Chi, opowieść oxfordzka

Category: z dnia na dzień Published: Tuesday, 13 August 2019 Print Email

Jolanta Jonaszko

 

HALA NA PRZEDMIEŚCIACH

Trening już dawno się zaczął, a Chi jak nie było, tak nie ma. Gdzie on się podziewa, pomyślała Samanta i siadła do szpagatu. Pochyliła się do przodu i czołem dotknęła uda. Czarne getry obciskały jej nogi, a szara bluzka na ramiączkach podkreślała wcięcie. Wyprostowała się, przechyliła głowę do tyłu i spojrzała na oszklony sufit hali. Niebo posiatkowane było kratą drewnianych belek, a powbijane w nie metalowe lampy świeciły na żółto jak kilkanaście małych słońc. Była siódma rano, nad miastem wisiała jeszcze mgła z nocy, ale na hali od kilku minut było jasno i głośno.
Dzwoniła do Chi dwa razy i dwa razy odsłuchała wiadomość Cześć, tu Chi, skoro nie odbieram to… nie zgadniesz! Jestem zajęty! Oddzwonię w swoim czasie. Nie pamięta już dokładnie, jak mu się nagrała, ale była zdenerwowana. Nie po to wstawała o szóstej rano w środku tygodnia, żeby siedzieć na ławce pod lustrem i oglądać inne pary. Za trzecim razem powiedziała do słuchawki Chi, mam dość, jadę do domu, zobaczymy się w czwartek i zaczęła zdejmować buty.
- Zaraz tu będzie, trening o siódmej to lekka przesada – powiedział Roger. Skąd on się tu wziął. Myślała, że wszyscy już są na parkiecie, ale z Rogerem często tak było. Wyrastał przed nią jak góra, mówił jakieś oczywistości i zasłaniał jej widok. Odchrząkiwał przy tym tak, że Samanta nigdy nie pamiętała, co dokładnie powiedział, tylko te jego próby odkaszlnięcia, które ją drażniły.
- Jeśli się zjawi, powiedz mu, że zobaczymy się w czwartek – powiedziała zdejmując plastikowe ochraniacze z obcasów i gumkę z włosów. Na trening wiązała swoje grube, czarne loki w kok. Założyła granatową bluzę z kapturem i zarzuciła skórzaną torbę przez ramię.

- Daj mu jeszcze chwilę – powiedział Roger do jej pleców.
- Mam mnóstwo roboty, za miesiąc egzaminy, nie mam czasu – odwróciła się do niego i spróbowała się uśmiechnąć. W końcu to nie Rogera wina, że Chi zaspał na trening tydzień przed najważniejszym turniejem, tylko po co się wtrąca?
Nie była z tych, których łatwo wyprowadzić z równowagi, ale tańce brała na poważnie i fakt, że zbliżał się ich pierwszy turniej, niepokoił ją. Nie byli jeszcze zgrani, szczególnie choreografia cza-czy pozostawiała wiele do życzenia. Chi nie łapał ruchu bioder, jej po dziecięciu latach baletu nie sprawiało to żadnego problemu. W tańcu była dużo bardziej od niego zaawansowana, ale w drużynie brakowało mężczyzn, dobrze, że w ogóle taki Chi się znalazł. Nie ma co prawda talentu, ale jest miły i bardzo tym tańcem zafascynowany. Nie do końca rozumiała, jak można tak lubić coś, w czym jest się raczej słabym, ale nie zaprzątała sobie tym głowy. Grunt, że się stara i wcale źle im nie idzie.
- Chi zaspał? – zapytał jeden z trenerów wchodząc do budynku przez drzwi, przez które wychodziła akurat Samanta. Prawie się zderzyli, o tej porze mało kto wychodził z hali.
- Widocznie – odparła i wzruszyła ramionami.
Zaspać na trening tydzień przed najważniejszym turniejem w roku, to tylko Chi potrafi. Przynajmniej się tak wszystkim nie przejmuje, to może pomóc im na zawodach, ten jego luz i uśmiech. Ona mogła pomalować sobie usta, obrysować je bordową kredką, unieść kąciki lekko do góry i tak je utrzymać przez trzy minuty, do końca tańca. Trzyminutowy wyraz zachwytu. Napięcie mięśni. Nie lubiła tego, a Chi był inny. Nie potrzebował kredek, no może tylko puder na te policzki z bliznami po niedoleczonym trądziku. Dziwne, że nikt się tym w młodości nie zajął, pomyślała Samanta, gdy zobaczyła go po raz pierwszy, już prawie rok temu, ale od pewnego czasu tych blizn nie dostrzegała.
Założyła kask i wsiadła na rower, który czekał na nią na zewnątrz, przymocowany do płotu żelaznym łańcuchem.

Drużyna trenowała w hali na Iffley Road, którą uniwersytet wynajmował od miasta, obok ronda, oddzielającego część mieszkalną od części uniwersyteckiej miasteczka. Gdyby pojechała teraz w prawo, zobaczyłaby małe szeregowe domki, wszystkie takie same, ułożone w rządek. Wąski pas trawnika oddzielał je od ulicy. Tu mieszkali miejscowi i nieliczni studenci trzeciego roku, dla których nie starczyło miejsca w pokojach w kolegiach. Tu było Tesco, w którym ludzie z rodzinami i psami robili zakupy, a potem wracali do domów i przygotowywali obiady. Przystanek autobusowy, na którym zawsze ktoś czekał, choć autobus jeździł tu co godzinę. Tutaj poruszano się komunikacją miejską, a rowery czekały w garażach na rodzinne wypady za miasto. Zupełnie inny świat.
Samanta skręciła w lewo, w stronę uniwersytetu. Przejechała przez rondo na High Street i pedałowała dalej pod górkę. Poranna mgła zaczęła się rozrzedzać. W oddali wynurzała się z niej iglica katedry imienia St. Mary. Gotyckie wieże kościołów i kolegialnych kaplic, łączące niższe zabudowania miasteczka z niebem, były pocztówką tego miejsca, ale studenci rzadko w nich bywali. Samanta skręciła z głównej ulicy w Merton Street i pojechała dalej krętą, boczną uliczką wzdłuż piaskowego muru jednego z kolegiów, który mimo swoich potężnych rozmiarów wyglądał raczej łagodnie. Chronił ją przed wiatrem, a latem dawał cień, w którym akurat się mieściła.
Mieszkała w jednym z najstarszych i najbardziej prestiżowych kolegiów, położonym w samym sercu miasteczka, gdzie uliczki były wąskie, a kolegia okazałe. Zdawały się zajmować całe dostępne miejsce, czasem leżały jeden przy drugim, dzieliły ścianę, mur albo podziemny tunel. Wszystkie miały te same, równiutkie trawniki, zielone przez cały rok, bibliotekę, kaplicę. Kolegium Samanty szczyciło się najstarszą mównicą w Anglii i witrażami z siedemnastego wieku. Tyle wypadało wiedzieć. Grunt, że miał świetne wyniki i najlepszych tutorów z chemii w uniwersytecie, to było dla niej najważniejsze. Reszta to otoczka, o której mówiło się, gdy wracała na Święta do domu w Yorkshire.
Chciała podjechać do kolegium Worcester, gdzie mieszkał Chi, przemknąć niepostrzeżenie koło ich stróża, który zwykle kazał się legitymować i patrzał przy tym jakbyś był złoczyńcą, nie gościem, podjechać wzdłuż rzeczki z czterema kaczkami pod samo okno Chi, zastukać w nie i zrobić najbardziej wściekłą minę, jaką potrafi. Już parę razy go tu odwiedziła. Wiedziała, do którego okna pukać i jak sprawić mu przykrość, jak złamać ten jego uśmiech, który coraz częściej jej się udzielał. Po chwili zastanowienia stwierdziła jednak, że nie będzie go dziś męczyć. Niech się wyśpi, awantura poczeka. Była dopiero siódma trzydzieści, a wykłady zaczynały się o dziewiątej.
Zresztą było jej nie po drodze. Worcester leżało na uboczu miasteczka, tam, gdzie kończyły się średniowieczne zabudowania, a nierówno położone kocie łby niechętnie przechodziły w dzikie ścieżki, w stronę łąk i lasów, w stronę Port Meadow, o której istnieniu większość studentów nie miała pojęcia. Odkryła to miejsce w pewne popołudnie, kiedy wsiadła na konia z uniwersyteckiej stadniny i pogalopowała niewydeptaną ścieżką do lasu, wzdłuż wybrakowanej trawy, która świetnie radziła sobie sama, bez ogrodników i kwadratowych ram z krużganków.
Chi pasował do swojego kolegium, wygodnie osadzonego między łąkami a resztą uniwersytetu, tak jakby nie wiedział jeszcze, gdzie jest jego miejsce, jakby się dopiero odnajdywał, otwarty na wszystko wokół. A ona pasowała do Merton, z jego prestiżem i symetrią, z jego akademickim rygorem, a przecież to raczej kwestia przypadku, kto gdzie wylądował. To wszystko był jeden uniwersytet, tylko różne jego twarze.
Nie ma przypadków, powiedziała jej mama, gdy otworzyła podłużny list od dziekana Merton z ciemno niebieską pieczęcią. Była z niej dumna, chyba to chciała jej wtedy powiedzieć. Otworzyła list tak, że koperta się porwała, a po pieczęci mało zostało, tak była przejęta. Tata próbował ją potem jeszcze jakoś kleić, ale nie bardzo mu to wyszło i dał za wygraną.


