Ślepe uliczki samorozwoju czyli przedłużony syndrom neofity

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: niedziela, 12 luty 2012 Drukuj E-mail

Agata Korbel

W ostatnich latach psychoterapia, szczególnie w większych miastach i wśród ludzi wykształconych, stała się niezwykle modna. Ludzie coraz częściej sięgają po różnego rodzaju zajęcia terapeutyczne, czy rozwojowe, których na rynku jest coraz więcej. Wystarczy chcieć i mieć trochę “grosza”. Pomagać sobie można poprzez – taniec, śpiew, grę na bębnach, haftowanie, malowanie, a przede wszystkim dzięki różnego rodzaju, sprowadzanym zwykle z zagranicy, technikom “rozwojowo-terapeutycznym” jak ustawienia hellingerowskie, huna, NLP, joga, szamanizm itp.
 
Nie jest moim zamierzeniem umniejszanie znaczenia tak wspaniałych dróg samorozwoju jakimi mogą być joga, szamanizm, lub którakolwiek z wymienionych. Chcę jednak zwrócić uwagę na to, że w kontekście pop-kultury handlu, w której jesteśmy zanurzeni, drogi te mogą łatwo stać się towarami, których za określoną sumę pieniędzy każdy może spróbować, posmakować, obejrzeć jak eksponat w interaktywnym muzeum, po czym gładko przejść do następnego i jeszcze do następnego. Taka turystyka duchowa nierzadko daje turyście poczucie “obeznania”, a czasem złudne wrażenie, że oto właśnie zagłębia się w zgromadzoną przez wieki mądrość świata i dzięki różnorodności obejrzanych dróg sam staje się mądrzejszy, bardziej świadomy niż – i tu jest największa pułapka – zacofana rodzina, zapracowani, nie zainteresowani psychologią znajomi, i cała nie warsztatowa, nie podróżująca w święte miejsca, nie pracująca nad sobą reszta.

Spędzając w ramach praktyk studenckich jakiś czas w ośrodku monarowskim, miałam okazję porozmawiać z ludźmi, którym od niedawna udawało się nie brać narkotyków,  co dawało im poczucie nabycia całkiem nowej tożsamości – zwycięscy nad nałogiem. W dość zrozumiały w ich sytuacji sposób patrzyli z pogardą na swoich dawnych znajomych, którzy pozostawali w koszmarze uzależnienia, w większości podzielali też pogląd, że ci, którzy nie poszli drogą trzeźwości to, krótko mówiąc, nic nie warte “ścierwo”. Niestety spory procent leczących się do nałogu wraca, a ci którzy nie wracają zwykle znajdują sobie sens życia poza polaryzacją trzeźwy-nietrzeźwy, gdyż wolność od nałogu nie osadza się na nieustannym potępianiu tych, którym się nie udało.

Takie myślenie w opozycyjnych kategoriach my-oni, świadomi-nieświadomi, lepsi-gorsi jest typowe dla neofitów wszelkiej maści i jest z reguły dość nieszkodliwe jeśli trwa krótko, służy utwierdzeniu się w raz obranej drodze i wzmacnia zaangażowanie w pracę nad sobą. Wielu studentów pierwszych lat psychologii, uczestników szkoleń w ramach różnych szkół psychoterapii, czy po prostu ludzi, którzy pierwszy raz zetknęli się z jakąkolwiek drogą samorozwoju przechodzi taki etap fascynacji, na którym często stają się dość uciążliwi dla otoczenia, monotematyczni, z tendencją do zamykania się w hermetycznym kręgu “współuświadomionych” i widocznym obłędem w spojrzeniu. Bardzo często na takim etapie ludzie gromadzą dużą ilość wiedzy, stają się coraz bardziej kompetentni, by z czasem porzucić swój fanatyzm, czerpiąc z wyników wytężonej pracy tej początkowej fazy w dalszym podążaniu obraną drogą. Taki scenariusz brzmi rozsądnie i pozwala spojrzeć z wyrozumiałością na, szczególnie młodych, nowonawróconych.

Jednak w dobie psychoturystyki pojawia się problem fiksacji, zatrzymania się na tym początkowym stadium, co wynika w dużej mierze z bogactwa ofert i łatwości sięgnięcia po coraz to nowe atrakcje. Jak tylko minie faza “zakochania” i trzeba, jak w starym małżeństwie, po prostu zabrać się do roboty, pojawia się – jak dla znudzonego małżonka nowa koleżanka w pracy – kusząca alternatywa. Nie idzie mi w tańcu Zulusów?  Przejdę się na jogę. Asany się powtarzają, są nudne i nie dają pożądanych efektów (mimo prób nie staję na głowie bez oparcia)? Spróbuję śpiewu tradycyjnego Ukrainy. Głos mi się nie chce odpowiednio otworzyć mimo tygodniowych warsztatów na łonie natury z profesjonalistami? To może dam się okadzić szałwią i wypocę problemy w szałasie pary. Albo posiedzę trochę na macie w zendo. Albo polepię w glinie. Albo powalę w afrykański bęben...

