za namową polonistki. Może zastanawiałam się, jak ubrać się do tarnogórskiego ratusza? Nigdy wcześniej nie brałam udziału w takiej uroczystości.

Nie pamiętam, co robiłam tamtego wieczoru, wiem jednak, czego z całą pewnością nie robiłam. Nie stałam przy oknie, z nosem przyklejonym do szyby, nie spoglądałam nerwowo na zegarek - kwadratowy zegar z tandetną, plastikową kukułką, wiszący na ścianie w sypialni - nie martwiłam się, dlaczego rodzice tak długo nie wracają. A przecież za oknem dawno już zapadł zmierzch, a oni wyjechali po obiedzie. Kiedy wróciłam ze szkoły, zastałam pusty dom i jeszcze ciepłą zupę pomidorową na piecu. Byłam spokojna, jak spokojne mogą być tylko dzieci, których nigdy jeszcze nie spotkało nic złego. Jak spokojne mogą być dzieci, którym nikt jeszcze nie zachorował, nie umarł, nie zginął w wypadku. Byłam nieśmiertelna i oni, moi bliscy, także.

Dlatego, kiedy usłyszałam zgrzyt klucza w zamku, jak zawsze z uśmiechem wybiegłam rodzicom naprzeciw.

- Gdzie mama? - Nie wiem, czy zadałam to pytanie, pewnie tak, przecież pojechali razem, a tata wrócił sam. Musiało mnie to zaskoczyć.

Gdybym spisywała zmyśloną historię, teraz pewnie pojawiłby się opis twarzy ojca – bladej, skurczonej, z zapadniętymi policzkami. Ale się nie pojawi, bo nie mam pojęcia, jak wtedy wyglądał. Chyba normalnie, nic mnie nie zaniepokoiło. Nawet to, że trzymał w ręku wrzosowy płaszcz mamy, jej czarną torebkę i kozaki.

Długo nic nie mówił. Zdjął buty, potem założył papcie. Skórzane, z dziurkami. Stanął na środku korytarza, przodem do mnie. Tak, to pamiętam dobrze. Ten jego półobrót, uważne spojrzenie spod krzaczastych brwi. I brązowe, przybrudzone papcie wsunięte na czarne skarpety.

- Mama została w szpitalu - powiedział.

- Dlaczego? - spytałam, wciąż jeszcze bez strachu.

- Tomograf wykazał, że ma guza mózgu.

- Guza mózgu? - nie zrozumiałam.

- Bardzo złośliwego guza mózgu. Mama ma raka.

Nie wiem, czy pojęłam grozę sytuacji po tym pierwszym zdaniu, czy tata musiał mi je powtórzyć kilka razy, wbijać do głowy jak tabliczkę mnożenia tępemu uczniowi. W końcu jednak dotarło. Rozlało się niczym smoła po całym ciele, zabrało oddech. Nie wróciłam już do pokoju. Do otwartej książki, włączonego telewizora. Narzuciłam kurtkę na ramiona, włożyłam buty. Zbiegłam po schodach, przez uchyloną bramę wypadłam na ulicę. Nie pamiętam, jaka była pogoda. Czy spadały na mnie grube krople deszczu, czy może wczesny październikowy śnieg. Czy spotkałam kogoś po drodze, czy w oknach sąsiadów paliły się światła. Czy szczekały uwięzione za wysokimi ogrodzeniami psy. A może w powietrzu rozległo się nagle dudnienie kościelnych dzwonów? Może w oddali przejeżdżał pociąg i usłyszałam jego rytmiczne szuranie? Nie pamiętam. Wiem tylko, że biegłam. Na łeb, na szyję, jakby mnie ktoś gonił.

Kolejną scenę znów widzę wyraźnie. Stoję na betonowych schodach bez poręczy. Naciskam dzwonek, wpatrując się w dwuskrzydłowe, drewniane drzwi z zardzewiałą klamką, które po chwili otwierają się z głośnym skrzypnięciem. Na progu staje Agata. Ma włosy związane w wysoką kitkę, oczy mocno podkreślone kredką. Fioletowy, ażurowy sweterek i jasne dżinsy. Z wnętrza domu bucha ciepłe powietrze, w tle słychać telewizor i babcię nucącą jakąś kościelną pieśń.