ANIOŁY W BRAMACH

Kiedy Richard wracał z treningu o dziesiątej trzydzieści, po mgle nie zostało śladu. Przejechał przez rondo na szeroki most, Magdalen Bridge, łukiem obejmujący dwa brzegi rzeki Cherwell, przy której zacumowane były podłużne łodzie. Najchętniej zsiadłby z roweru i wszedł do jednej z nich, przepłynął pod mostem w kierunku Christ Church, ale nie miał na to czasu. Widział kilku turystów, którzy niezręcznie wiosłowali rękoma zamiast stanąć na końcu łodzi, pochylić się do przodu i długim kijem odbijać się od dna. Wiosłować na tych łodziach to jak jeść sushi widelcem, pomyślał. Ale to odbijanie, panting, to jednak nie lada sztuka, tylko z zewnątrz to tak łatwo wyglądało, zresztą jak wszystko. Gdy dostał się na ten uniwersytet, jego rodzice przestali się o niego martwić, teraz już sobie poradzisz mówili, jakby to wszystko było takie proste, jakby Oxford wszystko załatwiał.
Richard przyjaźnił się z Chi i był zdziwiony, że Chi nie przyszedł na trening. Jeszcze wczoraj rozmawiali o tym, że się tu spotkają, a potem razem pojadą na zajęcia. Obaj studiowali fizykę, poznali się w tygodniu egzaminacyjnym, kiedy po rozmowach kwalifikacyjnych poszli razem na organizowany przez uniwersytet pub crawl. W Eagle and Child przy Broad Street siedzieli na miejscu Tolkiena, on pił jabłkowy cydr, a Chi Cole słomką. Pamięta, jak mu wtedy powiedział
- Daj Chińczykowi alkohol, to wymyśli ci kolejną teorię względności, żeby tylko nie stracić twarzy. Daj mu jeszcze popić, to zaraz ją obali, a potem sam padnie i nie wstanie!
Już zrywali razem boki ze śmiechu, choć jeszcze mało się znali. Chi miał poczucie humoru i dystans do siebie, poza tym wydał mu się bardzo inteligentny, choć próbował ukryć to za dobroduszną twarzą dziecka, które wszystkiemu się dziwi. Słuchał profesorów z takim zaciekawieniem, jakby odkrywali przed nim Amerykę, w której jeszcze nie był. Z Chin przybył prosto do Anglii i wielu rzeczom się dziwił, miasteczko oglądał z takim zaciekawieniem, jakby studiował architekturę, nie fizykę. Na zajęciach sumiennie robił notatki, ale myślami był już dwa kroki dalej. Może to nie były notatki, tylko jakieś rysunki, jakieś dzieła sztuki, w tym jego czarnym zeszycie w kratę, kto wie. To był cały Chi, uprzejmy do bólu, ale tak naprawdę z innej ligi. Gdy Richard mówił, że miał szczęście, że się tu dostał, to było to bliskie prawdzie, ale gdy Chi to mówił, była to kokieteria.
Odkąd tu był, Richard często czuł się gorszy. Wkoło niego nie było dyslektyków, przynajmniej się o tym nie mówiło. Nie było osób, które musiały ciężko pracować, żeby sobie z tym wszystkim poradzić. Niby miał prawo do godziny więcej na egzaminach, ale nie sądził, żeby to mu pomogło. Zobaczymy, wszystko okaże się na egzaminach pod koniec roku, zostały jeszcze trzy tygodnie. Z tego uniwersytetu raczej nie dało się wylecieć, choć i takie przypadki się zdarzały. Ale to były raczej przypadki dyscyplinarne, prawie kryminalne. To znaczy jeśli się dostałeś i nie jesteś mordercą, to jesteś swój, zdać zawsze zdasz, pytanie na ile, ale Richard nie do końca w to wierzył. Lubił się uczyć, ale nie tak, jak wielu innych studentów, nie bez przerwy. Swoją pasję znalazł na hali za miastem.
Pamięta, jak poszli z Chi na Freshers Fair w dostojnym budynku Examination Centre przy High Street. W pierwszym tygodniu trymestru Michaelmas prezentowały się tu kluby i klubiki, stowarzyszenia i bractwa. Wszystkie zapraszały pierwszoroczniaków, wabiły ich, wychodziły im na spotkanie. Było tego tyle, że się zgubili, obaj byli niscy, ale odnaleźli się właśnie obok stoiska klubu tanecznego, pod wielkim zdjęciem półnagiego ciała tancerki w różowej sukience z frędzlami.
- To to jest taniec? - powiedział Chi i zaśmiał się.
- Tak, to chyba rumba…
- Rumba nie rumba, to jest bomba, zapisujemy się – powiedział Chi, zrobił obrót, nieco koślawie, ale obaj nie mogli przestać się śmiać, chociaż tancerka za ladą chyba nie zrozumiała żartu. Stała jakby nosiła gorset, ale może tak trzeba stać, jeśli się jest tancerzem. Richard szturchnął Chi, który wciąż wpatrywał się w zdjęcie i kręcił głową w niedowierzaniu.
- W Chinach takich nie macie? - zaśmiał się Richard. – Stój prosto, bo może tu już jest jakaś selekcja, zobacz jak na nas patrzy zza tej lady. To nie karnawał, Chi, to drużyna uniwersytecka…
- No właśnie, właśnie, drużyna, a tu takie porno…
- Ach Chi, to jest sztuka. Jakbyś usłyszał teraz muzykę, to inaczej byś na to spojrzał.
Później, w czwartek, siedział w pokoju Chi i oglądał jego książki z historii sztuki chińskiej. Przypomniał sobie wtedy tamtą scenę i lepiej zrozumiał to jego krytyczne spojrzenie spod bujnych, podniesionych brwi.
- Zapisujemy się.
- Panowie zawsze mile widziani – powiedziała tancerka z włosami upiętymi w kok.
- Czy to nie boli?
- Co? - zapytała zmieszana
- No ten kok…
- Można się przyzwyczaić.
Uśmiechnęła się, ale Richardowi wydała się tak samo spięta jak jej kok. Ale może to było po prostu porównanie z Chi, pomyślał, z jego radosną naturą. Na jej tle wszyscy wypadali sztywno i niepewnie w swoich skórach.

Richard przejechał obok głównego wejścia do swojego kolegium, przy którym stał wóz policyjny na cichym sygnale. To głuche miganie wzbudziło w nim niepokój. Pojechał dalej do bocznego wejścia, przez które zwykle wchodził do środka. Kolegium Worcester było tak duże, że trzeba było znać swoje ścieżki, najlepiej wzdłuż rzeczki i prosto do ich pawilonu. Dotarł do budynku, zapukał do pokoju Chi, ale nikt mu nie odpowiadał. Wiedział, że Chi nie zamyka drzwi na klucz, wszedł do środka, ale nikogo nie było, tylko nieposłane łóżko, z którego musiał w pośpiechu dziś rano wyskoczyć. Gdzie on się podziewa.
Zbliżała się godzina obiadu. Richard był jednym z pierwszych w jadalni, wziął sztućce, talerz z maleńkim logiem Worcester pośrodku, postawił szklankę do góry dnem na tacy, jakby musiały jeszcze obeschnąć, i podszedł do bufetu. Macaroni cheese, sałatka. Słońce wpadało przez prostokątne okna i padało długimi pasmami na drewniane stoły. Megan, kucharka siedząca teraz przy kasie w białym fartuchu, powiedziała
- Widziałeś, co tam się dziś rano działo, przy wejściu? Policja, dziekan, ponoć jakiś wypadek, próbowałam się coś dowiedzieć, ale milczą jak barany.
Richard podał jej kartę i zapytał
- Coś się stało?
- Nie wiadomo, ale miny mają nieciekawe.
Richard zjadł w pośpiechu, odniósł niedokończoną porcję i poszedł do głównego wejścia, które dziś wydało mu się jeszcze większe niż zwykle. Jeszcze ciężej spoczywające na łukach przechodzących w filary nad krużgankiem. Tam chyba były anioły, dyskretnie wryte w zakrzywienia. Przy wejściu było już pusto i cicho.
W środku siedział portier, który znał tu wszystkich. Steve wiedział, kto wchodzi, kto wychodzi, kto się z kim przyjaźni. Ile razy widział, jak Richard i Chi wracali razem z pubu albo treningu, ile razy wieczorami zapomnieli karty i musieli go przepraszać, prosić o otworzenie bramy, budzić. Byli w tym tak wdzięczni, że robił tylko srogą minę, groził palcem, ale w środku chciało mu się śmiać. Myślał wtedy o swojej młodości, nie było w niej wprawdzie bram, portierów, aniołów, ale za to te same wymówki, wieczorne wypady. Te same przyjaźnie, bliskie, niezapomniane.
Steve wyszedł na zewnątrz, gdy zobaczył zbliżającego się Richarda. Portierzy zwykle machali przez szybkę przechodzącym studentom, jakby obsługiwali karuzelę na wesołym miasteczku. Chyba że ktoś nie miał karty, albo nie był stąd. Wtedy stawali koło bramy jak strażnicy Buckingham Palace, z surową miną chroniący skarbów za ich plecami - to była część sztuki granej dla turystów. Ale dla swoich zawsze mieli uśmiech w zanadrzu, zawsze przez szkło.
Steve spojrzał na Richarda ze wzruszeniem i przerażeniem. Usiadł na murku i pokazał Richardowi miejsce obok. Chi miał wypadek, powiedział. Nasz Chi? zapytał Richard i urwał. Poczuł ukłucie w boku, coś jak kolka, złapał się ręką za brzuch, jakby chciał to ukłucie zdusić. Steve położył swoją ciepłą, pomarszczoną dłoń na ramieniu Richarda i powiedział, że jest mu przykro, ale Richard go nie słyszał, tylko jakiś szum, który wypełnił jego uszy, potem głowę, gardło, klatkę piersiową. Szum, który nie pozwalał mu zaczerpnąć powietrza, jakby te słowa, które jeszcze zdołał powiedzieć, nasz Chi, zamieniły się w potok, który go gdzieś z sobą niósł, coraz szybciej, coraz szybciej.


W KOLEGIUM WORCESTER

Richard dziwił się, że Steve nalegał, żeby odprowadzić go do pokoju i poprosił innego studenta, żeby popilnował bramy. Przecież to tylko chwilowa słabość, jakieś zamroczenie, a Steve może przez to mieć problemy, nie powinien zostawiać bramy samej.
- Brama sobie poradzi – powiedział Steve i podał mu szklankę wody, którą miał nie wiadomo skąd. Richard wypił ją duszkiem, powoli się podniósł i razem ze Stevem poszedł przez dziedziniec, schodami do góry, przez kolejne, mniejsze podwórko na tyły kolegium. Ścieżką przez mostek nad rzeczką do nowej części, gdzie były pokoje dla studentów pierwszego i drugiego roku.
- Dziękuję – powiedział Richard, któremu znowu zabrakło tchu, ale tym razem tylko na chwilę.
- Poradzisz sobie? – zapytał Steve i spojrzał na niego podejrzliwie.
- Pewnie – odpowiedział Richard i pomachał mu ręką. Gdy Steve wyszedł z pokoju, Richard siadł na łóżku, wziął komórkę i wybrał numer siostry. Joy była na trzecim roku w St Hildas, ostatnim żeńskim kolegium uniwersytetu. Studiowała literaturę angielską i rosyjską i miała mało czasu, właściwie spotykali się tylko na wakacje, kiedy oboje wracali do domu, ona do swojego, on do swojego pokoju, które dzieliła ścianka.
- Co słychać? – zapytała.
- Możesz… przyjechać?
Było coś dziwnego w jego tonie, jakby niemoc, bezdech. Prośba o pomoc, niewypowiedziana oczywiście, w końcu to jej brat, ale jednak. Coś, czego nie znała. Odpowiedziała bez wahania, że już jedzie, zebrała się i wsiadła na rower, oparty o mur przed budynkiem. Nie zapinała go. Była przekonana, że takiego grata nikt nie weźmie, szczególnie, że był różowy i miał wielki kosz na przodzie. W centrum chciała jechać przez skrzyżowanie Broad Street i Parks Road, ale było zamknięte. Czerwono-białe taśmy zawiązane były w koło jak na budowie, znak kazał jechać objazdem. Dziwne, że akurat tu coś mogło się zdarzyć, tu drogi były chyba szersze niż gdzie indziej. Na rogu skrzyżowania stał jeden ze znanych pubów miasteczka, w którym jeszcze nie była, ale jej brat na pewno już nie raz.
Gdy zobaczyła syreny z daleka migające na niebiesko, zwolniła tempo. Jechała za szybko, jak wszyscy studenci, przekonani, że nic im nie będzie. Że najgorsze, co może się stać, to ocena poniżej najlepszej. Gdy po raz pierwszy wjeżdżała do miasta dwupiętrowym autobusem, przy każdym zakręcie trzymała się kurczowo siedzenia, ale potem już się przyzwyczaiła do tej brawurowej jazdy. Nikt tu nie miał czasu, studenci pedałowali jak szaleni na rowerach z drugiej ręki, bo tylko na trzy lata, no może cztery przy magisterce, po drogach i ulicach, które łączyły ze sobą punkty na mapie miasteczka - sale wykładowe, biblioteki, mieszkania profesorów. Nikt nie chciał się spóźnić, nikt nie chciał wyjść wcześniej, czas był zbyt cenny. Trymestry były krótkie, zaledwie dwanaście tygodni, naszpikowane zajęciami, eventami, spotkaniami. Pełne i bez tych przejazdów, bez czerwonych świateł.
Do tego dnia nawet nie zwracała uwagi na ciężarówki, które przecież też miały swoje punkty, trasy, swoje sprawy do załatwienia. Ciężarówki dostawcze, które woziły produkty na uroczystą obiadokolacją, gdzie o punkt siódmej wieczorem siadali w czarnych togach z pufami na ramiona, tak że nawet najdrobniejszy student wygląda w nich jakby mu skrzydła z ramion wyrastały. Ktoś musiał te produkty dowozić, te wina i niegazowane wody, te fasolki, sery na przystawki, te baraniny. Studenci nie zaprzątali sobie tym głowy, widzieli zastawione stoły, rytuały, zaczytywali się w książkach.
Przecież śmieciarki też muszą jeździć po Oxfordzie, przemknęło jej po głowie, gdy Richard w końcu, po minutach milczenia, powiedział jej, co się stało. Myśl jak złodziej, nie na miejscu, chciała ją zatrzymać i ukarać. Jej brat miał pustkę w głowie i patrzał na nią nieobecnym wzrokiem, potem robił coś na komórce, próbując uspokoić trzęsące się dłonie, a jej przychodziły na myśl bzdury, ale sformułowane i pewne siebie.
Dotąd nigdy nie myślała o śmieciach, bo w każdym ze studenckich pokoi opróżniał je jakiś dobry duch, pewnie pochodzenia wschodnio-europejskiego, tak jak kelnerzy i cała obsługa. Gdy wracała w południe po wykładach, jej kosz był pusty. Nikt nie patrzał na to w kategoriach luksusu, chodziło o to, żeby dbać o budynki, o te wiekowe mury, które nie okazywały słabości, ale potrzebowały opieki. Chodziło o te podłogi, które rzadko były proste i trzeba je było delikatnie odkurzać, żeby się jeszcze bardziej nie przekrzywiły. Pierwszy raz była u Richarda w pokoju, pierwszy raz widziała jego pusty kosz na śmieci, jego trzęsące się palce, którymi pisał smsa. Od dziesięciu minut, jednego smsa. Do kogo, nie miała pojęcia. Pierwszy raz była przy nim w takiej chwili, zwykle przejmowała to ich mama. Co powinna zrobić, co powiedzieć?
Pamięta, jak potem, już dużo później, gdy Richard zdawał się uspokojony na tyle, że mogła go zostawić, wróciła do swojej wieży, do której wspinała się krętymi drewnianymi schodami, które skrzypiały przy każdym kroku. Jej pokój leżał bezpośrednio nad salką, gdzie uczyli łaciny. Pomieszczenie to było przyciemnione, jakby światło mogło zaszkodzić atłasowym ścianom i starym oprawom ksiąg. Zaglądała tam czasem przez uchylone drzwiczki. W środku był kominek, który nigdy się nie palił, dla bezpieczeństwa. W tych starych budynkach wszędzie zamontowane były alarmy pożarowe, dyskretnie, pod firanką albo abażurem lampy, tak żeby nie psuć estetyki, ale jak zaczęły wyć o piątej rano, to nie było zmiłuj. Każdy wiedział, że to tylko próba, wszystko pro forma, safety and security, że nic im tu nie będzie, ale na dziedzińcu trzeba było się stawić, w piżamie albo bluzie, byle być.
Chi znała tylko z widzenia. Wiedziała, że przyjaźni się z jej bratem, ale do tej pory nie było czasu na rodzinne wypady. Potem mówili, że był wyjątkowy, ale jej wydał się całkiem zwyczajny. Wiedziała, że pochodzi z Chin, ale po angielsku mówił bez akcentu, miał skośne oczy, które zdawały się mrugać do świata. Był w nich jakiś błysk, ognik, mieniły się jakby odbijało się w nich słońce albo inne, głębsze źródło światła. Że to światło ktoś tak brutalnie zgasił, wydało jej się jakąś pomyłką, nie miała na to wytłumaczenia, zresztą kapelan na liturgii w czwartek też nie. Mówił coś o tym, że teraz docenią życie, że może coś ta śmierć zmieni, ale wydało jej się to naciągane, bo co tu było do zmieniania. No może te drogi rowerowe, te za wąskie ulice, za wysokie autobusy. Ale przecież to było średniowieczne miasto i takim miało pozostać.
Potem dowiedziała się, że średnio co pięć lat jakiś student ginie w wypadku. Jakby to była jakaś ofiara, którą uniwersytet składał miastu. Twarda statystyka. Taki Chi co pięć lat, pomyślała. Za dużo się naczytała, za trzy tygodnie miała egzaminy z Szekspira i wszędzie szukała drugiego dna. Jej brat miał ciężej, ledwo trzymał się na powierzchni.


