Przemysław Dakowicz „Place zabaw ostatecznych”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2011, str. 64

Kategoria: port literacki Utworzono: piątek, 29 lipiec 2011 Opublikowano: piątek, 29 lipiec 2011 Drukuj E-mail

Mój Boże, tak się składa, że na temat ostatnio wydanego tomu Przemysława Dakowicza Place zabaw ostatecznych nie wypowie się ani prof. Jan Błoński, ani prof. Władysław Tatarkiewicz (on szczególnie miałby dużo do powiedzenia), ani prof. Artur Sandauer, ani… nie będę dalej ciągnęła tej listy świetnych, przebywających już w innym wymiarze. Nie mam też aspiracji do stawania w jednym rzędzie z krytykami literackimi tej miary, co profesorowie: Piotr Śliwiński, Marta Wyka, Marian Stala, czy Jerzy Jarzębski. Znam swoje miejsce w szeregu. Nie jestem wyrocznią.

Zaznaczam jednak, że wolę frukta z ryneczku, niż „te z delikatesów” i wcale nie dlatego, że tamte „za drogie i zbyt wyrafinowane” dla „gawiedzi” i „niedouczonego ludu”, ale po prostu są świeższe i zdrowsze, a może też mniej nawożone.
Już Roman Ingarden twierdził, że odbiór dzieła literackiego jest aktem osobnym, a więc poszczególny czytelnik ma prawo użyć swoich kubków smakowych. Czytelnik głodny poezji nie musi, jeśli jest duży, jak pisklę pelikana różowego (pelikana baba) wsuwać łebka do kieszeni karmiciela i jeść papkę, którą tamten już zdążył przetrawić, a potem puszczać z nim jednakowej wonności bąki. Dlatego przeżuwając książkę Przemysława Dakowicza nie szykuję papki do konsumpcji bliźnim. Sama połykam treści i smaki, a dzielę się tylko swoimi doznaniami. Jakie było to, co spożyłam? Pożywne, strawne, lekkie, słodkie aż mdliło, a może przesolone i przepieprzone? Jakie miało skutki? Miałam wzdęcia, niestrawność, musiałam „wyrzygnąć”, czy może ogarnął mnie syty błogostan i zaległam w głębokim fotelu, żeby spokojnie trawić. Nic z tego.

Place zabaw ostatecznych zaraziły moje drogi żółciowe motylicą wątrobową. Fasciola hepatica – paskudna przywra potęguje wydzielanie żółci. Moja wątroba stała się jej żywicielem ostatecznym. Już była w kiepskiej kondycji, a teraz – aż boję się o niej mówić.
Lęk i groza narastały we mnie od lat, wzbierały żółcią, podchodziły do ust, wszystko stawało się gorzkie. A można było po prostu żyć. Życie daje tyle możliwości. Można bawić się, pracować.

W kącie / piętrzyła się pościel do prasowania / dzwonił telefon / (…) / Mijaliśmy się w drzwiach / wymieniając uwagi o pogodzie / i wyniku ostatnich wyborów. Słowa / cisnęły nam się na usta. Niedobrze, jak jest za dużo słów, za dużo pytań. Po co wchodzić w siebie, żeby odkryć, że pełno ciebie w tobie ale jakby nikogo nie było / (…) / i myślisz jestem który jestem. Groźne jest to samowziernikowanie. Ono potęguje ból.
 
Tak było dobrze, kiedy na początku była tylko listewka / długa prosta, trochę kleju, bibułka i sznurek. Jakbym nie czuła pisma nosem, starannie budowałam latawiec. Potem szliśmy na puste pole, gdzie rżysko czekało na podorywkę. Ojciec trzymał linkę i biegł, szukając wiatru i jednocześnie go czyniąc. Wiatr nie zawsze łapał latawiec, zachłanna ziemia przyciągała go swoim zwyczajem. Każdy wzlot – nawet gdy wydawało się, że podniebny taniec będzie trwał wiecznie – kończył się upadkiem. Wracaliśmy po zmroku / potykając się / o kamienie badyle / własne nogi. Wtedy nie wiedziałam, nie kojarzyłam. Latawiec był latawcem. Nie krył w sobie żadnej symboliki.

Dawniej, kiedy uczyłam się nazywać, stwarzać świat, byłam szczęśliwsza. Śmierć nie deptała mi po piętach. Nie mówię, żeby teraz była obsesją, chociaż już raz przyniósł mi ją gołąb – wcale nie pocztowy – zwykły dachowiec, lekarze mówili, że dobrze się skończyło, że chyba On tak chciał. A ja nie wiem, czy dobrze. Trochę tylko paliły ręce, które chciałam donieść pod kran i tylko dojść do łazienki. W środku dużego miasta nie ma prawdziwej nocy, zawsze jakieś światła wlewają się do mieszkania. Nie trzeba po omacku, są wyraźne kontury, które naraz zniknęły. To nie było tak, że się rozmazywały, wirowały. Wtedy zrozumiałam, co znaczy „nagle” i co znaczy „nic”. Można odejść bez słowa. Wskazówki zegara stanęły natychmiast, już. Nie miałam czasu.
Za to teraz jakieś motylki w wątrobie i coś tam spod niej wyłazi. Za dużo żółci.

Za dużo żółci wywołuje silne stany emocjonalne. Zastanawiam się, myślę o przodkach. Czasami stają przede mną. Domyślam się sytuacji, relacji, które były albo mogły być. Mówią, ale głos ich nie dociera, jakby nie było zasięgu. Po czym odwracają się i odchodzą. Widzę, jak wchodzą na łąkę ogrodzoną przez bramę, którą zawiera za nimi postać biała. Nie wiem, czy oglądać się w przeszłość, czy patrzeć w przyszłość. Na razie próbuję się zatrzymać i wchodzić w siebie, zarzucam wziernik. Może wśród żółci pływa złota rybka i spełni moje trzy życzenia.