- Moja mama ma raka – mówię.

Tu wspomnienie się urywa. Nie wiem, czy poszłyśmy nad zalew, do parku przy kościele, czy w ogóle gdziekolwiek poszłyśmy. Czy mnie przytulała, pocieszała, czy udźwignęła ciężar, z którym do niej przybiegłam. Nie pamiętam też powrotu do domu, pierwszej nocy bez mamy. Czy płakałam, modliłam się, czy pytałam jeszcze o coś tatę. A może czytałam, aż nie zaczęły kleić mi się oczy.

Wyraźnie widzę za to kolejny dzień. Jazdę do Tarnowskich Gór zapchaną do granic możliwości "piątką", szybki marsz przez rondo, Sobieskiego, Opolską, gwar szkolnych korytarzy. I słowa Asi, mojej najbliższej klasowej koleżanki:

- Martwię się, że źle napiszę sprawdzian z fizy...

Milczę, więc po chwili niespokojnego przestępowania z nogi na nogę, odchodzi ode mnie, idzie martwić się z kimś innym. A ja siedzę – widzę to jakby zdarzyło się dzisiaj – siedzę oparta o ścianę pokrytą w połowie żółtą emulsją i patrzę na nich. Na Asię, Sonię, Kasię. Opowiadające sobie w drugim kącie dowcipy, roześmiane. Na brzdąkającego na gitarze, naćpanego Michała, Olka jak zwykle błaznującego przed dziewczynami, na korpulentną sylwetkę wychowawcy, przechadzającego się w oddali, z rękami charakterystycznie założonymi za plecami. Patrzę na nich wszystkich, jakbym oglądała film. Film, z którego nic, zupełnie nic już nie rozumiem.

 

portal LM, luty 2015




POWRÓT

Stała w tej kolejce chyba z godzinę. Już ją mdliło od widoku tych wszystkich przebierających nogami kobiet. Napuchnięte od słońca i alkoholu, tępe twarze, tłuste włosy ufryzowane przez samochodowe zagłówki, tandetne, kolorowe bluzki w kwiaty made in China, grube uda z cellulitem. Odwróciła wzrok. To nieprawda, że ludzie są piękni – pomyślała. - Telewizja kłamie. Ona sama zresztą też nie była tego wieczora miss świata. Odbicie w odrapanym lusterku wiszącym nad umywalką nie pozostawiało co do tego żadnych wątpliwości.

Tusz się rozmazał, czoło błyszczało niczym wypolerowane. Przetarła szybko twarz chusteczką higieniczną trzymaną w ręku na wypadek, gdyby w toalecie zabrakło papieru. Kolejny rzut oka do zwierciadełka. Trochę lepiej, ale szału nie ma.

 

Kolejka przyspieszyła. Z ulgą rzuciła się do drzwi z dykty. Po minucie z równie dużym entuzjazmem otworzyła je ponownie, walcząc z odruchem wymiotnym. Czy ludzie naprawdę nie potrafią spuszczać po sobie wody?

Powietrze na parkingu było gorące i parne. Nie drgnął nawet listek. Anna z tęsknotą pomyślała o nadmorskiej bryzie. Nie do uwierzenia, że jeszcze wczoraj spacerowała karwieńską plażą, moczyła stopy w chłodnej wodzie. 

Jarek stał przy samochodzie i palił papierosa. Na jej widok przewrócił oczami, a wargi skleiły mu się w wąski pasek. Nie znosiła tej jego obrażonej miny. Wzruszyła tylko ramionami i wpakowała się na siedzenie. To nie jej wina, że otyła blondynka w za ciasnej sukience w maki siedziała w toalecie równo dwadzieścia minut. 

Zapinając pasy, Anna omiotła wzrokiem tył samochodu. Kacperek spał, wtulając zaróżowiony policzek w pluszową małpkę, Michaś, z słuchawkami na uszach, grał w coś na tablecie.