KWIATY NA SKRZYŻOWANIU

Samanta przyjechała na trening w czwartek rano, jak co tydzień, i w szatni spotkała Richarda.
- Chi wciąż się nie odzywa, widziałeś go ostatnio? – zapytała chowając buty do szafki.
Richardowi wydało się niewiarygodne, że Samanta nic nie wie, ale w końcu skąd miała wiedzieć. Byli w różnych kolegiach, widywali się tylko na treningach. Minęły dwa dni i dwie nieprzespane noce. Dla niej mogły to być dwa dni, w których nie mieli z Chi kontaktu, dla niej wszystko było jeszcze w porządku. On się jakoś trzymał, dniami lepiej niż nocami. Dniami można było jakoś się wyłączyć, ale w nocy buzowała mu głowa. A Samanta od dwóch dni nic nie wie, od pięciu minut siedzi na ławce i wkłada buty do tańca. Zakłada ochraniacze, zaraz będzie gotowa, a on wciąż nic nie mówi.
- Samanta…
- No?
Próbuje dopiąć buta, chyba na dalszą dziurkę, bo ciągnie ten pas, zaraz go zerwie.
- Samanta, zostaw te buty.
Podniosła na niego głowę. Po raz pierwszy, odkąd przyjechała. Chyba po raz pierwszy, odkąd się znali, przyjrzała mu się uważniej.
- Chi zginął w wypadku – powiedział wreszcie. Słyszał to zdanie już tyle razy, w ustach Steve’a, studentów, profesorów. W swoich. Ostatnie dwa dni podawali sobie tę wiadomość jak filiżankę, ostrożnie, żeby jej nie zbić, ale każdy chciał podać ją dalej, do kolejnych rąk, które nie mogły jej unieść. Chi zginął w wypadku. Nieposłane łóżko, jego książki, które po nim układał, notatki, których nie rozumiał. Zdanie z wiadomości, z bardzo daleka, ze skrzyżowania, które omijał szerokim łukiem.
- W wypadku? – powtórzyła.
- Tak.
- Kiedy? – zapytała.
- We wtorek rano, w drodze na trening. Chciał jechać prosto, ruszył ze świateł, ale ciężarówka… śmieciarka skręcała w lewo – w tym momencie głos mu się urwał.
- Ale… on przecież miał pierwszeństwo – powiedziała Samanta, jakby chciała zachować jakąś logikę. Jakby jej argument mógł tu coś jeszcze zmienić.
- No miał – wzruszył ramionami i zamilkł.
Usiadła pod szafką ze złotym trzewikiem w jednej ręce, na który spojrzała, jakby widziała go po raz pierwszy. Dreszcz przeszył ją tak, że cała zadrżała. Włożyła jedną parę butów do szafki, drugą na nogi, zamknęła szafkę na kluczyk i weszła na salę. Jej ciało wiedziało, co robić, jak utrzymać się w pionie, usiąść pośrodku sali, powoli, nie upaść.
Tancerze schodzili się, niektórzy już gotowi do treningu, inni z ręcznikami i butami w rękach, które nakładali dopiero na ławce pod ścianą. Vicky była w tym roku kapitanem, machała do wszystkich fioletowymi paznokciami i wołała, żeby się pośpieszyli, bo chce im coś ważnego ogłosić. Niektórzy usiedli na podłodze. Chyba wiedzieli, o co chodzi, ponieważ Samanta znalazła się nagle w samym środku. Roger położył jej rękę na ramieniu, a Becky przysunęła się tak, że prawie nastąpiła jej na nogę.
Samanta poczuła się otoczona. Zrobiło jej się ciasno, chciała wyjść z hali na powietrze, ale wzięła głęboki oddech i zdołała się uspokoić. Niech Vicky w końcu coś powie, niech rozpocznie ten trening, pomyślała. Ileż można czekać na spóźnialskich, na tych, którzy dziś zaspali, na tych, którzy już nie przyjadą.
Nie znała Vicky zbyt dobrze, wiedziała tylko, że tańczy całe życie, jest z jakiejś arystokracji i mieszka w domu z galerią obrazów, ale może to tylko gadanie. Studiowała bodajże angielski i sztukę, ale chyba nigdy nie będzie musiała pracować, z tym jej majątkiem na ścianach może przetańczyć całe życie. I bardzo dobrze, niech już tylko zaczyna, na kogo ona jeszcze czeka.

