Notatki na marginesach (3)

Category: eseje i szkice Published: Wednesday, 19 July 2017 Written by Bartosz Suwiński Print Email

Bartosz Suwiński

Wypada zacząć od sceny pisania. Jest już ciemno, noc spleciona gęsto, światło latarni z drugiego brzegu rozprasza się w czarnej dali. Punktowe drobiny lampek zapalonych w kącie, na Pagu. Siedzę na tarasie, powietrze jest rześkie, ziemia po całym dniu oddaje swoje ciepło i eksponuje zapachy: rozmaryn z pasmami soli. Jakaś słodka nuta przejrzałego melona, wyschniętej, brzoskwiniowej pestki. Trzciny lekko drgają, cykady nieprzerwanie pracują nad swoją sonatą. Jestem tu już jakiś czas, przywykłem do tej muzyki, która od świtu do zmierzchu jest tłem dla kolejnych zdarzeń. Raczej drobnych, rozproszonych impresji. Interwencje są doraźne i znikome. W gruncie rzeczy, niepotrzebne.

Jestem na klifie, w górach, w wiosce o nazwie Bošana.

Dzisiaj jest spokojnie, drewniane okiennice nie przepuszczają podmuchów i świstów, cisza rozlała się leniwie jak rzeka w bocznych odnogach, utajonych deltach. Kilka owiec snuje się na tle białych skał, które teraz są tylko wysoką, stromą czernią. Czasami zameczą, roztrącą ciszę, która zapada uroczyście i nieodwołalnie. Przed sobą mam morze, widzę jak spokojnie faluje tafla, w zasadzie przymiera. Niebo z rozsianymi wszędzie gwiazdami, bywa, że w oddali przemknie jakiś głos, moja obecność wpisze się w cudze życie. Wtargnie bez uprzedzenia, uspokoi się, że gdzieś tam ktoś kręci się wokół swoich nocnych spraw i zatrudnień. Piję kawę, przyglądam się nietoperzom, które jak ciemne kreski przecinają powietrze nad tarasem. Wiatr ma brzmienie dobrze skrojonej frazy. Po drugiej stronie domu nabrzmiewają figi, do tej pory już cztery osiągnęły masę krytyczną. Rośnie spokojnie kaktus, wałęsają się dwa koty, rozmaryn bujnie porasta nagie kamienie.

Siadam do pisania. I piszę. Ale o niczym konkretnym. Nie chcę brać w nawias wierszy, ani słowem zająknąć się o czytanych książkach. Ten odcinek chcę poświęcić kilku ruchom wyobraźni, paru spojrzeniom, gestowi uwagi, kartce z pamięci. Nie będę nic mówił o przeczytanych książkach, a odkąd tu jestem mam za sobą już siedem tytułów. Eseje o literaturze wybornych krytyków i komentatorów. Ale o tym innym razem.

Codziennie pięć godzin czytam, potem idę w morze, jak się idzie z dawno niewidzianymi przyjaciółmi w miasto, albo lepiej, w ustronie, na bok, na margines. Wiadomości docierają do mnie z lekką mgiełką jakiegoś onirycznego oparu. Wczoraj palił się Split, wiele hektarów drzew, ogień zamienił w popiół. W Polsce protesty, nieskończone światełka do nieba, które za nic ma sztuczne ognie tej części świata. Życie jest gdzie indziej. Gdzie indziej bije serce rzeczywistości.
Dwa dni temu zmarła Julia Hartwig. Rówieśnica Tadeusza Różewicza, Tymoteusza Karpowicza czy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Poetka dyskretna i szacowna, ułożona, mająca dystans wobec mód, doceniająca siłę tradycji, wyczulona na migotliwy powab rzeczywistości, na jej mgławicowy czar. Postać ze wszech miar dostojna, jak jej wiersze, które nigdy nie porzuciły wiary, że poezja może ocalić pojedyncze, pogmatwane życie, szukające dla siebie wsparcia w słowach, w ich czarownych lustrach i głębinach, gdzie na chwilę można się zanurzyć i zapomnieć o powierzchni. O tym, co ponad. O tym, co tu. Ani dalej, ani bliżej. Poezja celebrująca moment spojrzenia, które całe wyczerpuje się w widzeniu.

Opowiem jedno zdarzenie. Przez wiele lat próbowałem napisać list do Julii Hartwig, ale nie mogłem. Słowa nie chciały się kleić, postać Pani Julii działała na mnie deprymująco, wstydziłem się własnej egzaltacji i nieopierzenia, nie potrafiłem znaleźć języka dla zachwytu. Pamiętam z jaką celebracją czytałem „pomarańczowy” numer Toposu poświęcony poezji autorki „To wróci”. Potem dostałem zaproszenie na festiwal poezji („Miasto Poezji”) do Lublina, był rok 2010. Brałem udział w dyskusji o poezji Tymoteusza Karpowicza. Autora, który chciał w jednym wierszu zamknąć całą rzeczywistość, docisnąć ją metaforą, odkryć ciemne pasma mowy, gdzie pleni się sens jak zaraza. Byłem w Lublinie przez kilka dni, jak się okazało Julia Hartwig też. Drugiego dnia, wchodzę z rana do knajpki przy Bramie Grodzkiej, a tam siedzi pani Julia Hartwig (w towarzystwie Zbigniewa Dmitrocy). Ważę chwilę, przyglądam się jej ze wszystkich stron i podchodzę do Poetki. Rozmawiamy. Julia Hartwig kładzie swój podpis pod moim ukochanym jej wierszem pt. „Bezczas” (o latach królewskich, kiedy rezydowaliśmy pod dębami, a wieczność była przy nas), z tomiku „Bez pożegnania” (Warszawa 2004). To, co padło, niech zostanie w pamięci jak w przystani, gdzie przed burzą chowają się wszystkie kutry.

(lipiec 2017)

Bartosz Suwiński 

 

Przeczytaj też w dziale ‘eseje i szkice’ impresję B. Suwińskiego „Pory poezji. Sześć notatek z lektury Miłobędzkiej”, wiersze autora w dziale 'poezja', a także w 'porcie literackim' recenzje jego tomików: Bliki (2013), Odpust (2013), Uroczysko (2014) oraz książki eseistycznej Pory poezji. Koncepcja czasu w twórczości poetyckiej Krystyny Miłobędzkiej (2017)