- To co, objeżdżamy Łódź? - zapytał Jarek, wycofując samochód.

- Nie mam już siły na stanie w korku – westchnęła. - A którędy ten objazd? - Pochyliła się do GPS-a.

- Jakimś zadupiem, ale może warto.

- Objeżdżamy – zdecydowała, rozkładając na kolanach książkę. Rzadko czytała w czasie podróży, od podskakujących liter kręciło jej się w głowie, teraz jednak poczuła, że zwariuje, jeśli choć na chwilę nie oderwie się od tego koszmaru.

Byli w drodze od południa, a dochodziła siódma. Świetny wynik – trzysta kilometrów w siedem godzin. Wszystko przez te potworne korki w Rumii i Gdańsku. Burza na wysokości Włocławka też dała im popalić. Audi brodziło w wodzie, cud, że nie zalało silnika. Zresztą nikt nie powiedział, że to już koniec. Niebo nad centralną Polską w tej chwili było czyste, ale w radiu wciąż straszyli zawieruchami.

Dłuższą chwilę posuwali się wolno w sznureczku samochodów, po czym Jarek zmienił pas.

- Cholera – syknął.

- Co się stało? - Zamknęła książkę i spojrzała na wykrzywioną bólem twarz męża.

- Szyja – wysapał, łapiąc się za kark. - Czterogwiazdkowy hotel i kamień zamiast łóżka.

Tym Kaszubom to już się całkiem poprzewracało w głowach.

- Chcesz, żebym prowadziła? - spytała, chociaż z góry znała odpowiedź. Jarek uwielbiał swój samochód, drżał o niego jak o trzecie dziecko.

- Dam radę – odmruknął i uśmiechnął się z przymusem.

Wąska droga, w którą skręcili, świeciła pustkami. Co parę kilometrów pojawiał się tylko, niczym samochód – widmo, jakiś wóz na miejscowych rejestracjach.

- Mama – Anna usłyszała głos starszego syna.

Odwróciła głowę. Michaś zdjął słuchawki z uszu i patrzył na nią z tajemniczym uśmiechem.

- Tak?

- Już wiem, co sobie kupię za kasę z Komunii.

- No? - udała zainteresowanie. Wałkowali ten temat od maja i młody średnio co tydzień zmieniał koncepcję.

- Nowego laptopa.

- Aha. - Kiwnęła głową. Ostatnio na fali był czterdziestocalowy telewizor.

- Zgadzasz się? - Mały spojrzał na nią z nadzieją.

- Pogadamy o tym w domu – odparła i zerknęła na męża. 

Ból szyi musiał mu już minąć, bo nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w szybę przed sobą. Często tak się wyłączał, zatapiał w myślach. Pewnie znów martwił się pracą. Przez cały urlop wciąż dzwonili do niego z banku, odbierał telefon nawet na plaży. Podobno nie ma ludzi niezastąpionych. Prezes Jarka był najwyraźniej odmiennego zdania.  

Kiedyś było zupełnie inaczej, pomyślała Anna z nagłą goryczą. W towarzystwie dziewczyny, a potem narzeczonej Jarkowi nie zamykały się usta. Choć spotykali się codziennie, kilka razy w ciągu dnia do siebie dzwonili. Kiedy przestaliśmy ze sobą rozmawiać? Co się z nami stało? - zastanawiała się, śledząc przesuwający się za oknami wiejski pejzaż. Pola, lasy, gdzieniegdzie jakiś domek. Sielanka.

- No, jasna cholera! - Jarek zaklął głośno, uderzając dłonią w kierownicę.

Spojrzała przed siebie, na zamykające się szlabany.

- Ja to mam pecha. - Mąż gwałtownie zatrzymał samochód i sięgnął po papierosa.

- Daj spokój – zaoponowała.

- Daj spokój, daj spokój – przedrzeźniał ją, wyjmując z kieszeni zapalniczkę. - Sama widzisz, jak nie urok, to sraczka. - Kiwnął głową w kierunku torów i otworzył drzwi. 