Vicky nie bała się mowy jako takiej. Od czasów szkoły była w klubie debat, lubiła przemawiać i skupiać na sobie uwagę. Wiedziała, że trzeba poczekać, aż wszyscy się zejdą, nie spieszyć się. Zacząć ciekawie, ale dziś anegdotka na początku byłaby nie na miejscu, dziś trzeba być ostrożnym. Ledwo znała tego nieszczęsnego pierwszoroczniaka, który dopiero od początku tego roku był członkiem jej drużyny. Za krótko w zespole, żeby Vicky się nim zainteresowała, żeby przyglądała się jego rozwojowi tak, jak śledziła Richarda, wschodzącą gwiazdę. Chi był raczej jedną z tych niewiadomych, której trzeba było dać czas. Zobaczymy za parę lat, może Samanta go podciągnie mówili o nim trenerzy na zgromadzeniach przed turniejami, kiedy ustawiali drużynę.
Dziś przed treningiem też się naradzali, ale chodziło o ten straszny wypadek we wtorek rano, i o to, co z nim teraz począć. Timing tej tragedii po prostu nie mógł być gorszy. Vicky nie wyobrażała sobie, żeby odwołać Varsity. Cały rok przygotowywali się do tego dnia. To był ostatni turniej roku akademickiego, w dziewiątym tygodniu trymestru Trinity, zwykle w połowie maja. Najważniejsze spotkanie, drużyna Oxford przeciw drużynie Cambridge.
- I co z tego - powiedziała raz Emma, koleżanka Vicky z dzieciństwa, gdy ta próbowała jej wyjaśnić znaczenie tego turnieju. - Raz ten wygrywa, raz ten, i tak w nieskończoność!
Emma machnęła ręką, jakby odganiała jedną z wielu natrętnych much tego lata, które bzyczały jej nad nosem i bezczelnie rozsiadały się na jej ramionach. Vicky wzięła kolejny łyk drinka, które sączyły na jej tarasie. Widywały się zwykle w przerwach roku akademickiego, kiedy obie wracały do domów swoich rodziców, które leżały na jednej ulicy.
- Podlicza się przecież, kto kiedy zwyciężył, nie zawsze jest raz ten, raz ten… - powiedziała Vicky, ale widząc, że Emma odgania muchy i nawet nie próbuje jej zrozumieć, urwała wpół zdania i spojrzała na las jej rodziców, w którym bawiły się jako dziewczynki w chowanego. Biegały od dziupli do dziupli i nawet nie przypuszczały, że kiedyś ta bieganina się skończy. Emma też patrzała na ten las, ale nie widziała tam małych dziewczynek, tylko puste dziuple i maliny, których nikt nie zbiera.
Emma dostała się do Durham, bardzo dobrej uczelni na północy Anglii, ale Durham to Durham. Miał trzecie miejsce w rankingach i wprowadził podobny do Oxfordu i Cambridge system tutorialowy, ale dla Vicky to była dobra podróbka, nic więcej. Emma wyczuła to i od pewnego czasu już nie zależało jej na tym, żeby utrzymać ich przyjaźń. Zaczęła Vicky prowokować, udawać, że nie rozumie, co to Oxford.
Jakby nie wiedziała! W końcu zaprosili ją na interviews do trzech kolegiów! Rozmawiała z profesorami w jeansach i koszulach, z narzuconą na ramiona niezdarnie togą. Uśmiechali się do niej tak, jakby była swoja. Pokazali jej wygodną, skórzaną sofę przy kominku i poprosili, żeby usiadła, żeby się w niej zapadła, taka była miękka. Poczęstowali herbatą, a potem, ot, pogaduchy, powiedz, co myślisz, jakby każdy miał prawo do własnego zdania. Twarze, na których uśmiechy były serdeczne, ale czy prawdziwe. Zabrakło jej dwóch punktów, żeby się o tym przekonać.
Gdyby mogła, Vicky przećwiczyła by dzisiejszą mowę z Emmą. Wybrałaby jej numer i ustawiła na siebie kamerę. Emma była szczera, a tak pozostało jej lustro, notatki na kartce i trochę doświadczenia.
- Jak wielu już z was wie, stała się straszna tragedia. We wtorek rano Chi miał wypadek i zginął na miejscu.
Vicky przełknęła ślinę, ale mówiła dalej tym samym, pewnym siebie tonem.
Dla niej to tylko mowa, ćwiczenie z retoryki, pomyślała Samanta i sama się zdziwiła, że ją tak ostro ocenia. Ledwo siedzi i jeszcze innych krytykuje. Powinna ją podziwiać, ale jakoś nie może.
- W obliczu tej tragedii, musimy zastanowić się, co z nadchodzącym turniejem, czy jesteśmy w stanie, czy jesteśmy na siłach brać w nim udział – mówiła Vicky dalej, głowę miała lekko uniesioną, patrzała w punkcik tuż nad głowami tancerzy, tak, że każdy myślał, że zwraca się właśnie do niego.
Na siłach, able. Potem dodała jeszcze capable. Wiedziała, że warto używać różnych słów, wzmacniać, do jednego dotrze to, do innego inne słowo. Tutaj wszyscy zawsze byli na siłach, utalentowani, mądrzy. Able, słowo odnoszące się do dumy studentów. W takich momentach, myślała Vicky, muszą przecież stanąć na wysokości zadania. Pokazać siłę ducha, zmobilizować się. Nikt nic nie mówił, ale Vicky wiedziała, że ciszy bać się nie trzeba, że można ją wyczekać, albo wykorzystać.
- Wiem, że to jeszcze za wcześnie, jeszcze nie pora o tym mówić, ale może ten turniej pomoże nam to sobie poukładać, uporać się z tym wszystkim…
Richard spojrzał na nią ze zdziwieniem. Nie znał się na mowach, ale dobór słów Vicky wydał mu się niestosowny. Po pierwsze, co znaczy tym wszystkim? Chodzi o jego przyjaciela. Po drugie, tak, było na to zdecydowanie za wcześnie. Get your act together, pull yourself together, get a grip, było tyle wyrażeń na tą wewnętrzną mobilizację. Na uporanie się, choć i to wyrażenie go zabolało. Było tyle słów, które Richard znał tak dobrze, które przyswoił, ale dziś wydały mu się obce i dalekie. Dziś były tylko słowami i to nie tymi co trzeba. Inni chyba poczuli to samo, bo zaczęło się szemranie na sali.
- Zastanówmy się może, czego chciałby Chi w takiej sytuacji… - powiedział Roger spokojnie, ale głośno, czym przerwał rozpoczynający się bunt. Roger był partnerem Vicky i Samancie wydało się, że wszystko było ustalone, że ktoś tą jego wypowiedź zaaranżował, że jest tylko pionkiem w grze, tak jak ona, że nawet ten wypadek, ta mgła we wtorek rano, to wszystko to jedna wielka gra. Coś nierzeczywistego, co zaraz się skończy.
A może Roger chciał tylko pomóc, w końcu on zawsze chciał pomagać. Tym swoim pomaganiem denerwował Samantę, i pewnie nie tylko ją. Może wyczuł, że Vicky posunęła się za daleko, że traci wsparcie drużyny i grunt pod nogami. Otrząśnij się, pull yourself together. Samanta czuła czyjeś ręce na ramieniu, ktoś chyba mówił jej coś do ucha, ale nic nie słyszała. Dreszcze znowu przeszły jej po karku, jakby miała dostać grypę. Nie, ona nie była na siłach, ale nie o nią przecież tu chodziło.
Nikt nie śmiał udzielić odpowiedzi na pytanie Rogera. Niektórzy zaczęli zerkać na Richarda i Samantę, tak, jakby tylko oni mieli prawo coś powiedzieć, ale oboje milczeli.
- Tak, to dobre pytanie, czego życzyłby sobie Chi, gdyby tu z nami był… - pociągnęła wątek Vicky i zawiesiła głos, trochę za wysoko. Samanta poczuła gniew. Już ty na pewno nie wiesz, czego on by chciał, pomyślała.
- Nie mogę tego wiedzieć, nie znałam go na tyle… - powiedziała Vicky. – Ale niektórzy z was, tak…
Samanta czuła, że nie powinni tak o nim rozmawiać, tak za jego plecami. Czego on by chciał! Zostawcie go w spokoju, pomyślała tylko, jakby chciała go uchronić przed tym piskliwym głosem Vicky, przed jej wzrokiem, który przesuwał się po twarzach tancerzy, jakby ich egzaminował.
- Myślę, że Chi chciałby, żebyśmy tańczyli – powiedział Richard, siedzący z boku. Mówił cicho, z głową spuszczoną jakby zwracał się do parkietu, ale ktoś obok go usłyszał i poniósł te słowa dalej, jak sztafetę. Niektórzy odetchnęli, ale Samanta spojrzała na Richarda z wściekłością. Roger poklepał ją po ramieniu i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Samanta zapamiętała to, bo było to przeciwieństwem tego, co wtedy czuła i wydało jej się to tak niedorzeczne, że aż parsknęła śmiechem. Roger szybko zabrał rękę, która spoczywała na jej ramieniu. Jakby się oparzył albo czegoś przestraszył.
Samanta słyszała już tylko co drugie słowo. Vicky mówiła coś o mobilizacji, o żałobie, o wspólnej decyzji, o czarnych wstążkach. Ktoś zgłosił się, że może je do przyszłej soboty kupić i tak przeszyć, żeby pasowały na ramię każdego i dobrze wyglądały. Z atłasu. Żeby mieniły się tak jak ich stroje, ale były dyskretne. Potem widziała, jak niektórzy kiwali głowami, mówili, że to będzie inny turniej, że będą tańczyć dla Chi. Dla Chi. Tak jakby on tego ich tańca potrzebował. Wsadźcie sobie te wstążki.
Samanta miała w sobie zamęt i złość, których jeszcze nie znała. To było coś zupełnie innego niż te jej kaprysy, awantury, sceny, z którymi Chi tak dobrze sobie radził. Złość, która ją rozsadzała, kipiała w niej jak gotująca się woda, parzyła ją od środka. Gdy spojrzała w lustro na ścianie naprzeciwko zobaczyła tylko swoją bladą, nieruchomą twarz, przygryzione wargi i ciało skulone wpół. Jej ręce obejmowały kolana, oplatały je jak ściśle zawiązany sznur. Jej podbródek opierał się na kolanach, spoczywał równo w szczelinie między nimi i ani drgnął. Jakby bał się, że głowa może zaraz spaść z szyi i poturlać się przed siebie jak bila.
Richard nic więcej już nie powiedział, ale jak tylko skończyli obrady i trener puścił muzykę, zerwał się na równe nogi. Samanta widziała, że Vicky chciała do niego podejść, chciała mu pewnie podziękować, ale potem obróciła się i poszła w innym kierunku. Obie obserwowały, jak ze skupieniem powtarzał krok po kroku, jak oczy skierowane miał na swoje stopy, jak w walcu odliczał raz dwa trzy, raz dwa trzy, pod nosem, do siebie. Nie patrzał na salę, na której było tyle osób, ale nie było jego przyjaciela. Nie patrzył na Samantę, która usiadła z boku na drewnianej ławce, bo nie miała z kim tańczyć.
Po chwili Samanta wstała i wyszła z hali. Wsiadła na rower. Minęła Merton Street i pojechała dalej, na skrzyżowanie, do którego zwykle nie dojeżdżała. Nie było tam już policji, nie było biało czerwonych taśm odgradzających miejsce wypadku jak dół na budowie. Wszystko było jak zwykle. Kropił lekki deszcz, pojazdy miały włączone wycieraczki, zapalały kierunkowskazy, kiedy skręcały w prawo albo w lewo. Ustępowały sobie miejsca. Kierowcy kiwali do siebie przez szyby, ty pierwszy, nie, ty.
Środek dnia, jakby ludzie nagle mieli więcej czasu na grzeczność, na to, żeby się zauważyć, żeby uważniej spojrzeć w lusterko, które może nie objęło Chi, był za niski, jakieś pięć stóp i sześć cali, nie więcej, i ten jego młodzieżowy BMX bez przerzutek, albo z kilkoma, których nigdy nie zmieniał, tylko pedałował, ile wlezie. I ta jego przypadłość, żeby jeździć bez kasku, żeby ruszać z miejsca bez zastanowienia, nie oglądać się, ta jego pasja
A może lusterko było po prostu brudne, albo kierowca w ogóle zapomniał w nie spojrzeć, może się nie wyspał i przeoczył ten kluczowy moment… Chi miał pierwszeństwo, to zdanie nie chciało jej wyjść z głowy. I co z tego że pierwszeństwo. On nic nie zawinił. Była coraz bardziej zmęczona tym ciągiem słów, które zataczały pętle. Tych samych słów i wciąż nowych, nienazwanych uczuć.
Na rogu skrzyżowania, na chodniku, ułożony był dywan z kwiatów, a w środku biała szarfa i małe zdjęcie Chi, chyba wydrukowane z jego profilu na facebooku. Było słabej jakości, z daleka nawet by go nie zauważyła, ale gdy podeszła bliżej, poznała jego roześmianą twarz i wąskie, mądre oczy. Zeszła z roweru, przyklękła i położyła na chodniku bransoletkę, którą miała na sobie. Niedaleko zdjęcia. Tak żeby była blisko, ale go nie dotykała.

 

SŁOWA I CISZA

W kaplicy był półmrok. Przez okno przebijało się co prawda słońce, ale grube kolorowe witraże wpuszczały tylko chude pasma światła, jakby je dozowały. Ludzie siedzieli bokiem do prezbiterium w ławkach, które były tak wysokie, że człowiek w nich znikał. I całe szczęście. Samanta nie chciała patrzeć na blade, nieznajome twarze, w których dostrzegła coś pomiędzy smutkiem a przerażeniem. W zmarszczkach między skroniami, w ciałach, które pochylały się nad śpiewnikami. Rodzice Chi siedzieli w pierwszym rzędzie. Śpiewniki leżały przed nimi, zamknięte. Byli wyprostowani, patrzeli na balkon, z którego rozlegał się śpiew chóru i dźwięk organów.
Starała się słuchać kapelana, ale równie dobrze mógł mówić po łacinie, nie mogła się skoncentrować. Zresztą łacina bardziej by pasowała, wtedy przynajmniej mogłaby sobie wyobrazić, że to wszystko ma jakieś znaczenie, ale ona po prostu nie rozumie. Nie zna języka, tak jak jego rodzice. A tak, kapelan starał się coś wyjaśnić po angielsku, ale tylko splatał ze sobą słowa, wypełniał nimi ciszę między jedną pieśnią a drugą.
Nawet te śpiewy, a przecież tak lubiła muzykę, nie potrafiły zagłuszyć w niej własnych myśli. O skrzyżowaniu pokrytym kwiatami, o zielonej śmieciarce, musiała być zielona, wszystkie tu takie są. Ta, która jechała zbierać śmieci na Parks Road, pewnie z kierunku Museum of Natural History, gdzie miała zajęcia co piątek. Myślała o jego niedoleczonym trądziku, o jego uśmiechu na zdjęciu wśród kwiatów i spalin. Próbowała skoncentrować się na słowach pieśni, ale wydawały jej się tak odległe, że tylko śledziła oczami teksty, które znała, ale które dziś nic jej nie mówiły.
To nie powinno było się stać, nie powinno, powtarzała w głowie jak uparte dziecko, które się buntuje, próbuje coś jeszcze wskórać, coś odkręcić. Próbuje, choć wie, że sprawa jest przesądzona. Po mszy chciała podejść do rodziców Chi, złapać ich za rękę, powiedzieć, jak jest jej przykro, że to niesprawiedliwe, ale potem stwierdziła, że nie wie jak i że inni zrobią to lepiej. Przemknęła obok nich jak sarna, zwinna, spłoszona.
Richard widział jak Samanta pospiesznie wychodzi z kaplicy. Chciał ją zatrzymać, ale nie zdążył. Może jest gdzieś umówiona, pomyślał. Teraz stał obok wejścia do kaplicy, z rodzicami Chi, kapelanem i dziekanem Worcester. Tatę Chi poznał na początku roku, gdy pomagał Chi w przeprowadzce. Jego mamę widział po raz pierwszy i nie był pewny, ile rozumie po angielsku. Starał się mówić wyraźnie. Tłumaczył, kto jest kim. Jeden po drugim podchodzili do nich ludzie z kwiatami. Rodzice kiwali głowami, dziękowali i kłaniali się, ale mamy wzrok uciekał od czasu do czasu na boki. Może ma jetlag, pomyślał Richard. Dziś rano lądowali na Heathrow.
Gdy odchodzili, Richard widział zgarbione plecy jego taty i małą głowę mamy, która wciąż obracała się dookoła, w stronę kamiennych ścian, filarów, schodów, trawników. Nie, to nie było zmęczenie, raczej nerwy. Ale też coś innego. Patrzała na to wszystko z takim samym zachwytem, z jakim rozglądał się Chi, gdy tu przyjechał. Pytał wtedy Richarda o każdy drobiazg, kazał opowiadać sobie historie, których Richard nie znał. I dziwił mu się, że tak mało wie o tym miejscu, ale robił to tak dobrodusznie, że Richard nie wziął tego do siebie.
Tak, te oczy, tę ciekawość, miał chyba po niej. Tylko ona o nic nie pytała. I całe szczęście, pomyślał Richard, który i tak nie mógłby jej nic powiedzieć.