Każda z tych dróg jest potencjalnie niezwykle wzbogacająca, ale skuteczne podążanie którąkolwiek z nich wymaga wytężonej długotrwałej pracy i dyscypliny. Zgadzam się z tymi, którzy odpowiedzą, że przecież trzeba najpierw spróbować wielu rzeczy, żeby odnaleźć swoje miejsce. To prawda, jednak warto zapytać się siebie, czy przebieranie w ofertach naprawdę wynika z determinacji do pracy, czy może stało się wygodnym nawykiem, pozwalającym pracy uniknąć. Dobrze jest uświadomić sobie, że zbyt długie poszukiwania pociągają za sobą wiele zagrożeń. Po pierwsze dają złudzenie pracy nad sobą, choć tak naprawdę same w sobie są jedynie preludium do prawdziwej pracy. Po drugie, i na tym chciałabym się tutaj skupić, generują przykry, szczególnie dla otoczenia, “przedłużony syndrom neofity”.

A taki neofita to wyjątkowo nieprzyjemny typ, bo:
a) buduje swoją wartość na poczuciu przynależności do grupy, jednocześnie z wyższością patrząc na ludzi “z zewnątrz”, bądź usilnie starając się przekonać innych do swoich racji,
b) staje się nieraz samozwańczym, nieproszonym terapeutą dla otoczenia, stawiając diagnozy i dając “dobre rady”,
c) używa często niezrozumiałej dla zwykłych śmiertelników terminologii i interpretuje rzeczywistość z wielkim przekonaniem o własnej nieomylności.

Neofita “leczy” własne kompleksy przy pomocy trzech powyższych i wielu innych zabiegów, stąd czym kompleks silniejszy tym objawy bardziej wzmożone. A kompleks nie ma szans zniknięcia, gdyż taki neofita gdzie się nie pojawi jest uczniem, początkującym (choć niestety nie z umysłem początkującego), osobą zagubioną i, szczególnie z wiekiem, coraz silniej odczuwającą swój brak zakorzenienia. Jeśli faza fascynacji nie przeobrazi się w fazę stabilnego zaangażowania, rozwój osobowości nie następuje. Nie jest to jedynie problem psychoturystów, czy nałogowych warsztatowiczów.
Problem niedojrzałości emocjonalnej jest zjawiskiem społecznie nasilającym się równolegle z coraz większym wpływem na życie jednostki kultury teledysku, w której rzeczywistość podana jest w formie kolorowych migawek na tle rytmicznej, głośnej i otumaniającej muzyki. Przed oczami współczesnego mieszkańca miasta codziennie w dużym tempie przesuwa się niezliczona ilość obrazów a uszy karmione są decybelami w niespotykanym wcześniej w historii człowieka natężeniu. Głównymi elementami krajobrazu miasta są samochody, billboardy, supermarkety, wystawy sklepowe, sygnalizacja świetlna i tłumy anonimowych ludzi, wśród których widok żebrzącej kobiety z dzieckiem nikogo już nie dziwi. Słowo "cisza" dla mieszkańca miasta jest abstrakcją, której prawdziwego znaczenia nie ma szansy poznać dopóki nie wyjedzie poza miasto.
Problem nadmiaru bodźców przyczynia się do niemowlęcych kolek, nadpobudliwości, a później nałogów i wielu innych problemów, jak opisywana przez Victora Frankla nerwica noogenna (kryzys sensu życia) czy nieumiejętność stworzenia stabilnego związku. Człowiek, który ma poczucie że prawie wszystko jest w zasięgu ręki, jeśli tylko będzie miał czym zapłacić, traci mnóstwo czasu na nerwowym zastanawianiu się co wybrać, jak klientka supermarketu stojąca pół godziny przed półką z jogurtami. Nadmiar alternatyw i z każdej strony czyhające pokusy odwołujące się do najbardziej podstawowych ludzkich popędów (jak seks czy głód) w znacznym stopniu utrudniają wyrobienie w sobie umiejętności konsekwentnego działania, dyscypliny i przezwyciężania słabości. Dlatego też trudno się dziwić, że osoby poszukujące, wrażliwe i inteligentne tak często mają problem z odnalezieniem drogi i utrzymaniem się na niej.

Pierwsze zdanie słynnej Dezyderaty brzmi: “Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj jaki spokój można znaleźć w Ciszy.” Cisza informacyjna – stan bez współcześnie wszechobecnych narkotyków (komputera, samochodów, supermarketów, telewizora, komórki) – i kontemplacja przyrody są być może jedynym antidotum na chaos tego świata. Bo dopóki słowo cisza pozostaje abstrakcją, jak znaleźć Ciszę w sobie?

Agata Korbel


Latarnia Morska 1 (5) 2007