Nie skomentowała jego słów, nie chciała się kłócić. Miał prawo być zmęczony, w końcu od kilku godzin siedzi za kółkiem. I jeszcze ta szyja...  

Pociąg długo nie nadjeżdżał, więc zaczęła rozglądać się wokół siebie. Po lewej stronie znajdowała się ściana ciemnego lasu, po prawej, w głębi mały, drewniany domek. Zaintrygował ją na tyle, że otworzyła okno. Budynek miał zieloną dachówkę i staromodny ganek obrośnięty winobluszczem. Właściciele musieli mieć małe dziecko, bo obok schodów stała spacerówka.

Anna aż wstrzymała oddech z przejęcia. Znała ten dom! Nie, nigdy wcześniej tu nie była, ale kiedyś, przed laty dokładnie tak wyobrażali sobie z Jarkiem swoje przyszłe gniazdko. Na początku znajomości, na długo przed ślubem, spędzali całe godziny, kreśląc wizję wspólnego życia. Życia, które koniecznie miało toczyć się w małym domku pod lasem, z sarnami podchodzącymi pod płot i ptakami budzącymi ich co świt swoimi trelami. "I żeby za oknem jeździły pociągi" – upierała się. Miała w głowie taki kadr ze starego, polskiego filmu - mały domek drżący od przejeżdżających wagonów. "I żebyśmy nie musieli rozstawać się nawet na chwilę" – dodawał Jarek, zaglądając jej w oczy.

Gdyby teraz patrzył na żonę tak, jak przed laty, zauważyłby jej poruszenie. Zamiast Annie  wolał jednak przyglądać się składowi towarowemu, który z głośnym zgrzytem wtoczył się na tory. 

Drzwi domu otworzyły się i pojawiła się w nich młoda kobieta. Drobna blondynka w białej sukience w różowe groszki. Za chwilę dołączył do niej wysoki mężczyzna z kilkuletnią dziewczynką na ręku. Objął żonę ramieniem. 

Anna wpatrywała się w rozgrywającą się przed nią scenę jak zahipnotyzowana. Dlaczego pozwoliliśmy umrzeć naszym marzeniom? - pomyślała z nagłym żalem. Poczuła się pusta, wydrążona, jakby para ze schodów ukradła im życie.

- No, nareszcie – głos męża dotarł do niej jak z zaświatów. Usłyszała trzask drzwiczek i samochód ruszył z impetem. 

Bajkowy domek w kilka sekund zasłonił szpaler równo ostrzyżonych tui. 

Jechali peryferiami jeszcze kwadrans. Zdenerwowany Jarek zaczął narzekać, że zrobili błąd, wybierając objazd. W końcu, niczym objawienie, pojawił się drogowskaz na Katowice. Musieli wskoczyć na prowadzącą do Wrocławia A 4, a potem zjechać na "jedynkę".

- Powinniśmy wyjechać na wysokości Piotrkowa. - Mąż, z wyraźną ulga na twarzy, pogłośnił radio, zbliżała się pora nadawania Faktów.

Przełykając łzy, których Jarek wciąż nie dostrzegał, Anna ściszyła je jednym ruchem. Wreszcie na nią popatrzył.

- Co się dzieje? - zmarszczył brwi.

- Pamiętasz, jak chcieliśmy żyć? - odezwała się cicho.

- O czym ty mówisz? - Znów był rozdrażniony, zły, że mu przeszkadza. Jak ojciec, pomyślała Anna. Wiecznie niezadowolony, ucinający bez skrupułów każdy niewygodny bądź nudny dla niego temat. Wychodząc za Jarka, była pewna, że poślubia przeciwieństwo taty, jak to możliwe, że mąż wydał jej się nagle jego klonem?

Mimo niechęci Jarka, postanowiła dokończyć, co zaczęła. Może ich oddalenie brało się stąd, że za szybko rezygnowała? Że rejterowała, niczym tamten przestraszony dzieciak, uciekający przed groźnym ojcowskim spojrzeniem, rzuconym zza rogowych okularów.