***
Myślała już, że rodzice Chi w ogóle się nie zjawią. Niby kapelan wspominał o poczęstunku w mieszkaniu dziekana pod koniec liturgii, ale nie była pewna, czy go zrozumieli. Jeśli rodzice Chi się nie pojawią, to właściwie po co to wszystko, myślała biorąc kieliszek po brzegi wypełniony bordowym portwine.
Rozejrzała się po apartamencie, po okutych w drewno ścianach i posadzkach w szaro-bordową szachownicę. Richard rozmawiał z Andrew, którego znała tylko z widzenia. Jej brat trzymał w ręku kieliszek i do tej pory nic nie rozlał. Radzi sobie, choć podczas liturgii cały się trząsł, tak jakby ta śmierć zalewała go falami, raz spokój, potem nerwy. Teraz chyba nawet znowu mówił o czymś, co zdawało się go interesować, przebić się przez zamglony od paru dni wzrok.
Była tu dla niego, nie dla Chi, ale to chyba nic złego. Obiecała ich mamie, że przyjdzie dziś na liturgię i postara się go wesprzeć, na ile potrafi, choć nie była w tym chyba zbyt dobra. Nie znała go dobrze, był tylko jej bratem. Zwykle pogodny i towarzyski, ale w trudnych momentach zamykał się w sobie. Nie znajdował drogi, żeby wyrazić smutek. Kiedyś nawet zwierzył jej się, że okulista powiedział mu, że jego oczy nie produkują wystarczająco wody i nigdy nie zapłacze. Nieźle, co? zapytał wtedy ze spojrzeniem urwisa, któremu coś się upiekło. Jakby właśnie otrzymał gwarancję na szczęście. Dobrze, że chociaż ma te tańce. Od śmierci Chi całe dnie jest na hali, niech ten ból wytańczy. Może się tak da.
Na ścianach wisiały portrety osób, których nie znała, niewątpliwie mądrych i zasłużonych, ale mało chyba skromnych. Męskie twarze wynurzające się z ciemnego tła jak na portretach Rembrandta. Nikogo tu nie znała, ani na tych obrazach, ani koło stolików, a mimo to nie czuła się obca. W takich momentach, zdaje się, wszyscy są swoi, u wszystkich ta sama niemoc, ten sam kieliszek w rękach, pełny, potem pusty, znów pełny, znów pusty. Jakoś trzeba sobie radzić. Lubiła obserwować ludzi, szczególnie, gdy pili. Wtedy poluzowywało się w nich coś i stawali się ciekawsi, bliżsi siebie. Jakby zrzucali z siebie jakąś wierzchnią warstwę.
Tania, jej przyjaciółka z roku, nazwała to kiedyś szorstką skorupą angielskiej powściągliwości. Ta to miała określenia! Tak mówiła, gdy była w dobrym humorze. W gorszych momentach była mniej poetycka, wtedy narzekała na wycofanie, społeczne zacietrzewienie albo brak uczuć Anglików. Joy nie do końca się z nią zgadzała, ale odkąd zaczęła jeździć z Tanią do Petersburga i popijać herbatę z jej ciociami, babciami i sąsiadkami poczuła, że ta angielska skorupa schodziła z niej szybciej, niż myślała. Kultura kulturą, ale pod spodem była rzeczywiście bardziej wschodnia.
Coraz mniej masz wyczucia, moja droga – mówiła pół żartem, pół serio jej mama, gdy Joy po pobycie w Rosji palnęła coś tak bezpośrednio, że jej ręce opadały. Tata Joy chyba lepiej rozumiał ten jej zwrot na wschód, w ostatnim czasie jakby sam czegoś szukał, jakiejś swojej Rosji. Ale Karen, mama Joy i Richarda, była zbyt głęboko osadzona w tej kulturze, żeby zrozumieć to, że zamiast studiować coś z przyszłością - Joy mogła przecież mieć wszystko - wybrała jakiś egzotyczny język o dziwnym alfabecie. Przecież nie będzie szpiegiem, a na nauczycielkę ma za mało cierpliwości, myślała Karen, ale życzyła swojej córce wszystkiego co najlepsze.
A Tania? Tania wyrzucała Joy, że wciąż jest taka sama, jak reszta, co było wątpliwym komplementem w jej ustach, a Joy broniła się wtedy, że te spowolnione, emocjonalne reakcje na wyspie to po prostu kwestia dyskrecji. Że nie ma potrzeby obarczać innych wszystkim, co w nas siedzi.
- Że co proszę? Potrzeby? Toż to jest konieczność, nie potrzeba! Podzielić się swoimi przemyśleniami, co innego nam zostało, jak nie szczerość? Wszyscy siedzimy w jednej norze, to chociaż o tym porozmawiajmy – Tania spojrzała na swoją przyjaciółkę z niedowierzaniem. Już od pewnego czasu uznała, że Joy jest swoja, mówi nieźle po rosyjsku, akcentu się nie pozbędzie i tego nierolowanego r, ale zna jej rodzinę, została właściwie już nieformalnie zaadoptowana, i, co najważniejsze, zna przewagę kultury słowiańskiej nad anglosaską. Nie jej wina, że urodziła się nie po tej stronie Europy. A tu nagle takie w tył zwrot.
- Tego nie powiedziałam. Ty to od razu tak, jakby o wszystko chodziło albo o nic – odparła Joy z łagodnym uśmiechem i wzięła łyżkę sałatki z kaszą couscous i sezamem, którą kupiła w pobliskiej biokafejce.
- A o co chodzi, jeśli nie o wszystko? – ciągnęła Tania dziobiąc widelcem ekologicznego kurczaka w curry.
- O zwykłe sprawy. O to, jak zagaić z panią w piekarni, żeby jej było miło, i nic więcej, o to, że nie każdy napotkany musi od razu wiedzieć, co myślę na tematy ostateczne …
- A po co tracić czas na gadu gadu, Joy, jesteśmy tu tylko przez chwilę, można od razu przejść do rzeczy.
- Można, ale nie z każdym – odparła Joy.
- No to też nie z każdym warto rozmawiać!
Joy nie była tego taka pewna, ale z Tanią nie było co się w tej kwestii spierać. Wiedziała, że ceni ona angielską edukację, muzykę i poezję, ale ludzi i ich interakcje miała za nic, nawet nie próbowała w nie wchodzić, jakoś się przystosować. Stała z boku z szyderczym uśmiechem jak zgorzkniały egzaminator.
- Bo to są interakcje! W tym nie ma nic ludzkiego, w tej nijakości, mętności spojrzenia, bladości cery i złym zgryzie… - mawiała Tania.
Tania przyjechała z Petersburga do Oxfordu, żeby studiować literaturę rosyjską. Joy miała wrażenie, że Tania czuje się lepsza niż angielscy studenci. W rosyjskim była oczywiście lepsza, ale Tani chodziło chyba o coś więcej, czuła jakąś emocjonalną, ba!, egzystencjalną przewagę nad tymi, którzy wyrośli na wyspie, w tej nieprzyjemnej mżawce, podczas gdy ona, ona!, naznaczona tragediami zeszłego stulecia i mrozem, była z innej gliny. Tak, Tania była trochę jak ci mężczyźni na portretach w mieszkaniu dziekana, choć to porównanie nie przypadłoby jej do gustu, to na pewno.

Na tacach rozłożone były biszkopty i sery, od głęboko żółtego cheddara po białe, śmierdzące camemberty, ułożone w półkolu jak tęcza i przeplatane zielonymi winogronami. Kiedy kelner podszedł do wchodzących do mieszkania rodziców Chi, miała wrażenie, że zaraz ich tą tacą spłoszy, ale po chwili wahania, podziękowali uprzejmie, ukłonili się i nic nie wzięli. Mama Chi dalej oglądała wszystko ze zdziwieniem, pewnie chińskie stypy wyglądają inaczej. Gdy zobaczyła, że Joy na nią patrzy, odwróciła wzrok.
Gdy sala się wypełniła, rektor powiedział, że Chi będzie brakować, bardzo brakować, powiedział he will be greatly missed, a Joy bała się, że może rodzice Chi to opacznie zrozumieją, to greatly, ale ich twarze były nieruchome. Na końcu powiedział, żeby czuli się tu jak w domu i chociaż widziała, że się uśmiechnęli, to wydało jej się to tylko uprzejmością, chińską albo angielską, tu chyba były do siebie podobne, tak samo formalne i mało znaczące. Ten obraz domu, który przywołał dziekan, wydał jej się nie na miejscu, a przecież to tylko zaproszenie, taki ukłon w ich stronę, tylko inny, właśnie angielski. Patrzyła na tych dwoje ludzi trzymających się za ręce, może z przyzwyczajenia, a może z konieczności, otoczonych studentami, którzy niby tyle wiedzieli, a nie mieli pojęcia.
Ona też, niby tyle o tej śmierci czyta, w tym semestrze przerabiała Dostojewskiego i Szekspira, rozpacz, szaleństwo. Widowiska ludzkich dramatów, ubrane w słowa, które podkreślała, analizowała, kochała. Obojętnie, co ze sobą niosły. Słowa to słowa, nigdy nie zawiodą. Zawsze jest możliwość odpowiedzi. Z ciszą jest gorzej.
Rodzice Chi zostali jeszcze kilka minut, pożegnali się ukłonem przed dwoma studentami, z którymi akurat rozmawiali, i wyszli, tak żeby nikt nie zauważył. Bez słowa. A poczęstunek trwał dalej, póki wino się nie skończyło i ostatni kawałek sera nie znikł z posrebrzanej tacy.


WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE

Zbiórka przed Sainsbury była o piątej rano. Na pustym, zaspanym przystanku pojawiali się studenci z czarnymi pokrowcami do ziemi. Trzymali je wysoko w górze, żeby nic się nie pogniotło. Włosy kobiet upięte były w koki sterczące wysoko na głowie albo w ściśle splątane warkocze dookoła głowy. Powpinane w nie były diamentowe spinki albo kwiaty, czerwone maki, żółte żonkile. Sztuczne, trwałe. Mężczyźni mieli włosy zaczesane do tyłu albo z przedziałkiem, przylizane jakby dopiero co wyszli spod prysznica. Albo obcisły czarny golf w cekiny do części latynoskiej.
Tylko włosy Samanthy były rozpuszczone, a ramię nie dźwigało wieszaka. Miała na sobie ciemnogranatową kurtkę z małym, białym logiem drużyny, OUCD, Oxford University Dancesport Society, ale oprócz tego nie wyglądała dziś jak tancerka. Stała z boku i pryskała lakier na głowę koleżanki, która wyglądała jak skorupa żółwia, kiedy zobaczyła w tłumie łysinę taty Chi. Samanta wiedziała, że pojadą dziś na turniej, i tylko dlatego zdecydowała się też tu być i kibicować drużynie na Varsity.
W autobusie siedziała za rodzicami Chi, ale nie miała odwagi się do nich odezwać. Jego tata spał, a mama patrzyła przez okno. Na co, trudno powiedzieć. Samanta znała te uciekające małe domki, grzeczne szeregowce z drzwiami jak dla krasnoludków, ale może w Chinach są jeszcze mniejsze, kto wie. Może patrzyła na niebo, które się przejaśniało i dawało czerwoną poświatę na horyzoncie, taką czerwoną wstążkę, trochę jak na strojach drużyny z Cambridge, pomyślała, ale w omeny nie wierzyła.
Pogodziła się z faktem, że nie będzie tańczyć, łatwiej niż myślała. Wydało jej się to oczywiste, że skoro nie ma Chi, to i tańca nie ma, choć nie była pewna, jak zareaguje już na samym turnieju. Ostatnio nie ręczyła za własne reakcje. Wczoraj wieczorem jej mama ni stąd ni zowąd zapytała ją przez telefon, czy będzie dziś tańczyć.
- A niby z kim? - odpowiedziała.
- No powinni ci kogoś dać, na zastępstwo.
- Zastępstwo – odpowiedziała jakimś takim tonem, o który sama by siebie nie posądziła. Mama odpowiedziała No nic, to się trzymaj. Jeszcze krócej niż zwykle. Skąd miała wiedzieć, o co ją pytać? Znowu o chemię, o tańce, to było jedyne, co jej przyszło do głowy, te stałe, bezpieczne tematy, te, które kiedyś jeszcze łączyły matkę z córką, ale teraz jakby się wyczerpały.
Gudrun czuła, że Samanta coraz bardziej się od niej oddala. Tęskniła za swoją córką, ale tą sprzed lat, jej najlepszą uczennicą. W ostatnim czasie Samanta coraz częściej wydawała jej się inna, dziwna, czasami nawet bezczelna. Tak jakby ktoś nawrzucał jej czegoś do głowy, o czym Gudrun nie miała pojęcia. Jakiś obcy materiał. Wypadek wypadkiem, ale co ona na to może poradzić, że ten biedny chłopak wpadł pod koła samochodu. Takie rzeczy się zdarzają. Może mogła ją na to lepiej przygotować. Nie sądziła, że Samantę aż tak to dotknie. Jej córka nigdy nie była zbyt sentymentalna, zresztą przecież oni prawie się nie znali. Od początku roku minęło kilka miesięcy. Jeszcze zaraz jej zacznie wyrzucać, że ją w ogóle do tańców namówiła. Lepiej skracać te rozmowy, do niczego dobrego nie prowadzą. Gudrun liczyła na to, że czas załagodzi te zgrzyty. Często liczyła na czas, a on coraz częściej ją rozczarowywał.
Samanta patrzyła przez okna autobusu. Domki zostawały w tyle, a ona gnała do przodu, jakby tylko przód istniał. Jej rodzice nazywali to rozwojem, ale ona chyba po prostu przywykła do tego parcia. A może była to ucieczka? Strach, że jeśli się zatrzyma, to wkoło niej będzie pusto, nie będzie ani domków, ani ludzi, ani drzwi. A tak mija miejsca, jedno po drugim, robił sobie jakiś ogląd. Jakby mogła się jeszcze rozejrzeć, zanim podejmie własne decyzje. Jakby miała jakiś wybór. I czas, mnóstwo czasu.
Gdy dojechali na miejsce, tancerze poszli prosto do przebieralni, na wycieczki krajoznawcze nie było czasu. Zresztą Cambridge to taki Oxford, tylko mniejsza jego wersja, może miejscami bardziej malowniczy, ale to tyle. Trzeba było przygotować się do turnieju, została tylko godzina. Samanta podpinała koleżankom z drużyny włosy, które powypadały z koków podczas jazdy autobusem, dodawała białego cienia na powieki, tuż pod brwiami, które i tak już wyglądały jak u Arlekina, najwięcej na kąciki oczu i na górną powiekę, żeby oko wydawało się większe. W ostrym żółtym świetle na parkiecie będą wyglądać dobrze, ważne, żeby przykuły uwagę sędziów, bo przecież nie tylko na stopy patrzą. Technika techniką, ale oczy też ważne.
Ciała tancerzy były ciemnobrązowe od samoopalaczy, które wczoraj wieczorem wcierali w łydki, ramiona, plecy, policzki. Równomiernie, tak żeby kolor skóry był równie ciepły jak żółte i czerwone lampy na nie padające. Najgorszy był efekt wampira, chorowitej bladości. Samanta chodziła od pary do pary, z pineskami i agrafkami, wsuwkami i chusteczkami. Wiedziała, jak podpinać i poprawiać, co powiedzieć, żeby uspokoić Sofię, której nie trzymał się gorset, jak poprawić Jamesowi frak, który był trochę za duży. Rozdawała banany i batony z orzechami.
Rodzice niektórych tancerzy siedzieli na trybunach. Do Oxfordu raczej nie przyjeżdżali, ale tu mogli z bezpiecznego dystansu zobaczyć, czym żyją ich dzieci. Mogli sprawdzić, czy o siebie dbają, czy im tam dobrze. Gdy wchodziła, zauważyła tatę Richarda z kamerą w ręce i mamę z dwulitrową butelką wody mineralnej pod pachą. Jej mama pewnie też by tu była, gdyby Samanta miała tańczyć. To jedyne dobre w tym wszystkim, pomyślała, zobaczymy się dopiero po egzaminach.
Choć to wcale nie tak długo, ostatni trymestr roku akademickiego, Trinity, dobiegał końca. A potem wakacje, długie wakacje w domach, na wyjazdach albo na praktykach. Musi się zastanowić, co będzie w tym roku robić. Nic nie musiała, i to było najgorsze. Praktyka po pierwszym roku nie była konieczna, ale musi jakoś się odciąć i to wszystko sobie poukładać.
Krzątając się wokół tancerzy, Samanta zdała sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie czuła się częścią tej drużyny tak jak dziś, kiedy nie musiała martwić się o siebie, o to czy nie ma za dużo różu, czy dobrze jest dopięta, czy pamięta kroki. W końcu mogła pomyśleć o innych. Niesforne loki Becky rzeczywiście trudno było ujarzmić, chyba jeszcze trudniej niż jej własne, świecąca się twarz Toma potrzebowała masy pudru. Mogła spojrzeć uważniej, zauważyć, że każdy denerwuje się na swój sposób, mogła pomóc. Mogła stać się trochę, choć troszeczkę, jak on.
Gdy tancerze zrobili rozgrzewkę i zarzucili jedwabne, ciemno-niebieskie szlafroki na ramiona, żeby ich ciała pozostały rozgrzane aż do wejścia na parkiet, Samanta poszła na trybuny, teraz byli już zdani sami na siebie. Mogła trzymać za nich kciuki, gwizdać, dopingować, ale to wszystko. Zresztą w gwizdach była słaba, jej rola na dziś się skończyła. Rodzice Chi siedzieli w jednym z ostatnich rzędów. Na tle tych kolorowych strojów, ich czarno-szare ubrania wyglądały elegancko i skromnie, a i twarze mieli onieśmielone. Pewnie nie przywykli do tak ostrych świateł, chyba ich raziły. Podeszła do nich i zapytała, czy może usiąść obok, mężczyzna pokiwał głową i podał jej rękę.
- Tańczyłam z Chi - powiedziała, a oni spojrzeli na nią jakby dokładniej, z jakąś nadzieją, że powie im coś, czego jeszcze nie wiedzieli. Jakby mogli w jej twarzy zobaczyć jego. A ona przecież tylko z nim tańczyła, niecały rok, dwa razy w tygodniu.
- Chi mówił, że ma najładniejszą partnerkę w drużynie – powiedział jego tata wreszcie.
- Chi był najmilszym partnerem, jakiego miałam – dodała, zła na siebie, że się denerwuje, że nie potrafi się wyrazić. Uśmiechnęła się niepewnie.
- To był przywilej z nim tańczyć - powiedziała już do siebie, ale głośno, patrząc na swoje ręce, w których trzymała jeszcze trzy agrafki. Ściskała je tak, że zaczęły się kleić. Wzrok miała spuszczony, jakby się zawstydziła. W tym momencie poczuła, jak łzy podchodzą jej do oczu, po raz pierwszy od czwartku, i spuściła głowę jeszcze niżej. Najchętniej by się schowała, wyłączyła te światła, tą muzykę, która była coraz głośniejsza, to dudnienie w jej głowie, bez rytmu, bez składu. Wstawała o czwartej rano, ale to chyba nie od tego to wykończenie. Zrobiło jej się słabo. Dudnienie w uszach, ciemność przed oczami.
Nagle poczuła zimną rękę na swoim czole, otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą mamę Chi, która chyba sprawdzała, czy ma temperaturę. Dotknęła jej policzków, jak lekarz, tylko z uczuciem. Gdy zobaczyła jej oczy, napuchnięte po nocy, objęła ją, delikatnie i mocno jednocześnie, a Samanta poczuła ulgę. Jeszcze nigdy nikt jej tak nie objął. Czuła, jak powoli wypuszcza powietrze, jak jakieś żelazne spięcie, którego wcześniej nie zauważyła, schodzi z jej karku, z ramion, i zaczęła płakać. Jej klatka piersiowa drżała od szlochów, a mama Chi trzymała ją mocno w objęciach, póki się nie uspokoiła.
- Wszystko będzie dobrze - mówiła do jej ucha, półszeptem, parę razy, jakby powtarzała jakieś zaklęcie. Gdy Samanta się uspokoiła, podała jej chusteczkę, popatrzyła w oczy i powiedziała jeszcze raz, ale już głośniej All will be good z akcentem i przekonaniem, które wydały jej się bliskie, a przecież były z tak daleka. Samanta pokiwała tylko głową i powiedziała po chwili
- Chciałabym Państwu coś pokazać.
Otworzyła komputer, który leżał obok niej w skórzanej torbie, i weszła na stronę facebookową Chi, na której była już tyle razy, której od wtorku właściwie nie zamykała. Na ścianie profilu Chi pisali jego znajomi i przyjaciele, którzy umieli wyrazić to, czego ona nie umiała. Ściana wspomnień i żalu, ściana płaczu, ale też jakiejś nadziei. Tak jej się wydawało, dlatego chciała się tym z nimi podzielić.
Ich oczy przesuwały się po ścianie, wpis po wpisie, coraz dalej, coraz niżej na ekranie. Nie mrugały, w skupieniu podążały do coraz dawniejszych słów, aż do tych pierwszych, tych parę minut po ogłoszeniu tragedii i tych przed nią.
- Dziękuję – powiedział jego tata wreszcie. – Czy mogłabyś mi to wydrukować?
- Spróbuję – powiedziała. Choć to mogła zrobić, chociaż to.
W tym momencie pogłośnili muzykę tak, że jeszcze ciężej było rozmawiać. Drużyny wchodziły na parkiet w kole, z dumnie podniesionymi głowami. Jak pawie, tylko bez ogonów, pomyślała Samanta, sama nie wiedziała, dlaczego. W końcu była taka sama jak oni, tak samo pstrokata, umalowana, na każdym turnieju, taki był obyczaj. Jej drużyna ubrana była na pomarańczowo z czarnymi wstążkami na rękach. Tancerki występujące w standardzie miały długie suknie falujące między nogami, a te tańczące jive albo cza-cze miały obcisłe gorsety i spódnice, które ledwo przykrywały uda. Niektórzy z drugiej drużyny też założyli wstążki, co ją zdziwiło. Miała wrażenie, jakby dzielili sobie Chi między siebie, każdy po trochu. O czym ona myśli, jakby należał do niej, niech otoczy się cała czarną wstążką i nią udusi, pomyślała zniecierpliwiona.
- To piękny gest – powiedział tata Chi. Samanta trzymała mamę Chi za rękę, a może to ona trzymała jej rękę. Nie wiedziała, kto kogo złapał pierwszy, ale żadna z nich nie chciała już potem puścić. Trzymały się kurczowo patrząc na tancerzy z numerami na plecach jak na gladiatorów, jakby o życie i śmierć tu chodziło.

 

