"Autograf" - dwumiesięcznik literacko-artystyczny (Gdańsk)

Category: pisma pomorza Published: Sunday, 28 March 2010 Print Email


Andrzej K. Waśkiewicz
(poeta, krytyk, redaktor naczelny "Autografu"):

Tak naprawdę są to dwa pisma: miesięcznik ukazujący się w l. 1988-1990 i dwumiesięcznik ukazujący się od 1995. To pierwsze, prócz tego, że było czasopismem, a więc instytucją kulturalną, było także zakładem pracy. Miało ufundowany przez administrację kulturalną budżet, lokal, etaty. Dla kilku osób było podstawowym miejscem pracy, dla innych – dodatkowym (redaktor naczelny, dwóch sekretarzy redakcji, redaktor graficzny, techniczny, sekretarka-maszynistka, pięciu kierowników działów, były też ryczałty dla kierownika administracji i księgowej). Miało też, co wtedy wydawało się naturalne, fundusz honoracyjny, wg dolnych i średnich stawek obowiązujących w RSW „Prasa”. Regułą powiem tamtego systemu było to, że każda praca, niezależnie od jej ekonomicznych rezultatów, jest opłacana. Reguły zaś owych świadczeń stanowi państwo. W tym sensie było dość typowym wytworem tamtych reguł, tyle tylko że wydawcą nie był ani koncern prasowy, ani oficyna wydawnicza lecz towarzystwo kulturalne.
Nowe pismo też mieści się w normach, tyle że nowej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej. Przez krótki czas okazywało się z prywatnych funduszy Piotra Kotlarza wspartych wpływami z reklam. Potem uzyskało dotację wojewódzkiej i miejskiej administracji kulturalnej, wreszcie wsparcie z Ministerstwa Kultury. Bywały lata, gdy mogło płacić honoraria, w innych mogłem sobie zapłacić za makietowanie i korekty, z reguły jednak dotacje starczały tylko na skład i druk.
Warto może wspomnieć, że to pierwsze zostało  zlikwidowane na mocy samorządnej i absolutnie niezależnej decyzji organizacji twórców kultury, administracja przychyliła się tylko do jej wniosku. Powołano wtedy nowe pismo.  Dziś nie ma już ani organizacji, ani pisma.

Pierwszy „Autograf” ukazywał się w formacie B5 i w objętości ok. 80-100 str.,
miał kolorową okładkę i czterostronicową wkładkę plastyczną, nakład wahał się od 4 do 5 tys. Nowy ma format A4, 40 stron, jest czarno-biały, nakład nie przekracza tysiąca egzemplarzy. Redakcja zaś to praktycznie jedna osoba, czyli ja.  Wydawcą jest (podobnie jak pierwszego) Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki. Jego dyrektor, Ryszard Kosiedowski, wnioskuje o dotacje i pilnuje ich rozliczenia, czuwa także nad kolportażem. Łącznie ukazało się 90 numerów, kilka podwójnych i jeden potrójny. W przypadku pierwszego „Autografu” było to wynikiem limitowanej objętości, w przypadku drugiego – wynikało ze stanu funduszy. Gdy wiedziałem, że roczna dotacja nie wystarczy na wydanie sześciu zeszytów, łączyłem numery.
Jest rzeczą oczywistą, że inaczej funkcjonuje pismo, które jest jednocześnie zakładem pracy, inaczej zaś takie, które wg aktualnego nazewnictwa  jest projektem kultury. Kosztują też zupełnie inaczej. Te, które dziś nazywają się patronackimi, 700 i więcej tysięcy rocznie, „Autograf” ma dotacje od kilkunastu do dwudziestu kilku tysięcy. Trudno sobie wyobrazić iżby  mógł np. systematycznie recenzować i omawiać spektakle teatralne, operowe i muzyczne. Recenzować wystawy plastyczne, posiadać rozbudowany dział publicystyki kulturalnej czy np. reportażu. Są to bowiem gatunki, tak nazwijmy, uzawodowione. Trudno sobie wyobrazić,  iżby renomowany krytyk teatralny przyjechał na własny koszt po to, by – za darmo! – zrecenzować spektakl Teatru Wybrzeże. 