Wzięła głęboki oddech.

- Widziałeś ten dom?

- Jaki dom?

- Dom przed torami.

Spojrzał na nią jak na wariatkę.

- Anka, dobrze się czujesz?

- Nie widziałeś? - Pokiwała głową, nie była zaskoczona. Przecież przez cały czas naprzemian to gapił się na tory, to na ekran telefonu. - Domek z naszych marzeń. Z zielonymi okiennicami, gankiem. Pamiętasz? – Spojrzała na męża z nadzieją.

Jarek zmrużył oczy, jakby coś sobie przypomniał, po chwili jednak na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmiech.

- Mżonki smarkaczy, którzy nic nie wiedzą o życiu.

- Mieliśmy swoje marzenia... - próbowała zapanować nad drżącym głosem. Ogarnęła ją nagła rozpacz, panika, jakby ktoś włożył jej głowę pod wodę. Skąd to dziwne uczucie, przecież pół godziny temu sama nie pamiętała o marzeniach z młodości?

- Marzenia mają małolaty, dorośli mają plany – odparł Jarek, zdecydowanym ruchem pogłaśniając radio.  - No i po Faktach. - Pokręcił głową z niezadowoleniem.

Już nie odpowiedziała. Patrzyła tylko w okna mijanych samochodów, zastanawiając się, skąd wziął się w niej ten nagły ból i żal. Przecież miała wszystko. Wiernego męża, zdrowe dzieci, pieniądze, które pozwalały im wyjeżdżać na wczasy dwa razy w roku i zamieszkiwać na strzeżonym osiedlu, ustosunkowanych znajomych... Może Jarek ma rację. Może marzenia z młodości to tylko nic nie warte mżonki. Mijają, jak pierwsze zakochanie, po którym następuje prawdziwa miłość – trwała i bezpieczna. Jak ich teraźniejsze życie.

- Mama, Kacper się obudził – z zamyślenia wyrwał ją głos syna. Przełknęła ślinę i przecierając wierzchem dłoni policzki, wciąż jeszcze wilgotne, obróciła się w kierunku dzieci.

- No, hej, smyku – zagadała do małego, który ziewnął szeroko. - Chcesz mleczko?

Nie czekając na potwierdzenie, sięgnęła do termosu stojącego między jej nogami.

- Daj Kacperkowi  - podała butelkę starszemu synowi.

- Stanę przy stacji, kupię jakąś kawę. - Mąż, zadowolony, że wreszcie znaleźli się na znajomej przelotówce, wrzucił kierunkowskaz. - Jaką chcesz? - Spojrzał na Annę.

- Latte – odparła. - Albo nie, zwykłą z mlekiem – zmieniła zdanie, kiedy Jarek był już na chodniku. Nagle poczuła się senna.

- Mama, mówiłem ci już, co sobie kupię za kasę z Komunii? - Mały rozpiął pasy i przewiesił się przez oparcie jej siedzenia.

- No, co sobie kupisz? - Spojrzała na syna. 

Kiedy po blisko kwadransie mąż wrócił do samochodu z dwoma styropianowymi kubkami w ręku, zaśmiewała się, grając z Michasiem w UNO. Małemu cwaniaczkowi udało się pokonać matkę trzy razy z rzędu. Najedzony i wyspany Kacperek, z jedną kartą w ręku, szczerzył pierwsze ząbki, gugając po swojemu. 

Jarek wsiadł do samochodu i podał Annie kawę. Widziała po jego minie, że cała złość mu przeszła. Jej także ich kłótnia wydawała się już błaha i bez znaczenia.

- Dzięki za kawkę – powiedziała, odsłaniając wieczko. - I przepraszam za tę naszą rozmowę.  Nie mam pojęcia, co mnie napadło.

Hanna Dikta

 

 

Przeczytaj też wiersze Hanny Dikty w dziale “poezja”, a także recenzję jej zbioru wierszy Stop-klatka (2012) w “porcie literackim” – pióra Wandy Skalskiej