Terrorysta z Bazylei / zapragnął wysadzić świat / „Gott ist tot” stwierdził / i postanowił żyć bez Boga. I wtedy stało się, co się stało, czego cofnąć nie można. Trzeba naprzód iść z żywymi. Nie myślę, żeby ludzie zmądrzeli po szkodzie. Jaki by mieli interes? Rozmowy się toczą, ale słowo znika / słowo jest puste. Łącza satelitarne mają zakłócenia. Nie można się porozumieć.
Zły mówił dziadek mieszka na pustkowiu. Nie wierzę dziadkowi. Opuścił pustkowie. Przeniósł się na ekrany i monitory. Wchodzi w ludzi. Kręci się wszędzie, po wsiach, miastach, klasztorach, nawet nie omija Watykanu. W Anneliese Michel siedziało wiele demonów. "Ilu was jest?, pytają kapłani. Jest nas czterech, chichotają, a potem wymieniają pięciu, chociaż już wiadomo, że w rzeczywistości jest ich sześciu, ponieważ do pierwszych trzech: Lucyfera, Judasza i Nerona dołączyli jeszcze: Kain, Hitler i pewien upadły ksiądz o nazwisku Fleischmann.” Gabriele Amorth, naczelny egzorcysta Kościoła odprawił podobno pięćdziesiąt tysięcy egzorcyzmów. Demony są potężne.

Przemysław Dakowicz przywołuje motyw liny rozpiętej nad Doliną Cedronu, po której według mahometan trzeba będzie przejść w dniu sądu ostatecznego. Nie mogę sobie wyobrazić tego przejścia. Trudna jest droga po stalowej linie na Górę Oliwną. Strach potęgują słowa: gnijąc będziesz czekał archanielskich trąb / zagrają ci rury wydechowe / plastikowe stadionowe tuby / tutki z papieru / (…) / żerdź którą dzierżysz w dłoni / nie da ci równowagi / idź trzeba dokądś iść / życie bez celu nie ma sensu. Czy kiedyś uda się przezwyciężyć niepewność. Ciągle to Kierkegaarda albo – albo. I ta męczarnia wielokrotności wyboru. To albo – albo, to najgorsze, co mogło się człowiekowi przytrafić.

Co najgorsze, nigdy nie zdołam dogonić pewności i prawdy. Żadnego obiektywizmu. Prawdą jest moją prawdą. Zresztą każdy kołysze i pieści swoją. Piękne momenty, chwile oddechu mieszają się z lękiem, trwogą. Każda smuga na niebie ciągnąca się za samolotem wrzyna się w stopy i ostrzega: jeszcze tu jesteś, jeszcze nie odpływasz / na place zabaw ostatecznych… A kiedy? No, właśnie, kiedy? Są tacy, którzy potrafią z fusów kawy przepowiedzieć, widzą jasno przeszłość i przyszłość w różnego rodzaju kartach, nie ma dla nich żadnych tajemnic, wszystko jak na dłoni. Niektórzy uzdrawiają. Co prawda nie byłam świadkiem, jak w osiemdziesiątym piątym na stadionie narodowym / w Chorzowie Clive Harris przekazywał / energię, ale do mojego miasta też przyjechał. Widziałam z okna ogromną, chromą kolejkę ciągnącą się przez Traugutta, Pamiątkową do Kościoła Zmartwychwstańców. Może w kościele nie kłamał.
W moim mieście nie zauważyłam szyldu z napisem „Gabinet transgresji”. Nie mam szans, żeby jak Ojciec Pio być naraz w dwóch miejscach.
W końcu wyciągnęłam złotą rybkę. Zdechła, żółć ją zalała. Zresztą, czy zmieniłby się świat, gdybym wypowiedziała trzy życzenia? Jak je sformułować?

Nie chcę być kimś innym, korzystać z ofert proponujących „rozwijanie zdolności jasnowidzenia”, nie chcę kursów runy, telepatii, rzucania czy zdejmowania klątw. Wychodzę z założenia – jak umiesz liczyć, licz na siebie. Może sama rozwiążę test prawdy. Tylko dlaczego  gubię sens w środku zdania i nagle dociera do mnie, / że już na zawsze pozostanę niedojdą, to / znaczy: nie dojdę, nie trafię, nie dotknę.
Jedno jest pewne, że musi być śmierć do zniesienia. Jeśli chodzi za mną jak cielę, pies, kot, to na pewno ją oswoję. A może nie…
Tymczasem mów za niego – Vigiliusa Haufniensisa – Łódzki Stróżu. Ciągnij opowieść rodem z Jutlandii albo Ikei. Wejście w posiadanie majątku nie uspokoi sumienia, nie złagodzi konfliktów, tragedii, nie zniesie przemocy w rodzinie. Powtarzaj, dodawaj, pisz, mów własnym głosem, bo przecież ktoś / musi mówić. Inaczej wszyscy będziemy / martwi.

Mów dalej, bo pięknie mówisz.
… spadałem nie mogłem powstrzymać
grawitacji przyciągała mnie materia
szukałem neumy pleromy światełka w tunelu
punktu orientacyjnego punktu oparcia
pomyślałem jesteś na zjeżdżalni
na placu zabaw ciesz się pędem
póki nie uderzysz w ziemię pomyślałem
co za bagno a wtedy przyszła mi do głowy
pewna idea namacałem w ciemności
własne włosy i mocno pociągnąłem
w górę.

Ja jeszcze nie spadam, będę poszukiwała.


Jolanta Szwarc