„Autograf” ma w podtytule cztery terminy, określające obszar zainteresowań literatura, sztuka, krytyka, życie społeczne a także herby i nazwy dwu miast: Gdańska i Słupska.  Jest, choćby z uwagi na miejsce wydawania pismem regionalnym, ale także – z uwagi na zespół współpracownikow i zakres kolportażu  – ogólnopolskim. Drukuje autorów młodych, ale także starych, starszych od redaktora. Tych, którzy niegdyś widziani byli źle, a teraz dobrze, i tych, których losy ułożyły się akurat odwrotnie. Raczej spoza głównego establishmentu, ci bowiem mają do dyspozycji bardziej atrakcyjne organy. Nie taję – w sporej części moich przyjaciół. Co tu dużo mówić, bywa że bardziej od tego, co mają do powiedzenia młodzi i głośni  zajmuje mnie to, co mówią starzy i powoli zapominani. Bo – jakby to powiedzieć? – interesuje mnie ciągłość literatury. To bowiem, co nowe, sprawdza się wobec tego, co było.  Tyle już przeżyłem wielkich i definitywnych przełomów, po których miało się zmienić wszystko! Więc cieszę, że mogłem w „Autografie” odnotować wspaniały rozkwit talentu Krzysztofa Gąsiorowskiego i Marka Wawrzkiewicza, wydrukować kilkanaście wierszy Janusza Żernickiego, Janusza Kryszaka, pamiętać o Bohdanie Drozdowskim, ale także o Stanisławie Gostkowskim, a przy tym towarzyszyć bardzo licznej grupie gdańszczan niemal od samych ich początków. Tych także, którzy – po latach nominowani są do najważniejszych  regionalnych i krajowych nagród. Cieszę się, że mogę systematycznie drukować znakomite eseje Jana Kurowickiego, ale i teksty Michała Błażejewskiego, z gatunku, który właśnie na naszych oczach powoli umiera.
Nie, nie mogę narzekać. Wierszy oczywiście jest nadmiar, prozy też dużo, niemal każda poczta przynosi wypchane koperty. Ale przecież nie mam kłopotów, by znaleźć recenzentów książek, które interesują pismo. Raczej staram się, by nie byli to przyjaciele autorów.
Pismo patronuje kilku konkursom, w tym najstarszemu w Polsce konkursowi poetyckiemu „Czerwonej Róży”. Przyjmuje też patronat prasowy nad różnymi imprezami – literackimi i muzycznymi.
Z tego, co mieści się  w pojęciu „sztuka” pozostała właściwie plastyka. Z zasady w każdym numerze prezentowany jest jeden autor, jego prace ilustrują numer, prócz tego jest biogram, zdjęcie i omówienie twórczości. W sumie więc coś w rodzaju małej monografii, przydatnej w czasie wystaw i wernisaży. Gdyby to wszystko zebrać byłby całkiem pokaźny album gdańskiej plastyki – od nestorów do najmłodszych. Z teatraliów – szekspirologiczne prace Andrzeja Żurowskiego, o muzyce niewiele, prócz stałego „płytowego” felietonu. Polityki staram się unikać, zwłaszcza tej bieżącej, choć przecież całkiem się nie da.
Leszek Żuliński napisał niedawno, że „Waśkiewicz z wieloletnim i godnym podziwu uporem stara się racjonalizować nasze życie literackie, tzn. pokazywać jego brednie i jego wspaniałości oraz dystansować je wobec narowów polityczności” („Aneks” 2006, nr 406).  Co przecież nie znaczy, że światopoglądowych preferencji nie da się odnaleźć. Stąd z niejaką satysfakcją przyjąłem atak Wojciecha Wencla.  

Nie przeceniam ani siebie ani pisma. Nie zdziwiłym się, gdyby okazało się, że publikowanych tu wierszy wysłuchało więcej słuchaczy jednej tylko audycji Wacława Tkaczuka w II programie Polskiego Radia (dziękuję za systematyczną życzliwość!) niż przeczytało je w czasie całego istnienia pisma. Prawdę mówiąc nie wiem też jaki jest rezonans publikowanych tu  tekstów.  Wiem wszakże, że publikacje były potrzebne, choćby tylko autorom. I zdaję sobie też sprawę, że gdyby go nie było wiele tekstów po prostu by nie powstało. Więc może jest ono potrzebne także polskiej kulturze, i publiczne pieniądze przeznaczone na wydawanie nie są inwestycją nietrafioną. Choć pewnie można by je przeznaczyć np. na uroczysty bankiet.

Czasem, gdy dzwonią do mnie autorzy i pytają: co z pismem, odpowiadam – na razie wychodzi. W tym roku ma zapewniony byt, co będzie w przyszłym – wie tylko Allah. Robię je, bo lubię to robić i uważam, że jest potrzebne.  Ale gdy w przyszłym roku nie uzyskam dotacji nic się nie stanie. Ani autorów ani mój byt nie zawisł od decyzji donatorow i czynników politycznych. Co do mnie, to od pewnego czasu, po dwuletnim procesie, awansowałem do jednej z grup w III RP najbardziej uprzywilejowanych – jestem emerytem i spokojnie pławię się w dobrobycie, pewny o przyszłość   Tyle pism, które współredagowałem, bądź z którymi współpracowałem przeszło w żywot wieczny, dlaczegóż z tym miało by być inaczej? Niewykluczone, że stanie się to wcześniej nim umrę lub całkiem zniedołężnieję.


Latarnia Morska 3/2006