NA TRYBUNACH

Kimberly siedziała po drugiej stronie trybun i patrzyła na parkiet z podobnym przejęciem. Richard i Becky mieli numer 33, którego nie mogła przypiąć mu do pleców, tak była zdenerwowana. Podała pinezki Joy, która przymocowała numer równiutko pod łopatkami Richarda.
- Może być?
- Może, może – powiedziała Kimberly. – Pokaż mi się – złapała Richarda za policzki. – Pięknie, no, daj z siebie wszystko, powodzenia - dodała patrząc mu w oczy. – No hop hop, bierz wodę i leć do Becky, trzymamy kciuki. Tata będzie filmował.
- Dzięki – powiedział Richard, ugryzł banana i poszedł w stronę parkietu. Był wdzięczny, że jego mama nie powiedziała dla Chi tak jak Vicky, która wcześniej klepała go po ramieniu i życzyła powodzenia. Do tej pory ćwiczył codziennie, ale niekoniecznie dla Chi, tylko żeby od niego uciec, żeby zapomnieć. Richard nie wiedział, co ze sobą począć. Miał co prawda egzaminy za trzy tygodnie, ale książki leżały na biurku otwarte na tych samych stronach. Nie mógł się skoncentrować, dlatego siadał na rower i jechał na halę, obojętnie czy Becky miała czas, czy nie. Samemu też można poćwiczyć, obroty, podskok jive, pracę bioder, całą choreografię, którą znał lepiej, niż cokolwiek w tych otwartych książkach. Którą rozumiał, pojmował, w której chyba już powoli był naprawdę dobry. Nie musiał powtarzać sobie ruchów w głowie, ciało robiło swoje, a głowa była skoncentrowana, ale pusta. Nie było w niej skrzyżowań, nie było wypadków i innych koszmarów.
A tu, na tym turnieju, nie było od niego ucieczki. Przy wejściu do sali, tam, gdzie kończyły się trybuny, na wielkim billboardzie zamieścili jego zdjęcie na czarnym tle. Patrzył na nich z góry jak jakiś Big Brother. Chi nigdy nie patrzał z góry, pomyślał Richard, ciekawe, czy to też pomysł Vicky. Odkąd przyjechali na turniej, słyszał jego imię już dwa razy. Rozdawali czarne wstążki i mówili o nim, jakby był tu z nimi. Klepali się przy tym po plecach, pokazywali kciuk zwrócony do góry, dodawali sobie odwagi.
Richard tak nie potrafił. Przewiązał sobie czarną wstążkę chyba trochę za mocno, ale nie chciał już jej poprawiać. Nie chciał jej dotykać, ważne, żeby nie spadła. Na trybunach zobaczył swoją mamę, która machała mu za każdym razem, kiedy na nią patrzał. Przywykł już do tego, że w każdej przerwie wciskała mu w rękę banana i przecierała pot z czoła, żeby się nie świecił. Kiedyś było mu głupio, ale teraz mówił tylko thanks mum i biegł dalej.
To były krótkie spotkania. Każde z nich wiedziało, co robić, jak dodać ciału energii. Czasem Kimberly mówiła, żeby inaczej się ustawił, poszedł bardziej na prawo, bo tam sędziowie raczej patrzą, albo żeby uważał na ten, a nie inny ruch. Dzisiaj nie mówiła nic o ustawieniach, może wyczuła, że Richard nie chce tańczyć za blisko billboardu. Jego mama znała go lepiej niż ktokolwiek. Poza tym w młodości tańczyła w drużynie uniwersyteckiej i znała się na rzeczy. Na tym parkiecie rozumieli się bez wielu słów, a mama Richarda wiedziała, że w słowach Richard nie był dobry.
Wystarczyło krótkie everything all right?, albo dyskretne you need anything? Tu wiedziała, jak o niego zadbać, jak się zatroszczyć bez ckliwości. Wyniki były ważne, ponieważ każda kolejna runda wymagała od niej więcej wsparcia i koncentracji, ale to musiała być interwencja krótka i na temat, szybka wymiana zdań między jednym tańcem a drugim, opis wrażenia, sugestia poprawy. Tylko detale, żadnych podstaw, tego i tak w pięć minut już nie wyćwiczy. Wpięcie spinki w kok Becky, szczególnie przed jivem, żeby się nie rozleciał. Była jak sufler w teatrze i gdyby tylko mogła, podpowiedziała by im następny ruch albo krok. Richardowi najchętniej podpowiedziałaby całe życie, ale wiedziała, że tak się nie da i starała się nie narzucać.
Jej starsza córka siedziała obok zagłębiona w książki. Tylko na tańce Richarda podnosiła wzrok, wkładała zakładkę do środka, odkładała książkę na bok, wstawała i krzyczała coś krzepiącego, jak cheerleaderka. Dawaj bracie, czy coś podobnego, co w ogóle nie było w jej stylu, ale Kimberly bardzo to doceniała. Dobrze, że w ogóle znalazła czas, żeby z nimi pojechać, że zajęła się nim po tym strasznym wypadku. Kimberly była akurat na wyjeździe ze swoimi podopiecznymi z Klubu Skautów i nie mogła wcześniej przyjechać, zresztą Richard w ogóle jej o to nie prosił. Nikogo o nic nie prosił. Czasem można była przeszmuglować mu jakąś radę, jakąś pomoc, ale nigdy wprost, zawsze w jakiejś postaci. Chociażby tego banana.
Jej mąż trzymał się z boku z kamerą i jeszcze nigdy nic nie krzyknął, nie skomentował. Kimberly czasem zastanawiała się, czy w ogóle lubi te tańce, czy potrzebuje obiektywu, żeby się czymś zająć. Myślała wtedy z goryczą, że równie dobrze mogliby pójść oglądać ptaki nad staw niedaleko ich domku w Bath i je nagrywać. Podziwiać, jak wzlatują i znikają na horyzoncie. To by mu się podobało, on też jakby coraz bardziej się ulatniał, coraz mniej zdawało się go obchodzić. To nie był dobry dystans, ale co to było, Kimberly nie umiała powiedzieć. Te tańce nie robiły na nim żadnego wrażenia, medale Richarda też nie.
Kiedyś namawiała go na te filmy, ale teraz wolałaby, żeby po prostu siedział obok i oglądał ich syna. Wolałaby widzieć jego oczy, a nie obiektyw, i mieć go przy sobie. Tych filmów i tak nikt potem nie oglądał.

***
Ron oczami przemierzał salę, pale do koszykówki wznoszące się wysoko nad tancerzami, trybuny otaczające parkiet, okręg po okręgu, im wyżej, im dalej od tego zgiełku na dole, tym bliżej dachu. Naprzeciwko, w ostatnim, najwyższym rzędzie, zobaczył dwóch Chińczyków i Samantę, którzy siedzieli spokojnie i chyba o czymś rozmawiali zamiast wpatrywać się w pary tańczące na dole.
- Zaraz wracam – powiedział i ruszył przed siebie, jak reporter, nie oglądając się na Kimberly.
- Jak to, zaraz? Richard zaraz wchodzi na parkiet – powiedziała, ale wyrzutu w jej głosie nie usłyszał.
- Poradzi sobie, będę go oglądać z góry.
- Tam przecież nic nie widać – powiedziała, ale nie chciało jej się już protestować, więc tylko wzruszyła ramionami i usiadła na ławce.
Po drodze zaszedł do kafeterii, wziął dwie kawy, paluszki z sezamem i poszedł dalej. Miał chińskich klientów, którzy zawsze pili czarną kawę, może i tu się przyda. Wdrapał się do góry, do ostatniego rzędu i doszedł do trójki, która teraz go zauważyła.
- Chciałem tylko się przywitać i uścisnąć państwu rękę. Jestem tatą przyjaciela Chi, Richarda…
- Tak, tak, oczywiście – odpowiedział tata Chi.
- Nie bardzo wiem, co powiedzieć, ale mogę tu z państwem posiedzieć? – zapytał. – Przyniosłem kawę.
Zrobili mu miejsce.
- Na ostatnim turnieju też miałem tą kamerę, i robiłem filmy, i jeśli dobrze pamiętam mam kawałki… - zatrzymał się i spojrzał na nich. – Nie wiem, może by państwo chcieli, tam tańczy Chi z Samantą…

Oboje spojrzeli na niego z nadzieją, którą wcześniej Samanta dostrzegła, gdy podawała im rękę.
- Nigdy nie widziałam, jak tańczy… - usłyszała mamę Chi. Mówiła do swojego męża, a on przytaknął, obrócił się do Rona i powiedział
- Bylibyśmy bardzo wdzięczni.
Samanta pomyślała, że na tych filmach nie prezentowali się najlepiej, ich choreografia przecież nie była dopracowana. Wolałaby ich przed tym uchronić.
- Przywiozę państwu, jak długo zamierzacie być w Anglii?
- Trzy dni, mamy lot w środę.
- To zdążę, albo przekażę Richardowi – powiedział Ron. Samancie wydało się, że był z siebie zadowolony. Miał misję, to już coś.
Przez chwilę milczeli, ale Ron dobrze się tu czuł, lepiej niż w zgiełku po drugiej stronie. Miał wrażenie, że tutaj, w tej ciszy, w tym smutku, jest więcej prawdy i życia niż na parkiecie. Przebłysk jakiegoś drugiego dna, którego się bał i do którego w ostatnich latach ciągnął. Wyciszenia. Akceptacji tego, co nieuniknione, co ich wszystkich przecież dotyczy, i tych na dole w krótkich spódniczkach, i tych na górze. I tych w Chinach i tutaj, na wyspie. Nie myślał o śmierci, nie wprost, ale może to, że zawsze miał ze sobą kamerę i wszystko dokumentował, to właśnie z tego się wzięło. Z czegoś musiało się wziąć.
Kimberly myśli, że on się za tym obiektywem chowa, że to jakaś zbroja, ale tak naprawdę przez kamerę wszystko widać dokładniej. Łatwiej to wszystko przejrzeć, oddzielić ważne od drobiazgów. Zoomować to, co trzeba, a resztę wymazać. Nie lubił tańców, wydawało mu się to wszystko zbyt powierzchowne, nawet jeśli Kim i Richard dorabiali filozofię do każdego kroku. Mówili, że niepotrzebnie skupia się na otoczce, ale on nic tu więcej oprócz tej otoczki nie widział.
Odkąd znał Kimberly, czyli już od dwudziestu pięciu lat, chodzili na prywatne lekcje tańca towarzyskiego, ale nigdy ich nie polubił. Przekonał się do nich. Dał się przekonać, że dobrze to im zrobi, ale polubić, nie polubił. Nie miał talentu, zapominał kroków, deptał ją w walcu, a potem stał z boku jak kołek i przepraszał, że po dwudziestu latach nadal nie zna podstaw. No nie zna i nie pozna. W ostatnich latach przestał nawet próbować. Kiedyś chciał zrobić jej przyjemność, starał się, powtarzał sobie kroki przed lustrem w korytarzu, kiedy wszyscy już poszli spać. Ale w ostatnich latach dał sobie spokój. Zaczął szukać własnych przyjemności. Chyba pogodził się z tym, że taniec nie zwróci im tego, co i tak już stracili, nie załata szpar między nimi, które z czasem robiły się coraz większe, obojętnie na ile turniejów by razem nie jeździli. To nie miało w końcu z tańcem nic wspólnego, Kimberly tego nie rozumie, łudzi się. Jakby wspólny taniec mógł coś naprawić, jakby coś znaczył.
- Richard świetnie sobie radzi, jest już w półfinałach i to ze wszystkich kategorii… - usłyszał głos Samanty. Mówiła do niego, ale odpowiedziała jej mama Chi.
- Może na finały zejdziemy na parkiet, będzie lepiej widzieć - zapytała. Samanta nie spodziewała się tej propozycji, ale teraz podskoczyła, jakby o czymś sobie przypomniała i zaczęła zbierać rzeczy z ławek. Tańce trzeba oglądać z bliska, tak jak jazdę figurową na lodzie. Tu ważne są detale, analizy z bliska nie przeskoczysz. Każdy turniej jest inny. Tak, musimy zejść na dół, przynajmniej na finały, pomyślała.
Tata Chi podniósł się i też zaczął się zbierać. Tylko Ron siedział na swoim miejscu i nie chciał się ruszyć. Co mu jest, zastanawiał się, przecież on nikogo nie stracił. Nie widzi nawet swojego syna, który, zdaje się, jest blisko podium. Kamerę trzyma wyłączoną na kolanach i nie jest w stanie podnieść się z miejsca.
- Wszystko w porządku? – zapytała Samanta.
- Tak, tak, zaraz do was dojdę – odpowiedział i został w tyle, w ostatnim rzędzie.
- Dziękujemy za kawę – tata Chi uścisnął mu jeszcze dłoń, na do widzenia i pokłonił się jak jego klienci, a może jeszcze głębiej, z pokorą, której on nigdy nie pozna, którą chyba mają tylko tam, na wschodzie. Ciekawe, czy im teraz może pomóc, czy cokolwiek może im teraz pomóc.

 

POWROTY

Plan był taki, że Kimberly i Ron odwiozą Joy samochodem z powrotem do Oxfordu, prześpią się w hotelu The Randolph naprzeciwko biblioteki, w której Joy spędzała połowę obecnego życia, i kolejnego dnia pójdą na lunch w pubie The White Horse, za miastem. Serwowali tam świetne kiełbaski, miejsca trzeba było rezerwować wiele dni wcześniej, z czego Kimberly się cieszyła, ponieważ musiała wszystko na czas zaplanować. A planowanie było ważne, kiedy nie wiadomo było, co przyniesie kolejny dzień. Chciała, żeby spędzili trochę czasu w czwórkę, tak jak kiedyś. Bała się, że ktoś znajdzie jakąś wymówkę, wycofa się w ostatniej chwili, ale rezerwacja to rezerwacja. Rodzina musiała być w komplecie. Szczególnie Ron nie lubił odmawiania na ostatnią chwilę, w ogóle nie lubił zmiany planów.
Już jazda samochodem miała w sobie dla niej coś magicznego. Znowu byli razem, w jednym małym pomieszczeniu, znowu byli na siebie skazani. Dwie godziny jazdy. W domu mogli się unikać, mogli się nie dosłyszeć, taki był duży, taki wygodny. Kiedyś razem go urządzali, razem spłacali, razem się nim cieszyli, ale ostatnio tylko się w nim mijali, a mijać się na stu pięćdziesięciu metrach nie było trudno. Tylko na schodach na siebie wpadali, a i to nie często.
On wstawał wcześnie do pracy, a ona dopiero wtedy, gdy cicho zamykał za sobą drzwi. Żeby się nie obudziła. Tak było kiedyś, teraz może po prostu chciał opuścić to miejsce niepostrzeżenie. Wymknąć się jak złodziej, którego w ostatniej chwili ukłuł wyrzut sumienia. Ona słyszała zamykające się drzwi i wiedziała, że teraz może przestać udawać, że śpi. Wtedy wstawała i zajmowała się swoimi sprawami, syjamskimi kotami o gładkiej szarej sierści, która w słońcu lśniła, ale w cieniu wydawała się prawie czarna. Koty spały w ogródku, w klatkach poukładanych jedna na drugiej. Nie wiedziały, co dzieje się w domu. Kimberly nigdy nie wróciła do pracy i ostatnio nie bardzo umiała odpowiedzieć sobie, czemu. Wcześniej chyba nie zadawała sobie takich pytań, w ogóle nie myślała tak dużo, jak ostatnio. Z trójką dzieci, z rodzicami za ścianą, za rzadko bywała sama.
Richard pojechał autobusem z drużyną, ale taki też był plan. Plan Kimberly, na który wszyscy się zgodzili.
- Niech się rozerwie, niech trochę poświętują – powiedziała Kimberly niosąc przepocony strój Richarda w reklamówce.
- Dobrze mu to zrobi – przytaknęła Joy kładąc książki obok siebie, na tylnym siedzeniu. Była jedenasta wieczorem, za ciemno, żeby czytać, zresztą nie miała już siły.
- Było blisko, kwestia kilku punktów, ale świetnie sobie poradzili – dodała Kimberly, gdy ruszali z parkingu. Ron prowadził i nie musiał nic mówić. Joy patrzyła mętnym wzrokiem przez okno na lampy wzdłuż autostrady, które zdawały się puszczać do nich oko, a może to jej oczy powoli się zamykały. Kimberly próbowała podtrzymać rozmowę.
- Biedni ludzie, rodzice tego chłopca, taka tragedia na pierwszym roku. O czym rozmawialiście? – zapytała Rona.
- O niczym, chciałem im tylko uścisnąć rękę – odpowiedział do przedniej szyby. Zaczynało kropić, włączył wycieraczki i zwolnił do 45 mil na godzinę.
- Złożyłeś im ode mnie kondolencje?
- Nie składałem żadnych kondolencji, chciałem im tylko uścisnąć rękę – odpowiedział zniecierpliwiony.
Mógł chociaż skłamać, pomyślała Joy z tyłu, albo nic nie mówić. Była na niego zła. Wiedziała, że związek jej rodziców przeżywa kryzys, ale wciąż wierzyła, że jeśli utrzymają fason, jakiś poziom i styl, to będzie tylko lepiej, to jakoś się to przeczeka. Ale było coraz gorzej. Ta ostentacyjna szczerość jej taty, ta jego obojętność przechodząca w oschłość, to nie był on. Coś mu się stało, coś go ugryzło, ale nie wiedziała co. Albo kto, choć to chyba mało prawdopodobne.
- Nie wyobrażam sobie, jak oni mogą się teraz czuć – powiedziała Joy z tyłu. Chciała załagodzić sytuację, wypełnić ciężką ciszę między jej rodzicami. Nie wiedziała, skąd się tam wzięła. Bywała w domu zbyt rzadko, żeby tę ciszę śledzić, wyłapywać, żeby mówić coś, co mogłoby im pomóc, znowu ich połączyć. Uratować świat od kolejnej katastrofy.
- Ja też nie – powiedziała Kimberly. – Dlatego staram się sobie tego nie wyobrażać – dodała. – Dlatego staram się… - głos jej zadrżał. Joy wyciągnęła ręce do przodu i położyła Kimberly na ramionach.
- Jesteśmy zmęczeni, może jutro porozmawiamy? – powiedziała błagalnym tonem, bo nie wiedziała, co robić.
Kimberly szybko się uspokoiła, ale nie próbowała już nic mówić. Po pół godzinie jazdy w ciszy, Ron nagle powiedział do szyby, ale głośno
- Obiecałem, że przywiozę im film z zeszłego turnieju, ten, gdzie tańczą Chi i Samanta.
Chyba na coś liczył, ale teraz Kimberly ani drgnęła. Nie spojrzała na niego, może przysnęła, choć to mało prawdopodobne. Joy nie bardzo wiedziała, czy go pochwalić, czy dać spokój.
- To miło z twojej strony – powiedziała w końcu, ale bez przekonania. Chyba jej nawet nie usłyszał, i dobrze.
Jak oni ze sobą rozmawiają, gdy mnie nie ma, pomyślała odwrócona do swojej szyby, po której zygzakami spływały strugi deszczu. Czy w ogóle rozmawiają. Oparła czoło o zimne szkło. Nie miała siły, nie chciała sobie tego wyobrażać.

***
Samanta była jedną z pierwszych w autobusie. Nie musiała się przebierać, zmywać makijażu, rozpuszczać włosów. Pożegnała się z rodzicami Chi, uścisnęła ich mocno, z zamkniętymi oczyma. Wiedziała, że jeszcze się spotkają. Mama Chi poprosiła ją, żeby towarzyszyła im w drodze na lotnisko. Będą jechali samochodem wypożyczonym z zakładu pogrzebowego, na tyłach będzie trumna. Samanta uznała to za przywilej i pokiwała głową, oszołomiona. Oczywiście, powiedziała, choć nie było w tym przecież nic oczywistego. Będzie trzymać mamę Chi za rękę, jak dziś, będzie blisko.
Usiadła w przedniej części autobusu, obok okna. Na siedzeniu po lewej położyła torbę z laptopem. Nie sądziła, że ktokolwiek się do niej dosiądzie. Autobus nie był pełny, i wielu tancerzy po turniejach siadało z tyłu, żeby świętować. Wyciągali wtedy lekkie i cięższe trunki z tajemnych kieszeni czarnych pokrowców, a trenerzy siadali z przodu i przymykali na to oko.
- Mogę się dosiąść – zapytał Roger, który wszedł do autobusu i zauważył półśpiącą Samantę.
- Pewnie – powiedziała i zabrała torbę z siedzenia obok.
- Jak się czujesz? – zapytał.
- Dobrze – powiedziała automatycznie. Po chwili dodała
- Dobrze, naprawdę dobrze - bardziej do siebie niż do Rogera, jakby sama była tym zdziwiona. Że na końcu tego dnia, którego tak się obawiała, czuła się dobrze. Myśli o wypadku przestały ją gnębić, mogła po prostu trzymać za rękę mamę Chi i patrzeć, jak Oxford zdobywa złoto. Mogła odpocząć.
- To dobrze – odpowiedział Roger – Cieszę się. Martwiłem się o ciebie. W czwartek wydawałaś się być… nieobecna. Nie podobało ci się, jak Vicky poprowadziła tę rozmowę.
- To nie była rozmowa – odparła krótko. Nie potrzebowała współczucia i bała się, że ten nieoczekiwanie dobry dzień może jeszcze znaleźć marne zakończenie.
- Wiesz, Vicky nie chciała…
- Chciała – przerwała mu. – Zresztą jakie to ma znaczenie? Po co mi to mówisz?
- Przepraszam – powiedział Roger, urażony. Jakby mówił opanuj się i cofał przy tym, ale po chwili westchnął i sam się zatrzymał. No właśnie, po co, zamyślił się, ale bał się odpowiedzi. Teraz mógł powiedzieć tylko to, co sobie przygotował. Swoją kwestię. Tą na ten moment, w tym autobusie, który powoli ruszał z miejsca, po którym spływały ciurkiem smugi deszczu.
- Wiesz, są ludzie, którzy zastanawiają się nad tym, co inni o nich pomyślą, i są inne typy, takie, które chcą zmieniać świat – powiedział patrząc przed siebie.
Boże, jaki on amerykański, pomyślała Samanta, make a difference! Znała kilku Amerykanów i te ich górnolotne wypowiedzi grały jej na nerwach tak jak to jego wieczne odchrząkiwanie. Szczególnie, kiedy była zmęczona, poirytowana i nie bardzo wiedziała, o co chodzi.
- Czyli Vicky należy do tej drugiej grupy?
- No właśnie. Dlatego nie miej jej za złe…
- Ależ ja nic nie mam jej za złe! To nie jej mam coś za złe, tylko Chi, że odszedł – podniosła na niego głos. – Vicky jest mi obojętna.
Chciała dostawić jedno ostre słowo przed obojętna, ale ugryzła się w język. Roger powiedział right, i zamilkł znowu. Samanta myślała, że da już spokój, szczególnie, że pojawiła się Vicky.
- A tu jesteś, wszędzie cię szukałam! Gdzie siadamy? – zapytała Rogera.
- Gdzie chcesz, zaraz do ciebie dojdę – powiedział tylko, a Vicky zmierzyła Samantę chłodnym spojrzeniem spod sztucznych rzęs, które odklei pewnie dopiero w pokoju. Jakby to Samanta go tu trzymała, a nie odwrotnie.
Samanta spojrzała przez okno i przez chwilę zapomniała o całej wpadce z Rogerem, o jego obecności, o rzęsach Vicky, o swoim żołądku, który od czasu do czasu robił dziwne dźwięki. W ciemności nic nie było widać, tylko gwiazdy u góry i pasy na jezdni. Jej tata dawał jej lekcje z astronomii. Nawet ją tymi gwiazdami kiedyś zdołał zainteresować, póki nie zaczęła się chemia. Była osobą praktyczną. Musiała dotknąć, żeby uwierzyć. Gwiazdy były piękne, ale były też daleko i mało z nich wynikało. Były pociągające, ale i tajemnicze, uspokajały ją i nurtowały jednocześnie. Nie lubiła takich dwuznaczności.
- Widziałaś kiedyś umierającego konia? – głos po prawej. Roger. Wciąż tu jest, wciąż chce jej chyba coś powiedzieć, ale jakoś bardzo pokrętnie. Spojrzała na niego, zdziwiona.
- Nie.
- To najgorsze, co kiedykolwiek w życiu widziałem.
Zamilkł. Żadnego right, żadnych wkrętów, z których mogłaby się pośmiać.
- Kiedy?
- Trzy lata temu. Żyłem wtedy jeszcze w Bostonie, Massachusetts. Grałem w polo, nie był to jakiś ważny mecz, zaczął się jak każdy, ale w drugiej połowie jeden koń nagle zrzucił kolegę na ziemię, nic mu nie było, zwichnięty łokieć, ale ten koń, ten koń… – zamilkł na chwilę – ten koń położył się na boku, dostał drgawek, najpierw lekkich, potem spazmatycznych, jakiejś takiej epilepsji... – głos mu zadrżał - Nigdy tego nie zapomnę. Tego dźwięku, który z siebie wydał, zanim zmarł.
Samanta popatrzyła na niego. Lampka nad nimi dawała ciepłe, żółte światło, prawie jak te gwiazdy, tylko była bliżej. Zobaczyła kontur twarzy Rogera, który wpatrywał się w tył fotela przed nim, na siatkę, w którą można było włożyć wodę albo książkę, ale dziś była pusta.
- Przykro mi – powiedziała Samanta. Nie bardzo wiedziała, co z tym koniem zrobić. Naprawdę zrobiło jej się przykro, ale nadal nie miała pojęcia, czemu Roger jej to mówi. Dlaczego teraz, dlaczego w ogóle.
- Ten wypadek i to wszystko… niby nie znałem Chi dobrze, ale brakuje mi go. I nie podobało mi się, jak Vicky cię potraktowała, tylko to chciałem powiedzieć. Zobaczymy się na zajęciach w środę – powiedział i ją uścisnął. Chciał jej powiedzieć dużo więcej, ale nie był gotowy. Jeszcze nigdy nikomu nie mówił o tym koniu, to powinno wystarczyć.
Samanta siedziała jak posąg i zastanawiała się, czemu świat nie mógłby być choć trochę prostszy i z tą myślą oparła się o szybę i zasnęła.
Spała tak twardo, że nie słyszała tancerzy na tyłach autobusu, którzy pili wino, śmiali się i śpiewali. Dopiero dużo później, pod prysznicami w swoich łazienkach, trzeźwieli i wracali do normalności. Zdejmowali wstążki z bolących ramion, z których płatami schodził samoopalacz. Tracili skóry jak węże i domywali się szczotkami, zanim nie padli zmęczeni na łóżka w pokojach z widokami na dziedzińce. Richard też zdjął wstążkę, zawiązał ją chyba naprawdę za mocno, tak że pod spodem zrobił się odcisk, który bolał, ale i ten po kilku dniach zszedł z jego ramienia. Parę dni później i sam ból po odcisku przeszedł. Ich ciała szybko wracały do siebie. Mieli po osiemnaście lat i całe życie przed sobą.

Jolanta Jonaszko

 


Przeczytaj też u nas opowiadanie „Rysunek“ J. Jonaszko, a także recenzję jej debiutanckiej książki Bez dziadka. Dziennik żałoby (2018) autorstwa Irminy Kosmali